Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 1 - Pobudka

Minęła dłuższa chwila, nim moje ciało przypomniało sobie, do czego służą mięśnie. Dwie pary rąk podniosły mnie i nadal poiły tym cudownym napojem. Narzuciły mi na plecy dziwny materiał, z jednej strony był złoty, a z drugiej srebrny, jednak w niczym nie przypominał tych szlachetnych kruszców.

Widziałam jak przez mgłę, było mi przeraźliwie zimno. Chciałam się rozejrzeć, ale nie widziałam nic poza bielą oraz dwiema ogromnymi plamami, jedną czerwoną, a druga błękitną. Obie mówiły znajomym językiem.

- No, mamy szczęście bracie. Żyje. – Usłyszałam męski głos, nie widziałam jednak twarzy, bo wszystko zalewała mi ta fala czerwieni.

– Witamy z powrotem wśród żywych – zwrócił się do mnie, gdy zobaczył, że na niego patrzę. – Jestem Christopher, a to mój brat Christian. – Wskazał niebieską plamę.

Chciałam zapytać, gdzie jestem, ale nie mogłam wydobyć z siebie najmniejszego dźwięku. Ta dwójka mężczyzn ciągle coś mówiła, zadawali mnóstwo pytań. Rozejrzałam się dookoła, ignorując przenikliwy ból. Byłam w górach, ale jak się tutaj znalazłam, nie pamiętałam. Widziałam wokół tylko ich szczyty pokryte śniegiem. Wszystko było nim pokryte. Drżącą ręką napisałam na nim „Nie mogę mówić".

- Naprawdę? – zmartwiła się niebieska plama.

„Jeszcze" dopisałam pod spodem, rzucając przy okazie rozdrażnione spojrzenie błękitnej plamie, będącej Christianem. Nie lubiłam, kiedy kwestionowano cokolwiek związanego z moją osobą. Kazali mi się na czymś położyć i zanieśli mnie w pobliże jakiegoś metalowego urządzenia z dziwnym, wystającym ogonem. Dałam im znak ręką, żeby się zatrzymali.

Patrzyłam na to coś nieufnie, nie wiedząc co to i do czego może służyć. Nie widziałam czegoś równie dziwnego w całym moim życiu. Postawili mnie z powrotem na ziemie. „Co to?" napisałam i wskazałam maszynę.

- Helikopter – odpowiedział Christopher, ponagliłam go ruchem ręki, żeby powiedział coś więcej. – Służy do latania.

„To lata" oburzyłam się i zaraz dopisałam „Przecież nie ma nawet skrzydeł". Moja reakcja była wywołana nie tylko zdziwieniem, ale i strachem, który za wszelką cenę starałam się ukryć. To był metal i nie byłam w stanie wyobrazić sobie, jak wznosi się to w powietrze, przemierza przestworza, zwłaszcza z nami w środku.

- Zobaczysz – oznajmił radośnie Christian.

Wciąż nie byłam przekonana do tego pomysłu, ale pozwoliłam posadzić się w tym czymś zwanym helikopterem. Co za trudne słowo, żachnęłam się, odrobinę wściekła na siebie, że zapamiętanie i wypowiedzenia nowego wyrazu stanowi dla mnie problem.

Przełknęłam głośno ślinę, gdy maszyna zaczęła wydawać głośne, nieprzyjemne dla mnie dźwięki. To coś rzeczywiście latało, jednakże trzymałam się kurczowo wszystkiego, co wydawało się stabilne w tej małej maszynie. Bałam się, dopóki nie pochłonęło mnie oglądanie widoków, a wkrótce potem sen.

Obudziłam się kilka godzin później. Przestraszyłam się, bo znowu byłam w innym miejscu. Odruchowo zaczęłam szukać czegoś do obrony. Panika przejęła kontrolę, rozglądałam się nerwowo. Nikogo tam nie było. Byłam zbyt słaba, nie mogłam nawet wstać. Pojawili się po chwili dwaj mężczyźni. Przyjrzałam im się nieufnie. Przylgnęłam plecami do tego czegoś, na czym mnie usadzono.

Ewidentnie starszy z nich miał ciemnoblond włosy i niebieskie oczy, przy tym bardzo smuty i poważny wzrok. Od tego drugiego różnił się też kilkudniowym zarostem. Nie wyglądał na takiego, który chciałby zapuścić brodę. Tamten miał włosy w tym samym kolorze, tylko o wiele jaśniejszym odcieniu. Jego szare oczy patrzyły na wszystko z wesołym ognikiem i zawadiackim uśmiechem.

Zanotowałam sobie w pamięci, że w razie, czego na niego trzeba w szczególności uważać. Obaj byli postawni i wysportowani, ponadto całkiem urodziwi i w normalnej sytuacji zapewne zwróciłabym na nich uwagę w kategoriach relacji damsko-męskich. Zauważyłam ich dziwne ubrania. Obserwowałam każdy najmniejszy ruch. Wodziłam wzrokiem od jednego do drugiego, wyczekując na rozwój sytuacji. Wszystko wydawało mi się być na opak. Nic nie rozumiałam, miałam mętlik w głowie.

- Rosalie Marcos, lecimy do domu – powiedział starszy z mężczyzn, rozpoznałam jego głos. Christopher, więc ten z uśmieszkiem rzezimieszka musiał być jego bratem, Chistianem.

- Dom? – powtórzyłam słabym i ledwie słyszalnym głosem, gdy uświadomiłam sobie, co właśnie powiedział. – Do Londynu?

Serce na ten wyraz zabiło mi szybciej, gdzie dom, tam i moja rodzina. Przebaczyli mi? Chcą mnie z powrotem? Wciąż mnie kochają? Przez moją głowę przewinęło się mnóstwo pytań, a ciałem zawładnęły spazmy płaczu. Odczuwałam jednocześnie radość na myśl o powrocie, a z drugiej strony zaraz pomyślałam o wstydzie i zawodzie, jaki im przyniosłam.

- Nie, dom został przeniesiony do Waszyngtonu wiele lat temu – odpowiedział Christopher, po tym, jak się trochę uspokoiłam. – Idź po coś do jedzenia - zwrócił się do młodszego brata, który po chwili zniknął za jakimiś drzwiami.

- Nie rozumiem – wyszeptałam. Podszedł do mnie i delikatnie położył mi dłoń na ramieniu. Nie przepadałam za tego rodzaju zachowaniem, ale on wyjątkowo wzbudzał zaufanie tylko swoją obecnością.

- Zrozumiesz.

- Wytłumacz mi – poprosiłam ze smutkiem w głosie. Waszyngton? Gdzie ja byłam? Gdzie są wszyscy z rodziny? Chciałam wypłakać te wszystkie emocje, ale nie mogłam przy obcym człowieku.

- Jesteśmy w samolocie, kolejnej latającej maszynie, w trakcie lotu do Waszyngtonu, do domu. – Podkreślił ostatnie słowo, nie podobało mi się to. Dom jest w Londynie. – Mamy dwa tysiące czternasty rok, dom został przeniesiony tak ponad sto lat temu. – Oddychałam coraz szybciej z przerażeniem, jakiego wcześniej nie doświadczyłam. Ręce zaczęły mi drżeć z nerwów. – Jakby to ująć spałaś około pięciuset lat.

- Jak to możliwe? – spytałam zszokowana. Być może powinnam zemdleć, na taką wieść, ale to nie leżało w mojej naturze, wciąż drżącą ręką zaczęłam tylko masować sobie skroń.

- Nie wiem dokładnie. Z bratem nie mam dostępu do tych dokumentów.

- Pięćset lat – szeptałam, nie mogąc w to uwierzyć. Tego wszystkiego na raz było za dużo. Skierowałam, więc swoją uwagę, na rzeczy, które działy się tu i teraz. – Kim jesteście? – zapytałam tylko.

- Tylko służącymi – odpowiedział Christopher z uśmiechem.

- Z Littstrongerów?

- Owszem – uśmiechnął się jeszcze szerzej.

Odetchnęłam z ulgą, jeśli to była prawda rzeczywiście zmierzałam do domu. Mogłam niedługo zobaczyć kogoś z mojej rodziny, ale po chwili dotarło do mnie, że to będzie tylko ktoś noszący to samo nazwisko. Nikt zaś kogo znałam za życia. Gorzki uśmiech pojawił się na mojej twarzy. Rodzina Littstronger służyła u nas odkąd pamiętałam. Nigdy niczego im nie brakowało, zawsze dobrze ich traktowaliśmy, bo rzetelnie wykonywali swoje obowiązki.

Nagle mój brzuch postanowił przypomnieć o swoim istnieniu. Zjadłam ze smakiem, wszystko, co przygotował dla mnie młodszy z braci. Reszta podróży zleciała mi na wyglądaniu przez malutkie okienko. Widoki zawsze były moją słabością. Świat się zmienił i musiałam przygotować się na poznania oraz zaakceptowanie go. Zastanawiałam się, jak wiele rzeczy jest innych, czy cokolwiek jest takie samo jak dawniej. Bałam się wszystkiego, co zastanę, tego jak mnie przyjmą, jakie zasady teraz panują, czy będę w stanie się dostosować.

Nigdy nie widziałam oceanu z takiej perspektywy. Ogromny, stateczny i niezbadany. Zapewne nadal pochłania wiele istnień i ich nie oddaje, pomyślałam. W końcu ponownie znaleźliśmy się na ziemi, robiłam wszystko, o co prosił mnie starszy służący. Miałam problem z przejściem niewielkiej odległości do kolejnej metalowej maszyny. Musieli mi pomagać, przez cały czas. Ta jeździła, czułam to. Niestety nic nie widziałam ze środka, szyby były czarne. Dziwiło mnie jednak, jak było tam wygodnie.

Christopher gdzieś zniknął, według jego brata, to on kontrolował i prowadził tę maszynę. Na młodszego służącego spadła rola mojego towarzysza, widziałam jak ledwo powstrzymuje się od śmiechu z powodu mojego nieobeznania. Nic sobie przy tym nie robił z mojego wściekłego spojrzenia, rzucanego w jego stronę od czasu do czasu. Chociaż niezwykle mnie interesowała jego osoba, nie mogłam pozwolić po sobie tego poznać. Byłam pewna, że nie jedno młode serce przez niego płakało.

Dotarliśmy do domu. Był ogromny i okropny jak na mój gust. Stał na wzgórzu poza miastem, co mnie ucieszyło. Wyglądał dziwnie. Wszystko zresztą było takie nieprzyjemne, ciasne, depresyjne i po prostu brzydkie. Miasto było rozległe i ponad budynkami wystawały kwadratowe wieże, przecinające powietrze i dążące wprost do nieba.

Skupiłam jednak uwagę na moim nowym domu i od razu zatęskniłam za starym, chciałam tam wrócić. Ten, przed którym stałam wyglądał, jakby kilkuletnie dziecko poukładało drewniane prostokątne klocki, w wiadomym tylko sobie porządku i według własnych zachcianek.

- Dom został zbudowany przez dziecko albo pijaka? – zapytałam. Mój głos nadal brzmiał nieprzyjemnie, przypominał bardziej niezrozumiała chrząkanie. Mówienie sprawiało mi trudności, ale czułam się na tyle silna, aby wypowiedzieć w końcu dłuższe zdanie.

- Zaprojektował go jeden z najlepszych architektów na świecie – odpowiedział mi Christian, uniósł przy tym brew w oznace zdziwienia. – Nie podoba ci się?

- Nie – odpowiedziałam szczerze. – Nie myślałam, że dożyje czasów, kiedy to nawet budowanie domów, będzie podlegać jakimś dziwnych fantazjom, a nie temu, że mają być użyteczne.

Na tym zakończyliśmy naszą rozmowę. Bracia pomogli mi się wykąpać, uczesać i ubrać w obowiązujący do tych czasów strój. Nie wstydziłam się przy nich, byli służącymi, a ja nawet jak bym nie życzyła sobie ich obecności, nie wiedziałam jak używać większości, tych wszystkich nowych dla mnie rzeczy.

Nie pytałam jednak o wiele, miałam nadzieję, że będę miała czas, żeby się tego nauczyć i powoli poznawać nowy świat. Nie wiedziałam jednak, co mnie czeka. Znowu zawładnął mną strach, a całe ciało było napięte do granic możliwości. Nawet kąpiel nie pomogła mi się rozluźnić.

Służący prowadzili mnie labiryntem korytarzy, których podłogi były wyłożone miękkimi, różnokolorowymi dywanami. Przyjemność sprawiało mi chodzenie po nich boso, dobrze było znowu coś czuć. Uwielbiałam to odkąd pierwszy raz przekroczyłam próg domu w Londynie, zmarznięta, głodna i przerażona.

Zatrzymaliśmy się przed ogromnymi drewnianymi drzwiami, pięknymi w swojej prostocie, bez żadnych udziwnień. Spodobały mi się. Służący otwarli je i weszłam do środka, wcześniej jednak wzięłam głęboki oddech i starałam się opanować emocje. Moim oczom ukazała się ogromna sypialnia z dużym łożem i kominkiem, przy którym stały dwa fotele obite czerwonym materiałem. Kominek był skromnie zdobiony, była nad nim półka, na której stały fotografie i kilka figurek szachowych. Cennych i rzadkich jak na moje oko, wykonanych z niezwykłych materiałów, jak kość słoniowa czy obsydian.

Znajdował się tam też ogromny, dębowy stół z czterema eleganckimi krzesłami, obitymi tym samym czerwonym odcieniem co fotele. Zauważyłam, że przy kominku ktoś siedzi. Rzuciłam jeszcze okiem na ciężkie zasłony, które nie wpuszczały przez ogromne okna zbyt dużo słońca. Spojrzałam pytająco na Christophera, który zapraszającym gestem wskazał mi drugi fotel i sam wyszedł z bratem. Usiadłam, choć nie byłam pewna jak powinnam to zrobić, miałam na sobie suknię o wiele krótszą niż przyzwyczajona byłam nosić.

- Rosalie Marcos, w końcu cię znalazłem. Po tylu latach poszukiwań – powiedział radosnym tonem mój rozmówca i uniósł dłoń, jakby chciał mnie dotknąć.

Nic nie odpowiedziałam, lustrowałam go wzrokiem, który oderwałam od obrazów, wiszących na ciemnobeżowych ścianach. Siwe włosy i słabe ciało sugerowały podeszły wiek. Podejrzewałam też, że męczy go jakaś ciężka choroba. Obok fotela stało dziwne, mruczące urządzenia z mnóstwem ilości kolorowych cyferek i znaczków. Spojrzałam w jego piwne oczy, wprost tryskała z nich wola życia.

- Kim jesteś? – zapytałam, starając się nie wskazać jednoznacznie na moje ogromne zaciekawienia, wciąż mieszające się ze strachem i niepewnością.

- Henry Marcos, obecna głowa rodziny – odpowiedział, uśmiechając się. – Wuj Henry dla ciebie.

Zdziwiłam się, a jednocześnie poczułam się zaszczycona. Zaprowadzono mnie od razu do głowy rodziny. Ten, kto pełnił tą rolę zazwyczaj był zajęty i na pewno nie miał czasu na swobodne rozmowy przy partii szachów. Dziwiło mnie też, że nie przyjmował mnie w atrium tylko w swojej komnacie. Pomyślałam chwilę wcześniej o chorobie, to wszystko mogło sugerować, że starszy człowiek siedzący przede mną jest umierający.

- Ile masz lat wuju? – zapytałam, skupiając się teraz na każdym jego słowie, mimice i geście. Wiedział, że to robię, prawdopodobnie odebrał podobne do mojego szkolenia i miał sporo więcej ode mnie doświadczenia.

- Siedemdziesiąt trzy, dziecko – powiedział, przymykając z westchnieniem powieki. Zamilkliśmy oboje i mierzyliśmy się wzrokiem, napięcie między nami wzrastało. – Czekasz na wyjaśnienia? – zapytał, na co przytaknęłam, czegóż innego mogłam w tej sytuacji oczekiwać. W międzyczasie wrócili bracia z herbatą, którą postawili na stoliku pomiędzy mną a wujem.

- Następnym razem, chcę ten napój, który mi daliście zaraz po przebudzeniu, jeszcze zanim wyruszyliśmy w powietrze hekopterem – oznajmiłam, rzucając krótkie spojrzenie braciom, w szczególności Christanowi, którego obecność mnie odrobinę rozpraszała. Wyrzuciłam szybko tą myśl z głowy i wyczekiwałam działań Henry'ego.

- Idźcie chłopcy. Wydaje mi się, że trochę nam zejdzie na rozmowie. – Głowa rodziny poczekała, aż opuszczą pokój. – Wiesz Rosalie. Zastanawiasz się pewnie, dlaczego teraz. Otóż byłaś moją ostatnią nadzieją, po tym, jak moi uczniowie, synowie zdradzili mnie i próbowali zabić. – Ożywił się i mówił wzburzonym tonem, słuchałam go uważnie, nie chcąc uchybić ani słowa.

Jednocześnie starałam się nie okazać głębokiego szoku, który ogarnął mnie, gdy usłyszałam te słowa. Moje zachowanie również było zdradę, oszustwem, ale to, żeby próbować zabić kogoś ze swojej własnej rodziny, było dla mnie niepojęte. Nigdy nie słyszałam o takim przypadku, a tym bardziej o zamachu na życie głowy rodziny. Kto nią był miał bezwzględną władzę nad wszystkim i wszystkimi w rodzinie. Były inne sposoby na pozbywanie się jej, ale nie poprzez zabójstwo.

– O co poszło? – kontynuował Henry. - Przestało im się podobać to życie. Rozumiesz Rosalie? Próbowali mnie otruć, prawie im się to udało. Tylko teraz jestem niemalże przykuty do łóżka. Dziecko, rozumiesz, co to za udręka dla mnie? Zostałem sam i nie miałem siły na znalezienie nowych członków rodziny. Wtedy przypomniały mi się opowieści, o biednej, uśpionej Rosalie. Zdolnej, pięknej i młodej. Twoje poszukiwania rozpocząłem już kilka lat temu i powoli traciłem nadzieję.

- Czemu nikt nie zrobił tego wcześniej? – zapytałam zasłuchana w jego opowieść. Nie potrafiłam zrozumieć motywacji jego synów, ale potrafiłam wczuć się w sytuacje Henry'ego, dopiero teraz poczułam swoją samotność w tym świecie.

- Może w to nie wierzyli. Nie wiem, dziecko. Nie wiem. W każdym razie cieszę się, że ja to zrobiłem. Otworzymy zupełnie nowy rozdział w historii rodziny Marcosów.

Uśmiechnęłam się delikatnie do niego, polubiłam go. Był pełen zapału. Stary wuj i nowa Rosalie, jakiekolwiek rodzina miała problemy, sprostamy im. Wracałam powoli do życia a w głowie, już rodziły mi się zalążki pomysłów. Zaczęłam rozumieć powoli, po co wróciłam, jaka jest moja misja. Zajmie lata, ale jestem przecież młoda i zdolna, pomyślałam. Nie wiedziałam jednak, czy to dobry pomysł, by mówić o tym, że wolałabym wrócić do Londynu. Wolałam jednak zapytać o to od razu.

- Tak, zróbmy to. Jakoś szczególnie nam się tutaj nie poszczęściło. Przeprowadzka powinna nam zająć jakiś tydzień, góra dwa. – Poparł mój pomysł Henry. Uśmiechnęłam się jeszcze szerzej.

W końcu się odprężyłam i oparłam zmęczone plecy na wygodnym fotelu. Patrzyliśmy na siebie. Dwoje członków rodziny, złączonych po latach, chociaż wcale ze sobą niespokrewnionych. Zaśmiałam się w duchu, powoli zatapiałam się we własnych myślach. Chociaż przerażał mnie nowy świat, to czułam, że będę miała w kimś oparcie. Miałam cel, który zamierzałam spełnić i nie chciałam, aby liczyło się dla mnie cokolwiek innego.

- Co teraz zamierzasz dziecko? – zapytał mnie wuj. Nie zauważyłam, kiedy znalazł się na łóżku, a przede mną pojawił się napój, o który prosiłam wcześniej.

- Czyż to nie oczywiste wuju? Znajdę i rozprawię się ze zdrajcami. Poszukam też sobie ucznia.

- Doradzałbym dwójkę – odparł Henry. – Pomogę ci ze wszystkim, jak tylko będę mógł.

- Być może tak się stanie, jednakże wuju wolałabym, żebyś skupił się na interesach rodzinnych i swoim zdrowiu, byś mógł mi jak najdłużej służyć dobrym słowem i radą. – Uśmiechnął się do mnie. – Czy miałbyś coś przeciwko jakbym tu została i posiedziała przez chwilę?

- Gdzie tam – odpowiedział i po chwili zasnął, mamrocząc coś pod nosem.

Zostałam więc tam, gdzie byłam i rozkoszowałam się napojem. Miałam wiele do przemyślenia. Nowa Rosalie? Spojrzałam na moje przedramię, dobrze wiedziałam, co chcę zrobić. Zasada powoli nabierała kształtu w moim umyśle. Znowu zatopiłam się w myślach.

Byłam taka głupia, zakochując się, taka głupia. Pięćset lat, to sporo czasu. Cieszę się jednak, że pokazałeś mi przynajmniej, z czym już nigdy więcej nie chce mieć do czynienia. Dobrze wiedziałeś, jakie miałam opory przed tym wszystkim. Dziękuję Robercie, że mnie od tego uwolniłeś. Dziękuję, że nauczyłeś mnie więcej, niż mogłeś się spodziewać. Na początku nie żałowałam, potem nawet nie wiesz jak bardzo. Rosalie, od jutra bierzemy się do pracy, trzeba sprawdzić czy umysł i ciało pamiętają, do czego zostały wyszkolone.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro