06. Zejdź ze mnie, grubasie!
Dni upłynęły mi nadzwyczaj szybko i nim zdążyłam się obejrzeć, wtorek zmienił się w sobotę, a ja, z większym zapałem niż ostatnio, choć wciąż wbrew własnej woli, musiałam udać się na kolejne spotkanie grupy wsparcia. Wzdrygnęłam się mimowolnie, gdy przechodziłam przez próg szkoły, odczuwając przy okazji pewną ulgę, gdy widziałam, że korytarze były puste i nie czekała mnie żadna przykra niespodzianka.
Od incydentu z koszulką Maylawn High School stało się dla mnie miejscem, w którym czułam się ciągle na widoku, obnażona, pozbawiona jakiejkolwiek prywatności. Ludzie nawet nie kryli się już z zainteresowaniem moją osobą, co nie cieszyło mnie ani trochę, a raczej najczęściej wprawiało w zakłopotanie lub irytowało niemiłosiernie. Z niewiadomych przyczyn stałam się sensacją, zupełnie jakby fakt, że spaliłam przed szkołą koszulkę i raz w życiu rozmawiałam z Parkerem Presleyem czynił mnie czymś w rodzaju eksponatu w muzeum, któremu można się było bez skrępowania przyglądać.
Oprócz tego ja sama czułam się rozdarta wewnętrznie i zupełnie nie wiedziałam, co robić.
Nie chciałam chować głowy w piasek, bo w końcu to nie ja miałam powód, by wstydzić się swojego zachowania, a jednocześnie nie chciałam dawać ludziom pretekstów, by mogli o mnie plotkować. Inna sprawa, że robili to tak czy siak.
Powłócząc nogami przemierzałam korytarz, aż dotarłam pod drzwi od gabinetu Pattersona. Bez zapowiedzi otworzyłam drzwi, zapominając o pukaniu.
— Przepraszam za spóźnie... — zaczęłam, ale urwałam w połowie zdania, gdy zauważyłam, że w gabinecie znajdował się tylko psycholog, który siedział na biurku i czytał jakąś książkę z bladoróżową okładką.
— O, Nora, witaj — powiedział i zeskoczył z mebla. Uśmiechnął się do mnie przyjaźnie, ale nie odwzajemniłam gestu. — Co tu robisz?
Przez chwilę zastanawiałam się, czy to ja byłam szalona, czy jednak on postradał zmysły. Wpatrywałam się w niego ze zmarszczonymi brwiami i zupełnie nie wiedziałam, co powiedzieć.
Przepraszam, czy pan jest normalny? — miałam na końcu języka, ale nawet ja, inwalidka społeczna, wiedziałam, że tak nie wypadało.
— Dlaczego nie ma spotkania? — spytałam wprost.
— Spotkanie jest odwołane ze względu na próby związane z obchodami święta szkoły — wyjaśnił. — Zajęcia teatralne, ćwiczenia chóru i orkiestry, sama rozumiesz.
— Aha. Rozumiem — powiedziałam głupio.
— Eva ci nie przekazała?
Prychnęłam pod nosem. No, to wszystko jasne.
— Przekazała. Mój błąd. Do widzenia — powiedziałam i chciałam się odwrócić, ale Patterson zatrzymał mnie skinieniem dłoni.
— Czekaj, nie uciekaj. Chciałbym coś wyjaśnić.
Podświadomość podpowiadała mi, że chodziło o sprawę z koszulką i pyskowanie dyrektorowi, na co mimowolnie przewróciłam oczami. Pobicie i szykanowanie za to, że ktoś jest homoseksualny? Głaskanie po główce, zamiatanie pod dywan, może co najwyżej rola w przedstawieniu. Spalenie koszulki na dziedzińcu? Chryste Panie, draństwo, jak tak w ogóle można, do łagru z nią!
Ale wtedy z ust mężczyzny padło coś, czego w ogóle się nie spodziewałam.
— Chodzi o to, że wiem, że prawdopodobnie wydaję ci się dziwny i niekompetentny... — Otworzyłam usta i z grzeczności chciałam zaprzeczyć, ale on po raz kolejny tylko się uśmiechnął. — Nora, urodziłem się w siedemdziesiątym piątym, a nie wczoraj. Widzę, że patrzysz na mnie jak na starego głupka, który zamiast zachowywać się profesjonalnie, opowiada uczniom o swoich problemach, a dodatkowo zachowuje się jak czub.
Nie wiedziałam, czy traktował moje milczenie jako potwierdzenie jego słów, ale kontynuował, patrząc mi prosto w oczy. Przełknęłam głośno ślinę, czując się zupełnie niekomfortowo w tej sytuacji.
— Chcę tylko, żebyście wiedzieli, że mimo wieku i jakiegoś nędznego papierka ukończenia psychologii, jestem taki sam jak wy. Zagubiony, odtrącony, może nawet niedoceniony. Więź między mną, a uczniami jest dla mnie ważna. Ale widzę, że ty tego nie czujesz i rozumiem, dlaczego tak jest.
— Nie może pan tego rozumieć — zaprzeczyłam ponuro. — Ja sama tego nie rozumiem.
— Do wszystkiego potrzebna jest chęć, wiesz? I trochę czasu, cierpliwości. Popatrz na tę historię. — Wskazał na książkę, którą czytał, gdy wchodziłam do sali. — To opowieść o tym, jak można zmienić swoje przeznaczenie, dokonać cudu, jeśli tylko chce się go dokonać i konsekwentnie się do tego dąży. Ona, wydana siłą za głowę państwa, człowieka, którego nie kocha, nagle staje się główną podejrzaną w sprawie o jego morderstwo. Czeka ją śmierć, tłum jest żądny krwi. Wydaje się, że los dziewczyny jest przesądzony, bo jeśli nawet w jakiś sposób uniknie kary, wymierzą ją ludzie, a wszystko na podstawie jakiejś starej przepowiedni, która akurat przypadkiem wpasowała się w jej historię. Nawet ona sama zaczyna w końcu w to wierzyć...
— A wtedy zjawia się książę na białym koniu i ratuje ją z opresji — powiedziałam i przewróciłam oczami. Jakie to typowe.
— Cóż, dość oklepane, fakt. Ale czasem mnie to motywuje, wiesz? Wszystko jest do przezwyciężenia. Wszystko.
Jego słowa odbijały się po mojej głowie jak echo, a mi zrobiło się jakoś głupio. Sama nie wiedziałam, co spowodowało ten stan, ale zamiast starego faceta w okularach, nagle zaczęłam widzieć przed sobą zwykłego człowieka, z którym być może miałam więcej wspólnego, niż do tej pory uważałam. Czułam wyrzuty sumienia i żałowałam każdego słowa przesiąkniętego cynizmem lub ironią, które wypowiedziałam w jego stronę, a jednocześnie wiedziałam, że moje zachowanie i tak się nie zmieni. Nie umiałam dogadywać się z nikim. Nawet Romio, choć bliższy mi niż własna siostra, musiał pewnie postrzegać mnie jako wredną egoistkę, która tak bardzo skupiła się na własnej chorobie, że zapomniała o innych ludziach, którzy przecież też mieli uczucia.
— Jaka to książka? — spytałam zachrypniętym głosem, chcąc odgonić natrętne myśli, powodujące złość na samą siebie.
— Uniknąć śmierci — powiedział Patterson, a jego uśmiech stał się jeszcze szerszy. — Charles Eilenberg.
— To ten..?
— Tak, to patron naszej szkoły — odpowiedział, zanim zdążyłam w ogóle zadać pytanie. — A w tym roku „Uniknąć śmierci" będzie wystawiana podczas święta.
W tym momencie połączyłam wszystkie wątki. Święto patronalne, przedstawienie, próba, sobota, godzina dwunasta, ja, zmuszona do udziału w całej tej szopce. Po raz kolejny rozejrzałam się w poszukiwaniu zegarka, ale (szok!) znów go nie zauważyłam. (Wcale nie dlatego, że po prostu nie było go w sali, powód przecież musiał być inny.)
— Dwunasta dwadzieścia — oznajmił Patterson, a ja przez naprawdę krótką chwilę zastanowiłam się skąd to wiedział, skoro w zasięgu wzroku nie było żadnego przedmiotu, na którym mógłby sprawdzić godzinę. A potem przypomniałam sobie, że nie miałam czasu na takie przemyślenia, bo jeśli nie stawiłabym się na próbie przedstawienia, konsekwencje za mój niecny czyn (kwalifikujący się do kary śmierci, gdyby nie została zniesiona) mogły być znacznie większe.
— Przepraszam, ja... Muszę szybko iść na próbę. — Biegiem ruszyłam w stronę drzwi.
— Bierzesz udział w przedstawieniu? — Patterson krzyknął za mną, ale gonił mnie czas, więc nie mogłam się obejrzeć. — Wspaniała inicjatywa, Nora! Cieszę się, że otwierasz się na...
Nie usłyszałam już ostatniego słowa. Biegłam korytarzem, starając się przypomnieć drogę do auli. Odetchnęłam z ulgą, gdy dostrzegłam białe drzwi i chciałam pociągnąć za klamkę, ale nagle jakaś obca siła odciągnęła mnie do tyłu.
„Siła" tak naprawdę nazywała się Parker Presley i już od pierwszej sekundy, gdy nasze oczy się spotkały, zaczęła działać mi na nerwy.
— Hej! — krzyknęłam. — Byłam pierwsza.
Chłopak nic nie robił sobie z moich protestów i jak gdyby nigdy nic, sięgnął za połyskującą klamkę. Sapnęłam nerwowo i jak mała dziewczynka pociągnęłam go za koszulkę. Odwrócił się w moją stronę, a po jego twarzy przebiegło najpierw zdziwienie, a potem irytacja. Znałam już ten wyraz twarzy i wiedziałam, że nie wróżył nic dobrego.
— Ile ty masz lat? — warknął i wyszarpnął koszulkę z mojej dłoni. — Pięć?
— To samo mogę powiedzieć o tobie — odpowiedziałam i chciałam dodać „brzydalu", ale po chwili zastanowienia doszłam do wniosku, że taka odzywka tylko potwierdziłaby jego słowa.
Poza tym, byłaby niezgodna z prawdą.
Chwila, co?
— Zejdź mi z drogi i daj mi wejść.
— Nie, ja wejdę pierwsza.
Prychnął pod nosem i próbował otworzyć drzwi. Zanim jednak zdążył to zrobić, wbiegłam w niego z impetem i nagle zupełnym przypadkiem ktoś od wewnątrz otworzył drzwi, a ja wraz z Parkerem przewróciliśmy się i dosłownie wpadliśmy do środka.
Czułam ciężar przygniatający mnie do podłogi i narastającą złość, gdy okazało się, że to Parker był tego powodem. Próbowałam zepchnąć go z siebie, ale był zdecydowanie za ciężki.
— Zejdź ze mnie, grubasie! — sapnęłam mu do ucha.
— Z nas dwóch to ciebie można nazywać grubasem, grubasie — powiedział, ale wykonał moje polecenie.
Nie podał mi ręki, bym się podniosła, czego w gruncie rzeczy nawet po nim nie oczekiwałam. O własnych siłach stanęłam na nogach i dopiero wtedy zauważyłam wpatrzone we mnie minimum pięćdziesiąt par oczu. Coś podpowiadało mi, że nie było to spojrzenie współczujące, a raczej zwiastujące ponowne znalezienie się na językach całej szkoły. Ale wtedy zauważyłam jeden szczególny wzrok. Błękitne oczy wydały mi się dziwnie znajome. Z jednym wyjątkiem. Nigdy wcześniej nie widziałam w nich tak ogromnych pokładów nienawiści.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro