Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Home

Nie wiem, jakim cudem okazałam się taka naiwna. Zostawiłam Madi samą w aucie i postanowiłam iść podejrzeć, co robią mieszkańcy, a raczej więźniowie statku, który jakiś czas temu przybył na Ziemie. Fakt, że od bardzo długiego czasu nie miałam styczności z kimś, kogo można było nazwać ,,wrogiem" sprawiła, że byłam zbyt nieostrożna. Ktoś mnie zauważył, na całe szczęście oddaliłam się odpowiednio, jednak teraz byłam niemal stuprocentowo pewna, że prędzej czy później, znowu się na siebie natkniemy. Przewiesiłam karabin przez prawe ramię i ruszyłam w stronę, gdzie został samochód.

 Zimne powietrze delikatnie chłodziło moją, zmęczoną i przepoconą twarz. Poza szmerem liści nie było słychać nic, to dobrze. Kroczyłam przed siebie pewnym krokiem, przy okazji rozmyślając. Już kilka razy miałam wrażenie, że któraś ze spadających gwiazd, to statek moich przyjaciół. Za każdym razem wracałam zrezygnowana, a przez kolejne dni nie byłam w stanie się pozbierać, to wszystko okropnie mnie przytłaczało. Obecność małej czarnokrwistej pomagała, jednak potrzebowałam czegoś jeszcze, a raczej kogoś... Tym razem moje szczęście wywaliło poza jakąkolwiek skale. To, co dostrzegłam na niebie, było rakietą. Wystarczył na chwilę się odwrócić, żeby wszystko zostało doszczętnie zniszczone i to w tak zastraszającym tempie. Praktycznie tak szybko, jak się pojawiło.

Byłam już mniej więcej w połowie drogi, kiedy do moich uszu doszedł szmer. Nie taki, który wywoływały liście powiewające na wietrze. Byłam niemal pewna, że to ludzkie kroki. Natychmiast wyrwałam się z zamyślenia i przykucnęłam za pobliskim drzewem. Dostrzegłam kilka, może siedem, osób obu płci, chodzących po polanie. Z ich rozmów wywnioskowałam, że jakiś Mark nakazał im mnie znaleźć i doprowadzić do obozu. Każdy powoli zaczął zmierzać w inną stronę, nie współpracowali, ponieważ na mojego ,,oprawcę" czekało coś specjalnego. Każdy z nich chciał być tym, który mnie znajdzie. 

Stwierdziłam, że przeczekam aż znikną, musiałam jak najszybciej wracać do mojej podopiecznej, musiałam dotrzeć tam przed nimi.

 Kiedy w moim polu widzenie została tylko dwójka, jednak wysoka, ciemnowłosa kobieta z tatuażem na lewym ramieniu i łysy, umięśniony mężczyzna, postanowiłam powoli się wycofywać. Zrobiłam dwa kroki do tyłu, nadal nie spuszczając ich z oczu, co okazało się tragiczną pomyłką. 

Ktoś zakrył mi usta i pociągnął do tyłu, starając się przy okazji zachować jak najciszej. Próbowałam go kopnąć, ale przewidział to i uniknął mojego ciosu. Poczułam, jak przykłada mi coś zimnego do szyi, zapewne jakieś ostrze. Znieruchomiałam, kiedy lekko dotknęło mojej skóry, jednocześnie jednak, nie uszkadzając jej. Po raz kolejny spróbowałam go jakoś uderzyć, tym razem ramieniem, na którym wciąż przewieszona była broń, co okazało się zgubne, bo to właśnie w nią trafił mój łokieć. Zacisnęłam zęby i przestałam walczyć, dopiero wtedy dostrzegłam, że przez cały ten czas, miejsce naszego pobytu się zmieniło. Zaczęło się ściemniać, co było dość dziwne. Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że jesteśmy w jakieś jaskini. Mój oprawca uderzył mnie z całej siły w brzuch i, korzystając z mojej chwilowej niedyspozycji do obrony, związał mi dłonie. Kiedy zaczął to robić, miałam okazję mu się przyjrzeć. 

Był dość wysoki, miał długie, blond włosy i ogromną bliznę ciągnącą się od połowy czoła, przez całą lewą stronę twarzy, kończąc na brodzie. Podniósł na mnie swój morderczy wzrok, co przyprowadziło mnie o ciarki, po czym pchnął mnie na zimną, kamienną, podłogę. Chciałam coś powiedzieć, ale wtedy dostałam czymś w głowę.

Kiedy w końcu miałam tyle siły, żeby otworzyć oczy, rozejrzałam się szybko po jaskini. Nigdzie go nie było, więc przystąpiłam do rozplątywania węzłów. Nie było jakieś specjalnie mocne, więc poszło szybko. W kącie dostrzegłam moją broń. Wiedziałam już, że tego człowieka nie posadzili za porwanie, czy coś w tym stylu. Biedak pewnie okradł jakąś staruszkę, a teraz został zmuszony przez los do czegoś, czego nikt nie chce. Ale cóż, takie jest życie. Przez moment nawet miałam zamiar mu współczuć, ale myśl o tym, jak mnie potraktował szybko mnie ostudziła.

 Założyłam karabin na ramię i powoli ruszyłam ku wyjściu. Rozejrzałam się, było już nieco ciemniej, wyglądało na mniej więcej siódmą wieczorem, dookoła panowała głucha cisza, co było znakiem, że spokojnie mogę udać się do ,,domu", tak też zrobiłam.

 Dobrze znałam to miejsce, wiedziałam jak wrócić. Szybko, jednak rozważnie skierowałam swoje kroki na zachód, z moich amatorskich obliczeń wynikało, że cała droga zajmie mi mniej więcej pół godziny. 

Modliłam się cały czas, żeby żaden z nich jeszcze tam nie dotarł, nie mogłam stracić ostatniej bliskiej mi osoby. Tego było już zbyt wiele, na dałabym sobie rady bez Madi. Powoli zaczynałam tracić już nadzieje, na spotkanie któregoś z moich ludzi, więc dziewczynka stawała się moim jedynym powodem do życia.

 Oczywiście nie mogło obyć się bez przeszkód, po kilku minutach znowu usłyszałam czyjeś kroki i przyciszone głosy. Tym razem byłam bardziej ostrożna i spojrzałam za siebie, stanęłam za drzewem i przyjrzałam się wszystkim. Ta sama kobieta, co wcześniej i dwóch facetów. W tle dostrzegłam coś metalowego, czyżby ich statek? Zaczęłam w to wątpić kiedy dostrzegłam, że oni również przyglądają się temu ,,czemuś" ze zainteresowaniem. Wykonałam krok do tyłu i znowu to samo. Ktoś mnie złapał, zakrył usta i przybliżył swoją twarz niebezpiecznie blisko mojej, jakby przyglądał się całej reszcie jego towarzyszy. Stwierdziłam, że drugi raz nie dam się złapać w ten sam, żałosny sposób. Próbowałam mu się wyszarpać, ale szczelnie mnie objął. Poczułam coś dziwnego, co przeraziło mnie jeszcze bardziej. Zdałam sobie sprawę, że jego usta zbliżają się do mojego ucha, w którym po chwili usłyszałam szept.

-Spokojnie księżniczko...

Zamarłam. Moje ręce opadły bezwładnie wzdłuż ciała, chciałam obrócić głowę, ale nie miałam wystarczająco siły. Poczułam tylko, jak oddalamy się do tyłu. 

Po chwili ,,ktoś", kogo tożsamość była już dla mnie praktycznie potwierdzona, złapał mnie za ramię i obrócił w swoją stronę. Nie myliłam się, to był on. Kiedy już zaczynałam tracić nadzieje, że zobaczę kogokolwiek z moich przyjaciół, zaczęłam przyzwyczajać się do towarzystwa tylko jeden osoby i myśli, że tak już umrę, pojawił się on -Bellamy Blake, człowiek, który pond 6 lat temu wyleciał w kosmos. 

Chciałam mu się przyjrzeć, powiedzieć coś, podejść, dotknąć, przytulić... Jednak jedynym na co się w tej chwili zdobyłam było lekkie rozwarcie ust i parę łez. Brunet lekko przechylił głowę w lewą stronę i uniósł kąciki swoich ust ku górze. Patrzył na mnie, ale inaczej niż wtedy... Jakby nie dowierzał, że to jestem ja. Zlustrowałam go od dołu do góry, zatrzymując się na jego czekoladowych oczach. 

Cała się zatrzęsłam, właśnie zdałam sobie sprawę, że to jest zupełnie inny człowiek... Niby wyglądał tak samo, ale patrzył na mnie w inny sposób, miał inny wyraz twarzy. Wyglądał trochę, jakby był teraz zmuszony, do przebywania razem ze mną, jakby tego nie chciał. Zatrzęsłam się jeszcze bardziej i spuściłam wzrok. Nie byłam w stanie dłużej patrzeć na kogoś, kto wyglądał na zmuszonego do ratowania mi życia. Przymknęłam powieki, żeby nie rozpłakać się na dobre, i nie zwrócić na nas uwagi przeciwników. Wtedy poczułam jak mężczyzna łapie mnie za oba ramiona i zmusza do zmienienia pozycji. Do moich uszu doszły dźwięki zbliżających się kroków i odgłosy rozmów. 

Momentalnie się otrząsnęłam, z poczuciem, jakby ktoś wylał na mnie wiadro zimnej wody. Bellamy stał do mnie tyłem z bronią wycelowaną w stronę dźwięków, a kiedy spróbowałam się lekko wychylić, zagrodził mi drogę ręką.

 Dotknęłam go.

Po raz pierwszy od tylu lat dobrowolnie dotknęłam kogoś innego niż Madi. To było takie dziwne uczucie, jakby elektryzująca fala przeniosła się z jego ciała na moje. Szybko zabrałam dłoń i spojrzałam na wszystkie palce po kolei, jakby szukając tej iskry, która to wywołała. Z oczywistych przyczyn, nic tam nie było. 

Brunet pchnął mnie lekko, dając mi jednocześnie do zrozumienia, że mam się wycofać. Tak też zrobiłam, wykonałam kilka kroków w tył, Bellamy przez moment patrzył w tą samą stronę, co wcześniej, jednak już chwilę później podszedł do mnie szybko.

Oddalaliśmy się możliwie szybko i ostrożnie z dala od tamtego miejsca, cały czas milcząc. Tak naprawdę, to nawet na siebie nie patrzyliśmy, szliśmy w dość dużych odstępach, zbyt zajęci podejrzanymi odgłosami. Szłam przodem, co automatycznie zrobiło ze mnie przewodnika całej wyprawy, co w sumie nie powinno mnie dziwić. Spędziłam tu sześć lat, a Bellamy nie wiedział nic... Zaprowadziłam nas na pobliską polanę, znajdującą się niedaleko strumyka, gdzie słychać było już tylko szum wody. 

Kiedy tylko się uspokoiłam, niemal opadłam z sił, przez całą drogę to adrenalina mnie napędzała. Teraz gdzieś wyparowała, a mi zaczęło kręcić się w głowie. Wszystko zaczęło powoli znikać, więc postanowiłam złapać się pobliskiego pnia, wszystko, żeby nie upaść. Nim jednak zdążyłam zakodować sobie jego położenie, zrobiło się już całkowicie ciemno, jakimś cudem jednak nadal trzymałam się na nogach. Poczułam silne ramie, obejmujące mnie w okolicy łopatek.

-Clarke, spójrz na mnie. -Jego głos był taki ciepły.

Zabrał rękę z moich pleców i złapał mnie za oba ramiona. Obraz przed moimi oczami powoli zaczął wyłaniać się z ciemności, na początku jego twarz było rozmazana, co nie zmieniało faktu, że byłam pewna, że to on. Nawet, jakbyśmy nie spędzili razem ostatnich dziesięciu minut, byłabym pewna, że to on. Ta twarz, te loki, ten uśmiech, te piegi, powoli wyłaniające się z mgły, były nie do podrobienia.

-Widzisz. Już jest okej. -Kiedy wypowiedział te słowa, wszystkie moje poprzednie obawy zniknęły.

Powstrzymywałam się już zbyt długo, ale w końcu pękłam. 

Tak, zgadza się. Clarke Griffin pękła. 

Ostatni raz to zdarzyło mi się, kiedy miałam wycelowaną w niego broń, a tym razem... Pękłam prze niego, znowu... 

Rzuciłam mu się na szyję i oplotłam go szczelnie w obawie, że może gdzieś zniknąć. Schowałam twarz w zagłębienie jego szyi i zaczęłam płakać. Nie byłam w stanie powstrzymywać łez, nawet nie próbowałam. Jego ramiona automatycznie wykonały ten sam ruch, co moje. Zamknął mnie w szczelnym uścisku, a jego twarz wylądowała w moich włosach. Kolejne dziwne uczucie. Jednocześnie znajome, ale tak odległe, jakby już praktycznie zanikło.

 Bezpieczeństwo. 

Po raz pierwszy od wielu lat czułam się bezpieczna. Czułam się, jak w domu... Bo tak było. 

Bellamy był moim domem.

----------------------------------

Moja jedna z wielu, wizji czwartego sezonu. W planach mam kolejne dwie, ale jeszcze nie wiem, kiedy je napiszę...

Liczę, że się podobało :D

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro