Feelings pt.2
Clarke wybiegła z sali przy okazji zatrzaskując za sobą drzwi z ogromnym hukiem. Puściła mimo uszu nawoływania jej matki, nie obchodził ją fakt, że bandaż nie był dokładnie zawiązany i malutka stróżka krwi ciekła jej po przedramieniu. Ważne było tylko jedno, to czy z Bellamy'm jest wszystko w porządku, czy żyje...
Blondynka ledwo łapała oddech, przy okazji rozglądając się po ogromnej sali pełnej rannych. To pomieszczenie w przeszłości najprawdopodobniej nie miało nic wspólnego z działalnością szpitala, jednak ofiar było tak dużo, że trzeba było znaleźć dla nich więcej miejsca, skrzydło szpitalne powoli przestało wystarczać.
Nikt jeszcze nie ustalił konkretnej przyczyny zawalenia się wschodniej części bunkra, jedyną pewną rzeczą w tym wypadku było to, że po dokładnym sprawdzeniu wszyscy byli pewni, że takie coś nie zdarzy się po raz drugi...
Tak więc, z względnym spokojem ducha, blondynka rozpoczęła poszukiwania.
Sala była przepełniona, praktycznie każdy milimetr był czym zastawiony. Nie obchodziło ją, co dzieje się dookoła. Była pewna, że Madi jest bezpieczna, teraz przyszła pora na Bellamy'ego. Przepychała się między rannymi, co jakiś czas spoglądając na każdego mężczyznę leżącego na łóżku, wszystko po to, żeby namierzyć tego jednego, brązowookiego z przydługimi włosami, kilkudniowym zarostem i poważnym, a jednocześnie uroczym wyrazem twarzy.
Już co najmniej pięć razy jej serce zatrzymywało się, na widok ciał o podobnych wytycznych, które były zakrywane szarymi płachtami i wywożone na zewnątrz. Na całe szczęście żadne z tych ciał nie należało do tego, kogo szukała.
A co, jeżeli on już jest tam, gdzie te wszystkie ciała?
Szybko odgoniła tę myśl i ponownie ruszyła przed siebie, przy okazji uderzając w jakiegoś ziemianina z ogromną szramą nad lewym okiem. Mężczyzna posłał jej złowieszcze spojrzenie, ale Clarke zdawała się go nie zauważyć, po prostu szła dalej.
Nie miała pojęcia, co się stanie, jeżeli go nie znajdzie. Musiała mu coś powiedzieć, coś bardzo ważnego, coś, co powinna była powiedzieć już dawno temu. Przez te 6 lat nie raz zdarzało jej się popłakać, przez myśl, że była tak głupia i tępa, że nie zdała sobie sprawy ze swoich uczuć wcześniej. Miała tyle idealnych, wręcz do tego stworzonych okazji, żeby mu powiedzieć... Tłumacza sobie, że po prostu musiała dojrzeć, nabrać pewności, że to nie jest zwykle zauroczenie, tak jak w przypadku Finna i Lexy. Jednak jej pewność, co do uczcić została potwierdzona, kiedy dostrzegła rakietę, wznoszącą się ku niebu. W tamtym momencie zdała sobie sprawę, że straci go na najbliższe lata, to właśnie ta myśl uświadomiła jej, jak bardzo tego nie chciała.
Udało się. Znalazła go. Dostrzegła bladą twarz mężczyzny z jakiś jedenastu metrów.
Jej nogi przyśpieszyły i już po chwili padła na kolana przy łóżku, na którym leżał. Był nieprzytomny, ale żył. Oddychał płytko, ale miarowo. Sięgnęła jego dłoń, która bezwładnie zwisała poza materacem i ścisnęła ją mocno, nie zważając na jeden ze swoich złamanych palców. Najważniejsze było, że Bellamy był obok.
Chwilę zajęło, zanim brunet się wybudził, co dało czas Clarke na uspokojenie się i chociaż minimalne opanowanie łez.
Poczuła, że jego dłoń powoli uwalnia się z uścisku, więc puściła ją i podniosła się z podłogi.
Spojrzała na jego obolałą i pełną licznych zadrapań i siniaków twarz. Jego oczy otwierały się bardzo powoli, a przez dużą ilość światła ciężko mu było pozostawić je w pełni otwarte. Dlatego zwrócił się w jej stronę z lekko przymrużonymi oczami i uśmiechnął się słabo, na tyle, na ile go było stać.
-Nic ci nie jest... -wyszeptał, ledwo słyszalnie. -Bałem się...
-Nie masz o co. -ponownie chwyciła jego dłoń i uniosła ją do góry, jednocześnie kładąc ją na materacu. -Jestem przy tobie i już wszystko będzie dobrze. -wyszlochała.
Bellamy powoli przełknął ślinę, widać było, że szykuje się, żeby coś powiedzieć.
-Powinnaś już iść... -Clarke spojrzała na niego niezrozumiale. -poszukać go.
W tym momencie wszystko stało się dla niej jasne. Bellamy zapamiętał to, o czym opowiadała mu na zewnątrz. O tym, że jest ktoś, na kim jej zależy, ktoś, kogo kocha, a zaraz przez całą tragedią przyznała, że wszystko mu powie. Coś momentalnie ukuło ją w sam środek serca, które dopiero co udało jej się uspokoić. Bellamy wtedy mówił, że on też ma kogoś takiego... Czy to oznacza, że nie powinna mu nic mówić?
Nie. On zasługuje, żeby wiedzieć, nawet jeżeli nie będzie zadowolony z tego powodu.
-Jak się czujesz? -postanowiła udać, że nie słyszała tego, co przed chwilą do niej powiedział.
-Niezbyt dobrze. - przyznał. -Naprawdę powinnaś iść go poszukać...
-Już się tym zajęłam. -przerwała mu.
Oczy bruneta nieco się rozszerzyły.
-I co z nim? -zapytał i ponownie przełknął ślinę.
-Żyje, chociaż nie czuje się najlepiej. - Kobieta uśmiechnęła się krzywo.
-Idź do niego. Na pewno cię potrzebuje.
-Bellamy... -w końcu zebrała się w sobie, żeby mu powiedzieć, ale on jej przerwał.
-Nie Clarke. Nie znam go, ale jeżeli znaczy dla ciebie tyle to na pewno jest tego wart. Idź do niego, powiedz mu, jak bardzo ci zależy i... -zamilkł na moment. -po prostu przy nim bądź. Patrz na niego i pilnuj, żeby nic mu się nie stało.
-Właśnie to robię. -nareszcie udało jej się wykrzesać z siebie coś, co powinno go uświadomić.
Mężczyzna otworzył szeroko usta i zastygł. Jedynie jego oczy się poruszyły, skierowały się w kierunku Clarke i zaczęły robić się coraz większe. Blondynka uśmiechnęła się i znacząco pokiwała głową, co było odpowiedzią na nieme pytanie bruneta.
-Ty... Ty... To co mówiłaś... To wszystko było o mnie? -o dziwo pierwszy odezwał się Bellamy.
-Bellamy, ja wiem, że ty też masz kogoś, ale ja... Nie mogłam zostawić cię tutaj samego! -wybuchnęła płaczem, a jej głowa bezradnie upadła na tułów mężczyzny. -Tak bardzo mi ciebie brakowało... A najbardziej bolał mnie to, że ty wcześniej tak się starałeś... Gdybym tylko ja ogarnęła się odpowiednio wcześnie... Może wszystko wyglądałoby teraz inaczej... -szłochała w pościel. -Tak bardzo cię przepraszam, Bellamy...
-Już... -mężczyzna w końcu zdobył się na jakoś ruch. Uniósł rękę i powoli zaczął gładzić blondynkę po głowie. -Ciiii, Clarke... Wszystko jest dobrze...
-Ja tak się bałam.
-Wiem, ale teraz już jest dobrze. Słyszysz? -złapał ją delikatnie za podbródek i zmusił, żeby na niego spojrzała. -Jesteśmy tu razem. Cali i zdrowi.
-Chociaż tyle dobrego. -uśmiechnęła się krzywo i pociągnęła nosem.
-Właśnie sęk w tym, że nie tylko tyle.
Nim Clarke zdążyła jakkolwiek zareagować, mężczyzna uniósł się po pozycji siedzącej i delikatnie ją pocałował. Chciała to odwzajemnić, ale tak ją zaskoczył, że zastygła w bezruchu. Po chwili brunet odsunął się nieznacznie, a jego loki nadal łaskotały Clarke w nos.
-Czy właśnie okazało się, że oboje byliśmy tępi? -zapytała w końcu, uśmiechając się.
-Na to wygląda. -Bellamy zaśmiał się dość głośno i z powrotem położył się na materacu, przy okazji pociągając za sobą Clarke, którą trzymał za rękę.
Blondynka położyła głowę na jego torsie, przymknęła lekko powieki i wysłuchała się w jego miarowe bicie serca.
Ciężko jej było uwierzyć, to wszystko, z pozoru tak skomplikowane i z góry skazane na porażkę, okazało się tak banalne. To, o czym rozmawiali na zewnątrz tak na prawdę nie tyczyło czwórki osób tylko ich dwóch.
Kochali się, nie było co do tego wątpliwości, żadne z nich ich nie miało. Jednak w razie czego powtarzali sobie te dwa słowa przez całą noc.
----------------------
Ta daaa!
Jestem ciekawa, ile z was zapomniało o tym szocie xD
(wcale nie przypomniało mi się w niedzielę po południu 😅)
Mam nadzieję, że się podobało i przepraszam, że trzeba było tak długo na to czekać ❤️
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro