Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

08. Ten dzień nie może być gorszy

To było coś, czego nie mogłam opisać. Niewyobrażalne uczucie błogości i przywiązania – zupełnie jakbym odnalazła swoje miejsce na świecie. Szczęście narastało z każdą minutą i czułam się, jakbym była w jakiejś bańce mydlanej, unoszącej się gdzieś ponad ziemią. Jeśli tak wyglądało niebo, byłam zdecydowana iść do niego już w tamtym momencie.

Miałam świadomość tego, że gdyby ktoś usłyszał  moje myśli, byłabym dla niego prawdziwą kretynką. Ale przecież czytanie w myślach było umiejętnością stworzoną na potrzeby literatury i nikt nie mógł się dowiedzieć, ile radości sprawiało mi zwyczajne leżenie w łóżku.

To był pierwszy dzień od jakiegoś czasu, gdy mogłam beztrosko leżeć zawinięta kołdrą jak naleśnik i nie przejmować się dzwoniącym budzikiem, Parkerem Presleyem, przedstawieniem teatralnym, grupą wsparcia i wszystkimi innymi rzeczami, które teraz stanowiły ogromną część mojego życia. W jeden tydzień wszystko przewróciło się do góry nogami i było zupełnie nie takie, jak oczekiwałam. Szkoła była miejscem straszniejszym od tego, które zawsze uważałam za przejaskrawione, gdy oglądałam filmy dla nastolatek, a ludzie, którzy się w niej uczyli, w większości okazywali się zapatrzonymi w siebie półgłówkami.

Ale teraz liczyło się tylko moje łóżko, które przyciągało mnie niczym magnes.

Promienie słońca przebijały się lekko przez żaluzje, dając mi do zrozumienia, że pora wstawać, ale ja nie miałam zamiaru słuchać jakiejś przerośniętej gwiazdy, gdy do wyboru miałam spokojne wylegiwanie się w mojej kryjówce. Zacisnęłam powieki i wtuliłam się w poduszkę, ale natura wciąż nie dawała mi spokoju. Za oknem słychać było ujadanie psa sąsiadów, a gałęzie drzewa obijały się nieprzyjemnie o szybę.

— Nie ma mowy — burknęłam w kierunku wszystkiego, co chciało przeszkodzić mi w spaniu. — Nie wstaję już nigdy.

Gdy jednak usłyszałam denerwującą melodyjkę dobiegającą z mojego telefonu, pełna zdenerwowania i przekonana, że cały świat sprzeciwił się przeciwko mnie, podniosłam się gwałtownie i przeklęłam pod nosem.

Nacisnęłam zieloną słuchawkę, nie patrząc nawet nawet, kto jest nadawcą połączenia.

— Czego? — warknęłam nieprzyjemnie.

— Ciebie też miło słyszeć, kwiatuszku. — Usłyszałam wesoły głos Romia i byłam sobie w stanie wyobrazić jak szczerzy się do telefonu. — Co dziś robisz?

— Śpię. A przynajmniej spałam... Jesteś w jakiejś zmowie z matką naturą? — spytałam.

— Co? — Był zdezorientowany. Cóż, ciężko było go winić.

— Nic. Nieważne. — Westchnęłam i wróciłam do łóżka. — Po co właściwie dzwonisz?

— Jesteś niemiła, Nora. — Upomniał mnie. — Chciałem cię gdzieś wyciągnąć, bo jak znam życie masz w planach gnić do nocy w łóżku, a potem przewrócić się na drugi bok i robić to dalej.

— Nie rozumiem, co w tym złego. — Przykryłam się szczelniej.

— Niedziela to dzień błogosławiony. Pamiętaj, aby dzień święty święcić, kwiatuszku.

Przewróciłam oczami.

— Nie przewracaj oczami. Potrafię to wyczuć nawet na odległość.

— W takim razie wyczuj to, jasnowidzu. — Pokazałam środkowy palec w bliżej nieokreślonym kierunku.

— Wyczuwam coś bardzo nieładnego i nawet nie będę mówił o tym przez telefon. Bardzo, bardzo brzydko, panno Winslow. Ale jestem w stanie ci wybaczyć, pod warunkiem, że spędzimy ten dzień razem.

Ponownie przewróciłam oczami.

— Och, dzięki ci, łaskawco. — W tym momencie drzwi od mojego pokoju uchyliły się, a ja wpadłam na pewien pomysł. — Słuchaj, nawet gdybym chciała, nie mogę, bo obiecałam mamie, że jej pomogę... w czymś.

Nie chodziło o to, że nie chciałam spędzać czasu w towarzystwie Romia. Uwielbiałam tego bałwana bardziej niż członków własnej rodziny, ale ten dzień miał być mój. Chciałam poczuć choć namiastkę mojego dawnego życia.

— A tak konkretnie to w czym? — spytał.

— Nora, z kim rozmawiasz? — spytała natomiast moja mama, wpychając głowę do mojego pokoju. Jej oczy błyszczały z ciekawości.

— Mamo, prawda, że obiecałam ci pomóc? — odpowiedziałam pytaniem na pytanie, spoglądając na telefon i dając jej do zrozumienia, by podjęła moją grę.

— No, tak. — Zrozumiała mój przekaz i przybrała zniecierpliwiony ton. — Właściwie nie wiem, dlaczego jeszcze nie jesteś na targu. Dochodzi dwunasta, a jeśli chcesz kupić świeże warzywa, nie możesz czekać do wieczora.

„Targ?" zapytałam bezgłośnie, czując, jak słaba to była wymówka.

— Zakupy same się nie zrobią. — Wzruszyła ramionami. — Mówię serio. Listę zostawiam ci na stole w kuchni.

Dwa ostatnie zdania były dla mnie sygnałem, że padłam ofiarą własnej gry. Mama naprawdę wrobiła mnie w zakupy. Perfidnie wykorzystała to, że nie chciałam wyjść z Romiem i wymusiła na mnie wyręczenie jej w obowiązkach, wiedząc, że nie mogę jej w tym momencie odmówić. Byłam między młotem, a kowadłem. Mama, świadoma swojej wygranej, uśmiechnęła się triumfalnie i pomachała mi na pożegnanie.

— Dobra, słyszałem — powiedział Romio. — W takim razie zobaczymy się dopiero jutro.

Wstałam z łóżka i poczłapałam do szafy, przytrzymując telefon ramieniem. Wyciągnęłam stare jeansy i niebieski sweter, które momentalnie nałożyłam na siebie, po czym wróciłam do rozmowy.

— Tak w ogóle — zaczęłam — muszę ci coś powiedzieć. Wcześniej nie było okazji.

— O Boże. — Romio wydawał się być zmartwiony. — Jesteś w ciąży?!

— Co? — Zmarszczyłam brwi. — Nie. Chryste, Romio. Przecież ja się nawet nie całowałam w całym swoim życiu.

— No tak. Zapomniałem.

— Wracając do realnego świata. Brałam udział w przesłuchaniu do szkolnego przedstawienia.

Cisza po drugiej stronie była dość niepokojąca, zważywszy na fakt, że Romio należał do osób, którym buzia nie zamykała się nawet na minutę.

— Jesteś tam? — spytałam.

— Nic nie mów — sapnął chłopak. — Popłakałem się. Jestem z ciebie taki dumny.

Westchnęłam, gdy usłyszałam cichutkie chlipanie. Marna imitacja płaczu.

— Tak szybko dorastają... — ciągnął Romio. — Jaką rolę wybrałaś? Ja absolutnie uwielbiam Charlie, jest fenomenalna i trochę z niej buntowniczka, pasowałabyś do niej. A z drugiej strony Hester jest dość wdzięczną postacią i odgrywa ważną rolę w procesie Hazel, więc...

— Romio — przerwałam mu. — Zgłosiłam się do grania Hazel.

Znów cisza.

Policzyłam w myślach do dziesięciu, a gdy po tym czasie Romio wciąż się nie odzywał, zabrałam głos.

— Uprzedzając pytanie, tak, wiem, że nie nadaję się do głównej roli. Po prostu chciałam zrobić na złość takiej...

— Veronice — uzupełnił chłopak.

— Znasz ją? — spytałam. — Oczywiście, że znasz — odpowiedziałam sama sobie. — Jesteś chyba największą plotkarą w szkole, a nawet gdybyś nie był, ciężko jej nie zauważyć.

— Słuszna uwaga. — Romio wydawał się zmartwiony.

— Co ci jest? Chodzi o mnie? Poradzę sobie, nie musisz się bać. Skoro poradziłam sobie z tym frajerem Presleyem, z nią poradzę sobie tym bardziej — starałam się brzmieć wesoło.

— Nie o to chodzi, Nora — westchnął. — Właściwie o nic nie chodzi. Nie wiem nic o Veronice. Kojarzę ją z korytarza, ale nic poza tym.

— W porządku. — Zapewniłam go. — Nie planuję zaczynać z nią wojny, jeśli to nie będzie konieczne.

— Trzymam cię za słowo, kwiatuszku.

Te słowa zabrzmiały jakoś tak... gorzko. W tym momencie miałam wyrzuty sumienia, że wcześniej potraktowałam go tak źle i już chciałam powiedzieć, że jednak możemy się dziś spotkać, ale zanim zdążyłam zaproponować cokolwiek, Romio znów zabrał głos.

— Muszę już lecieć, obowiązki wzywają! — powiedział nieco zbyt entuzjastycznie. — Do jutra.

A potem tak po prostu się rozłączył. To było dziwne.

W ogóle ludzie wokół mnie byli dziwni. Wszyscy. Bez żadnych wyjątków.

Wyszłam z pokoju i poszłam do kuchni, w której faktycznie znalazłam pieniądze i listę zakupów z dopiskiem  „kłamstwo to bardzo brzydka rzecz". Przewróciłam oczami i narzuciłam na siebie czarny płaszczyk, a potem wyjęłam klucze ze skrzynki wiszącej na korytarzu.

— Będę tęsknić — rzuciłam do pustego domu, który miałam zostawić na zdecydowanie zbyt długi czas.

Mimo upływu lat, znałam drogę na targ bardzo dokładnie i mogłam trafić tam z zamkniętymi oczami. Zanim tata zachorował i odebrał sobie życie, chodziliśmy tam razem co niedzielę. Czasem zabieraliśmy ze sobą Olivię i mamę, ale one nie rozumiały jego zamiłowania do długich zakupów w tym miejscu, a same stragany wydawały im się nudne i brzydkie. Dlatego tylko ja, jako nagrodę za wytrwałość i towarzystwo, dostawałam prezenty nabyte właśnie tam – ręcznie robione bransoletki, pluszaki i różne inne bibeloty, które aktualnie leżały w kartonie na dnie mojej szafy.

Szłam ulicą, myśląc o tacie i o tym, jak było zanim wydarzyło się to wszystko. Zanim na dobre zniknął z mojego życia i stał się tylko wspomnieniem, które starałam się wyrzucić z mojej głowy. Bo przecież dni, które przepłakałam z tęsknoty za najważniejszą osobą w moim życiu minęły już dawno i teraz byłam inną Norą.

Potrząsnęłam delikatnie głową, jakby to miało rozwiać nieprzyjemne myśli i zobaczyłam, że znajdowałam się na miejscu. Dało się zauważyć, że wszystko zostało zmodernizowane, ale stragany z daszkami w biało-niebieskie, biało-czerwone lub biało-zielone paski wciąż pozostawały takie same. Czułam zapach świeżych warzyw i słyszałam jakąś żenującą, wiejską melodię. Wszystko było jak dawniej.

Pierwszą pozycją na mojej liście były marchewki, które wypatrzyłam na jednym ze straganów już po wejściu na terytorium rynku. Ustawiłam się w kolejce za niskim chłopcem i grzecznie czekałam na swoją kolej.

— Brakuje ci całego dolara — zaskrzeczała krępa kobieta, trzymając w ręce reklamówkę z ziemniakami.

Chłopiec zrobił się cały czerwony i widziałam, że było mu bardzo głupio. Rozłożył bezradnie ręce i zaczął grzebać w kieszeniach, ale bezskutecznie.

— Nie sprzedam — fuknęła na niego. To było okropne.

— Niech pani doliczy to do mojego rachunku — powiedziałam, a sprzedawczyni zmierzyła mnie spojrzeniem. Wręczyła chłopcu jego zakupy i zwróciła się do mnie.

W chwili, gdy pakowała moje marchewki, ja przyglądałam się niskiemu brunetowi, który wpatrywał się we mnie z lekko otwartą buzią. Ubrany był dość zwyczajnie, choć moją uwagę przykuł sweterek z emblematem szkoły, do której ja chodziłam, gdy byłam małym dzieckiem. Nie wiedziałam, dlaczego ktokolwiek miałby chodzić w szkolnych ciuchach w dzień wolny od szkoły. Miał ciemne włosy i tak samo ciemne oczy, a jedno z nich ozdobione było fioletowym siniakiem.

— Nieźle ci ktoś przyłożył, co? — zagadnęłam go, odbierając w tym czasie reklamówkę z marchewkami.

— Proszę pani, ja naprawdę pani oddam te pieniądze — wyrzucił szybko, wyraźnie skrępowany całą sytuacją.

— To tylko dolar. — Wzruszyłam ramionami. — Potraktuj to jako prezent z okazji... no nie wiem, światowego dnia ziemniaka?

Uśmiechnął się, przy okazji ukazując przeurocze dołeczki w policzkach.

— Mój brat jest w pobliżu z pieniędzmi. To wszystko moja wina, bo źle wyliczyłem cenę. Nigdy nie byłem dobry z matematyki...

Szliśmy ramię w ramię w stronę innego stoiska, na którym widniały prześliczne rzeczy wykonane z porcelany, co od razu przyciągnęło mój wzrok.

— Naprawdę nie musisz mi oddawać tej kasy, mały.

— To, co dajemy innym, wraca do nas prędzej czy później, więc nie chcę pożyczać niczego od nikogo, bo potem ja będę musiał coś komuś pożyczyć, a nie stać mnie na...

— Poczekaj — przerwałam mu ze śmiechem. — Bardzo ładny cytat i w ogóle, ale naprawdę nie chcę, żebyś oddawał mi tego dolara. Kup sobie za niego lizaka, albo coś.

— Ben! Benjamin! — krzyknęła jakaś dziewczynka, na co brunet odwrócił się gwałtownie.

Nie miała więcej niż pięć lat, a małe, blond kucyki sprawiły, że wyglądała jak mały aniołek. Duże, orzechowe oczy patrzyły na mnie z ciekawością.

— Josie? Dlaczego jesteś sama? — spytał Ben, wyraźnie zaniepokojony.

— Uciekłam mu! — Zaśmiała się mała. — A ty to kto?

Wskazała na mnie drobnym paluszkiem. Jej bezpośredniość była urocza.

— Jestem Nora. — Przywitałam się z nią, a ona uśmiechnęła się szeroko.

— A ja jestem Josie! Już niedługo idę do przedszkola, wiesz? Umiem już liczyć do stu — oznajmiła dumnie.

— Josie! — przerwał jej zdenerwowany Ben. — Dlaczego uciekłaś?

Zaśmiałam się, obserwując rozmowę rodzeństwa. To było zupełnie nie w moim stylu, ale ta dwójka rozczulała mnie zupełnie.

— Nie chciał mi kupić lizaka! — poskarżyła się blondyneczka. — Nora, kupisz mi lizaka? — zwróciła się do mnie. — Proszę, proszę, proszę!

— Nie wiem, gdzie są lizaki. — Jej usta wygięły się w grymasie, ale za chwilę znów się uśmiechnęła, gdy dodałam: — Ale mogę kupić ci tego słonika. Jest śliczny, prawda?

Spojrzała na figurkę i pisnęła z radości, gdy wręczyłam jej ją do ręki.

— Marzyłam o takim! — krzyknęła. — Moja mama kiedyś miała kolekcję takich słoników i uważała, że przynoszą szczęście. Ale Parker wyrzucił je wszystkie...

— Josie! — krzyknął Ben. — Parker będzie zły, zobaczysz. Wiesz, że nienawidzi, gdy przyjmujemy prezenty od innych, a teraz jeszcze mówisz o rodzicach...

— Parker...? — spytałam, ale zanim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć, czy moje przypuszczenia są słuszne, zobaczyłam sylwetkę chłopaka, który był moim utrapieniem.

Miał mocno zaciśniętą szczękę i zbliżał się do nas szybkim krokiem, mordując mnie przy tym spojrzeniem.

— Co wy tu robicie? — powiedział łagodnie, a potem jego ton zmienił się, gdy spojrzał na mnie. — Jesteś ostatnią osobą, której się tu spodziewałem, Winslow. A myślałem, że ten dzień nie może być gorszy.

— Ja też nie skaczę z radości na twój widok, Presley — burknęłam.

— Znacie się? — pisnęła Josie, a Parker wziął ją na ręce. — Jej, to naprawdę super! Może teraz będziesz nas odwiedzać? — spytała mnie, a potem przeniosła wzrok na brata. — Nora jest taka miła... I patrz, co mi kupiła!

Oczy Parkera rozszerzyły się, gdy zobaczył trzymanego w drobnych rączkach dziewczynki słonika.

— Idziemy — powiedział szorstko i odwrócił się na pięcie.

Mimo protestów Josie wyjął jej z ręki figurkę i rzucił ją na gdzieś w bok. Ben odwrócił się i spojrzał na mnie przepraszająco, a oczy Josie błyszczały niebezpiecznie. Wtuliła się w szyję Parkera i pomachała mi delikatnie rączką, a ja odwzajemniłam gest.

Słonik na szczęście wylądował na trawie, dzięki czemu nie rozbił się w drobny mak, a jedynie urwało mu się jedno ucho. To był drobiazg. A jednak byłam dziwnie poruszona i nagle zapałałam do niego jeszcze większą niż wcześniej niechęcią.

Skoro gardził mną tak bardzo, by sprawić przykrość własnej siostrze, musiałam sprawić, by faktycznie miał ku temu powody. I to właśnie zamierzałam zrobić.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro