Rozdział 11 - Zaufanie
Następnego dnia poprosiłam Verę, żeby przyszła do atrium. Czułam się tam momentami niepewnie, rozmyślałam wtedy o tym, czy Danielle nie będzie kwestionować mojej pozycji, jako głowy rodziny. Mimo wszystko należała jej się ona z racji starszeństwa. Fotel przestawał być taki wygodny, a dokumenty nie do końca pewnie trzymały się blatu biurka.
- O co chodzi? – zapytała Vera zaraz od progu, chcąc zaznaczyć od początku, że robię z tego za dużą aferę.
- O nic wielkiego – odpowiedziałam, żeby jeszcze bardziej ją rozdrażnić.
- To, po co mnie tu wołałaś?
- Chciałam z tobą tylko porozmawiać o twoim ... - Zabrakło mi słowa, „ukochany", chyba nie do końca odpowiadało tym czasom.
- O moim chłopaku – dokończyła za mnie i usiadła z ciężkim westchnieniem naprzeciwko.
- Tak, tak. – Przytaknęłam jej.
- Wczoraj zareagowałaś trochę bardziej nerwowo.
Westchnęłam, ale musiałam przyznać jej rację. Potarłam czoło i wzięłam głęboki oddech, przyznawanie się do błędu nie przychodziło mi łatwo.
- Owszem, aż za bardzo – odparłam.
- Więc, o co chodziło? – dopytywała.
- Zabolał mnie sam fakt, że mi o tym nie powiedziałaś. Jestem za ciebie odpowiedzialna i wiem sama z doświadczenia, że miłość to coś równie zdradliwego, co pięknego i ... - Chciałam coś jeszcze powiedzieć, ale mi przerwała.
- Nie wiem, czemu tak uważasz, twoja sprawa. – Wzruszyła ramionami. – Ale wydaje mi się, że po tym treningu, który serwujesz mi z Danielle, żaden chłopak nie powinien stanowić problemu. Zresztą, co byś zrobiła, gdybym ci powiedziała, że się z kimś spotykam, śledziłabyś go, nasłała kogoś na niego, zagroziła, że jeżeli mnie skrzywdzi, to go zabijesz? – dogryzała mi.
- Nie do końca. – Złożyłam i wyprostowałam ręce, żeby zachować spokój. – Może nie posunęłabym się do tak skrajnych środków, ale na pewno sprawdziłabym, czy jest dla ciebie odpowiedni.
- A byłby, gdyby?
- Tym razem zrobię wyjątek. – Spojrzałam jej w oczy i dostrzegłam nikły ślad uśmiechu zwycięstwa, sama nie wiedziałam, co właściwie odpowiedzieć. – I zaufam twojemu osądowi,
- O dziękuję bardzo. – Podskoczyła uradowana i uściskała mnie. – Obiecuję, że przyprowadzę go kiedyś na obiad.
- Trzymam za słowo. – Uśmiechnęłam się, widząc, jak ją to uszczęśliwiło, mimo wszystko była młodą dziewczyną i do tego zakochaną po raz pierwszy na poważnie.
Westchnęłam ciężko, miałam niewiele więcej wiosen za sobą, a czułam, jakbym przeżyła ich zbyt dużo. Jednak rozmyślania nie mogły trwać zbyt długo, obowiązki wzywały. Zadzwoniłam do Christiana i oznajmiłam mu, że ma mieć gotowy samochód koło ósmej. Ja miałam jeszcze kilka godzin, żeby coś zjeść i się uszykować.
***
Wsiadłam do samochodu przy głośnym gwiździe służącego. Wyglądałam jak siedem nieszczęść, to była w końcu część historii. Rozmazany makijaż, potargane włosy, podarte ubrania i kilka dobrze widocznych siniaków.
- Co ci się stało? – zapytał Christian.
- Wcieliłam się w postać – odpowiedziałam krótko, nawet nie niego nie patrząc i podałam mu kartkę z adresem.
Bardziej interesował mnie stan sznura, który zrobiłam poprzedniej nocy, sprawdziwszy jego wytrzymałość, ukryłam go w rękawie i zajęłam się wyglądaniem przez okno. Christian próbował jakoś ze mną rozmawiać, ale go ignorowałam. Pytał na przykład oto, kim jest mój następny cel. Powiedziałam mu, że to wysokiej klasy specjalista chirurg, zarabiający krocie i leczący tylko wybrane przypadki. Zresztą za dużo mnie to nie interesowało, miałam go zabić i tyle, po co sobie zawracać głowę szczegółami. Dotarliśmy na miejsce.
- Ile ci to zajmie? – zapytał służący, jeszcze zanim dotknęłam klamki.
- Nie wiem, mam nadzieję, że nie zbyt długo.
Wysiadłam i ciężko idąc, podpierając się płotami, dotarłam do domu mojej przyszłej ofiary. Zadzwoniłam do furtki. Tym razem moją historią, była zagubiona turystka, z drugiego krańca kraju, którą napadnięto i obrabowano.
- Kto tam? – usłyszałam męski, głęboki głos.
- Ja, przepraszam – powiedziałam, łkającym tonem. – Pana dom, był jedyny, w którym paliło się światło. Ja wyszłam na spacer i ... - Zrobiłam dramatyczną pauzę, chwilę popłakałam i mówiłam dalej. – I ktoś mnie napadł, nie wiem, kto. Było ich kilku, zabrali mi wszystko. Ja nawet nie wiem gdzie jestem, nie wiem, gdzie najbliższa policja czy szpital ... - Rozpłakałam się na całego.
Szybko użyłam kropel do oczu, żeby uzyskać efekt łez. Widziałam, jak podbiega do bramy, najpierw trochę niepewnie, ale widząc, w jakim jestem stanie, przyśpieszył. Wygrał gdzieś tam zachowany chyba z młodości obowiązek i powołanie do zawodu lekarza. W każdym razie miałam taką nadzieję.
- Ma pani niezwykłe szczęście – powiedział. – Jestem lekarzem.
- Naprawdę? – pociągnęłam kilkukrotnie nosem.
- Tak, niech pani wejdzie, zobaczę, co pani jest i zadzwonimy po policję, dobrze? – Zaprowadził mnie do swojego domu i kazał usiąść na kanapie, gdzie zwijałam się z bólu.
- Ja nie wiem jak mam panu dziękować – mówiłam, łkając. – To było straszne. Ja tu tylko przyjechałam pozwiedzać i trochę poszaleć.
- Przykro mi, że tak się to skończyło – odpowiedział, oglądając moje siniaki.
- A mi to obojętne – powiedziałam, wyciągnęłam szybko sznur i owinęłam go wokół jego szyi. Szybko wstając z kanapy, już go dusiłam.
Na moje nieszczęście zdołał mi się wyrwać i uderzył mnie. Próbowałam uzyskać dobrą pozycję, żeby znowu założyć mu sznur, ale musiałam skupić się na unikaniu jego ciosów. Byłam wkurzona, nie udało mi się z zaskoczenia, a teraz miałam ograniczone pole manewru, nie mogłam go uderzyć w żaden sposób, czy zabić. Zleceniem było powieszenie go, innymi słowy uduszenie. Tylko że z tego, co dowiedziałam się o współczesnych służbach śledczych. To w życiu nie uwierzyliby w historyjkę o samobójstwie, gdyby wszystko inne wskazywałoby na zupełnie odmienny sposób zakończenia życia.
Gdybym mogła, rzuciłabym sporą dawkę przekleństw i to w kilku różnych językach. Zbierałam ciosy i czekałam na odpowiedni moment, żeby prześlizgnąć się pod nim i założyć jeszcze raz pętle. Kiedy byłam już na granicy wyczerpania, dostrzegłam swoją szansę i tym razem zacisnęłam jeszcze mocniej. Po dłuższej chwili walki w końcu przestał się opierać, ale i tak nie przestawałam dusić. Tak dla pewności, że to nie jest żaden wybieg. Puściłam w końcu, rozluźniając mięśnie i oddychając płytko.
Chciałam położyć się na tej kanapie, która leżała obok, ale nie mogłam, zadanie trzeba było skończyć. Odwinęłam linę, którą byłam obwinięta w pasie i połączyłam ją mocnym węzłem na szyi lekarz. Teraz najtrudniejsza część, szukałam miejsca, w którym mogłabym powiesić ciało. Na szczęście w salonie nade mną wisiał całkiem porządnie wyglądająca lampa, szybko przyrzuciłam przez nią sznur i przywiązałam do klamki okna. Wyglądało to trochę idiotycznie, ale powinni uznać to za wyraz desperacji. Ładnie przestawiłam wszystkie rzeczy ze stolika i przewrócony, ustawiłam obok ciała.
Odgarnęłam mokre włosy z czoła. Telefon cały czas wibrował w mojej kieszeni. Zgasiłam światło i poszłam zamknąć drzwi od wewnątrz. Zastanowiłam się, czy coś mogło świadczyć o mojej obecności, stwierdziwszy, że nie szykowałam się do wyjścia. Gdzieś tam zaprzątnięta byłam myślami, czy wszyscy mężczyźni tych czasów byli tacy wysportowani i tak dobrze przygotowani do bójki. Usłyszałam wtedy, szczęk przekręcanego zamka, szybko pobiegłam w drugim kierunku. Zdarzały mi się już takie sytuacje, najważniejsze było jednak wtedy niepoddawanie się panice. Czasem tylko spokój mógł cię ocalić.
Czułam, jak mój oddech staje się coraz bardziej szybszy i płytszy, szukałam najbliższego okna. Znalazłam jedno w łazience, po cichu je otworzyłam i przez nie wyskoczyłam. Poobijałam się jeszcze bardziej przy lądowaniu, ale odgłosy tego zagłuszył kobiecy krzyk. Jak najszybciej pobiegłam okrężną drogą do samochodu, najgorsze było przesadzenie dosyć wysokiego płotu, ale nic taka praca. Nie zawsze wszystko idzie gładko.
- Co się stało? Wyglądasz jeszcze gorzej niż poprzednio – skwitował Christian i próbował dotknąć mojej twarzy. – Znowu będę musiał cię opatrzyć.
- Zamknij się! – rzuciłam i odepchnęłam jego rękę. – Jedźmy już do domu.
- Wiesz, co, tak sobie rozmyślałem – odparł urażony. – Że musisz nauczyć się jeździć.
Wywróciłam oczyma, nie miałam siły się tym przejmować.
***
- I co myślisz Rose? – zapytała Danielle. – Jaka powinna być moja poza, żeby najlepiej było widać wszystko to, co u mnie najlepsze?
- Czyli nic – rzucił Maxwell z drugiego końca pokoju, dołączyłam potem do niego w gromkiej salwie śmiechu, podsycanej obrażonymi minami mojej siostry.
- Pytanie, czy będziesz w stanie wytrwać w jednej pozycji przez kilka godzin – podchwyciłam temat.
- Ależ owszem, droga siostro. Nie jestem już dzieckiem w przeciwieństwie do ciebie. – Uśmiechnęła się złośliwie i wróciła do pozowania przed lustrem.
Odrobinę ostudziło to mój zapał do kłótni. Max rzucił jej coś w odpowiedzi, ale taka była prawda. Ona miała już te swoje osiemnaście lat, była już w poważnie brzmiącym wieku. Ja natomiast tylko szesnaście i chociaż obie miałyśmy już swoje pierwsze zlecenie zrealizowane i należał nam się portret, którego malowanie miało zacząć się za kilka minut, to ja nie czułam się dorosła. Danielle zawsze była bardziej otwarta i żywiołowa, co potem kilkukrotnie nas ratowało, bo ja chciałam czekać w cieniu, kiedy nie powinnam. Ona wtedy zachęcała mnie do dynamicznych działań. Nadal toczyła boje z lustrem, kiedy ja spokojnie czytałam sobie książkę.
- A ty już wiesz, jak się ustawisz? – zapytała z przekąsem.
- Wiem – odparłam krótko. Nie wiedziałam jeszcze, że tej decyzji będę żałować kilkaset lat później.
W czasie, gdy malarz przenosił mój obraz na płótno, do sypialni wkradła się ciocia Alice, wyglądała na bardzo zaniepokojoną i zmęczoną. Przyglądałam się jej przez dłuższą chwilę, uśmiechnęła się do mnie, ale znałam ją na tyle, żeby wiedzieć, jak bardzo jest to nieszczere. Poszłam potem do niej wieczorem, długo rozmawiałyśmy. Wiedziałam, jak to się skończy i nie chciałam tego widzieć, musiałam się obudzić.
Krzyknęłam cicho i otworzyłam oczy. Koszmary zaczynały mnie już męczyć. Potem przez kilka dni bałam się zasnąć, a wszystko przypominało mi to, co zobaczyłam we śnie. A ten wydawał się taki przyjemny, naprawdę przyjemny. Usiadłam i przetarłam twarz, co ja miałam zrobić, zastanawiałam się. Tak jak zawsze zeszłam do kuchni, żeby napić się wody, tym razem jednak słyszałam jakieś roześmiane głosy. Przystanęłam i nasłuchiwałam, dochodziły z sypialni Christophera. Rozpoznałam obydwa i uśmiechnęłam się pod nosem.
***
Danielle jak huragan wtargnęła następnego dnia do mojego gabinetu. Syknęłam z bólu, kiedy podskoczyłam na fotelu, gdy trzasnęła drzwiami. Westchnęłam, ale nie chciało mi się mówić, jej czegoś w stylu, że ma sobie na za dużo nie pozwalać. Zerknęłam tylko na komputer, który powiadomił mnie o przelanej na nasze konto sporej sumie pieniędzy, zamknęłam go ucieszona.
- Wyglądasz okropnie – powiedziała Danielle i jak przystało na starszą siostrę, zaczęła przyglądać się każdemu, najdrobniejszemu obrażeniu, najbardziej skupiając się na podbitym oku.
- Daj spokój – opowiedziałam. – To nic wielkiego, za dziecka po bójce z Maxwellem, miałyśmy więcej siniaków. Poza tym źle i mało spałam, to też robi swoje.
- Co jest Rosalie? Jestem twoją siostrą, dlaczego mnie tak traktujesz? – zapytała z troską, cała złość z już niej wyparowała.
- Czyli jak?
- Wiesz, nic mi nie powiedziałaś wczoraj, że idziesz wykonać zlecenia i jako ostatnia dowiaduje się, że nieźle ci się oberwało. Jestem tu po to, żeby ci pomagać. Nie ufasz mi czy co? – mówiła coraz głośniej, wyrażała emocje bardzo dosadnie, zawsze jej tego zazdrościłam.
- Ależ skąd, po prostu jakoś tak założyłam, że powinnam całe to zlecenie zrealizować sama.
- Rosalie. – Siostra chwyciła mnie za rękę. – Wiesz, że nie jesteś z tym sama. Pomogę ci, tylko powiedz mi, z czym dokładnie przyjdzie nam się mierzyć. Jesteśmy przecież rodziną, naprawdę nie musisz dźwigać, tego ciężaru przywracania honoru nazwisku sama. Przecież obie przechodziłyśmy szkolenie, mamy te same umiejętności, potem będziesz miała jeszcze młodych. – Przy ostatnim zdaniu się zawahała.
Zamknęłam oczy, już miałam kiedyś taką rozmowę, tylko że to ja wypowiadałam podobne słowa, co ona teraz do mnie. Usłyszałam tą sama odpowiedź, którą zamierzałam jej w tym momencie udzielić. Wtedy skończyło się to źle, ale co mi pozostało? Zaczynałam wątpić, czy dam sobie radę z tym wszystkim.
- Dobrze – wyszeptałam i potem dodałam. – Weź teczkę z dwójką, tam znajdziesz wszystkie szczegóły. To proste zlecenie.
- Nie wierzysz w moje umiejętności siostro. – Zaśmiała się Danielle.
- Wprost przeciwnie – odpowiedziałam tym samym. – Byłaś najlepsza wtedy, udowodnij mi, że teraz też tak jest. Ponoć tobie o wiele bardziej do gustu przypadły te czasy.
- Można tak powiedzieć. Jakieś szczególne uwagi? – zapytała od razu, przeglądając dokumenty, jak za starych dawnych czasów.
- Nie poza tym, że klientka chce od razu dostać dowód. Potem dam ci do niej kontakt, żebyś wysłała jej film czy tam zdjęcia, co będziesz wolała. Nic ci nie narzucam, wszystko planujesz sama.
- Głowa rodziny obdarza mnie takim zaufaniem. – Zaśmiała się. – No nie wierzę. I to jeszcze moja młodsza siostra. – Zaraz cała się spięłam, słysząc te słowa, Danielle nie mogła tego nie zauważyć i dodała szybko. – Ale nie masz się, czym martwić, nigdy nie byłam na tyle ambitna, żeby chcieć siedzieć w tym fotelu, za dużo na głowie, za mało wolności.
Wychodziła, ale tuż przed drzwiami coś jej się przypomniało i odwróciła się gwałtownie.
- A ile mam czasu?
- Nie ma konkretnego limitu, panterka się nie określiła dokładnie w tym przypadku. Moim zdaniem dobrze by było, gdybyś wyrobiła się w ciągu miesiąca – odpowiedziałam rozweselona, ta rozmowa wprawiła mnie w całkiem dobry humor, jeśli pominąć fakt, że przy każdym ruchu coś mnie bolało.
- Czekaj panterka? O co chodzi? – zapytała zdezorientowana.
- To ta klientka. – Roześmiałam się, Danielle nadal wyrażała wzrokiem swoje nie wiedzę. – Tak ją nazwałam „panterkowa klientka".
- Ale...? – Machnęła na to ręką. – Czasami jesteś dziwna Rosalie.
- Wiem, wiem – przytaknęłam wesoło, póki, co jedno moje zmartwienie odeszło w siną dal.
Moja pozycja była niezagrożona. Obróciłam się wesoło na fotelu, znowu przez chwilę poczułam się, jak mała dziewczynka.
***
Od dobrych trzech tygodni ślęczałem nad tą przeklętą książką. Zapewne zajęłoby mi to o wiele mniej czasu, ale postanowili mi dowalić całodobowe obserwowanie nudnego jak cholera życia jakiegoś polityka. Nie dość, że w nie zbyt komfortowych warunkach to jeszcze z miłośnikami regulaminów. Męczyłem się tam niemiłosiernie, więc mogłem to coś przeglądać pomiędzy moją zmianą, snem i próbami niesłuchania moich partnerów. W każdym razie zdążyłem przejrzeć ją pobieżnie tyle razy, że czułem, jakbym znał ją na pamięć.
W międzyczasie poprosiłem Ricka, żeby powtórzył badanie próbek krwi. Zrobił to dwukrotnie i za każdym razem wychodziło mu, że liczą sobie ponad pięćset lat. Gdy tylko dowiedziałem się, że się zwijamy, bo kończymy akcję, szybko wziąłem swoje rzeczy i rzuciwszy krótkie pożegnanie, pobiegłem do samochodu. Zadzwoniłem do przyjaciela, co prawda nasza rozmowa trwała krótko, omal nie spowodowałem wypadku. No cóż, nie powinienem siadać za kółkiem w takim stanie, jakim byłem, czytaj niewyspany i na zbyt dużej dawce kofeiny.
Po dotarciu na miejsce musiałem podjąć życiową decyzję. Czy iść spać, czy dalej męczyć się nad tą sprawą? Mimo jakże kuszących propozycji łóżka wybrałem drugą opcję. Rzuciłem tylko na nie torbę, a książkę na stół w kuchni. Ekspres powoli przygotowywał kolejną dawkę uzależnienia, ale wyprzedził go Rick dobijający się do drzwi z kawą z pobliskiej kawiarni.
- A coś do jedzenia masz? – zapytałem z nadzieją. – Coś normalnego. – Podkreśliłem, znałem go na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że czasami jego wszystkie kulinarne fazy, nie wychodzą mi na zdrowie.
- Owszem, mnóstwo niezdrowego żarcia. – Wyciągnął zza pleców dwa ogromne burgery.
- Masz szczęście – odetchnąłem z ulgą. – Weź to postaw w kuchni, ja muszę coś znaleźć.
Przeszukałem całe mieszkanie, zanim przypomniałem sobie, że wszystko, co chciałem znaleźć, zostawiłem pod łóżkiem, czasami nie ogarniałem sam siebie. Rzuciłem, co miałem na stół. Kadry z domu Petera, skrypty moich rozmów z nimi czy inne wiadomości. Rick wszystko sobie przeglądał, kiedy ja próbowałem nie zasnąć nad moim jedzeniem. Zapytał, o co w tym wszystkim chodzi. Opowiedziałem mu pokrótce. Najpierw wybuchnął śmiechem, a potem stwierdził, że jednak nie wypada, bo jakbym miał siły, to bym mu przywalił.
- Ty tak na serio?
- A wyglądam, jakbym sobie żartował geniuszu? – odparłem i upiłem ogromny łyk kawy. – Dobra skoro nadal twierdzisz, że za zabicie Petera odpowiedzialna jest osoba mająca pięćset lat, to mam kilku kandydatów.
- No dawaj – pospieszał mnie, odwróciłem książkę w jego stroną, aby mógł widzieć mniejsze wersje obrazów.
- Już – odburknąłem. – Tu masz, najbardziej się wtedy liczyła ta piątka: Alice, Cezar, Maxwell, Danielle i Rosalie.
Widziałem tylko, jak jego źrenice się rozszerzają. Co dosyć do niego nie podobne, nie wiedział jak to wszystko skomentować.
- No mają niezłe liczby ofiar – gwizdnął ze zdziwieniem.
- Jeszcze działało wtedy kilka osób, ale wątpię, żeby się liczyli.
- Ej, przypomniało mi się, że wspominałem ci już, że to kobieta.
- A no tak. – Walnąłem się w czoło i skreśliłem z mojej listy dwa imiona.
Ucieszyłem się, że w końcu mogłem na spokojnie to wszystko porównać. Wziąłem zdjęcie, na którym było widać zabójczynię. Mózg odmawiał współpracy, ale zanim kompletnie się wyłączył, wybrał jedno imię.
- I co? – zapytał Rick.
- Obstawiam, że zabiła go ta cała Rosalie – powiedziałem, ledwo powstrzymując się od ziewnięcia.
- No widać podobieństwo. – Kiwał przez chwilę głową. – Szczerze, to nie powiedziałbym, wygląda całkiem niewinnie i uroczo.
- Właśnie takie są najgorsze – oznajmiłem już na wpół śpiący.
- To wyjaśnisz mi jeszcze raz jak to możliwe, że te dwie to siostry – zapytał, wskazując na Rosalie i Danielle.
- Człowieku, daj mi spokój. Przyjdź za trzy dni, jak się wyśpię i będę mógł trzeźwo myśleć, to ci wytłumaczę. – Wstałem i ruszyłem w stronę łóżka, tym razem nie mogłem mu odmówić. – Albo weź i to sobie wszystko przejrzyj, skoro jesteś geniuszem, dasz sobie radę, tylko zamknij drzwi, jak będziesz wychodził.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro