~26~
Wszechogarniający mrok.
Ciemność niosąca ukojenie, otaczająca mnie z każdej strony.
Miałam wrażenie, jakbym unosiła się w jakiejś pustce. Była to jednak całkiem przyjemna pustka. Czułam jakbym trwała w głębokim śnie, w którym nie istniał ból.
Przynajmniej do czasu, kiedy ciemność zaczęła się rozjaśniać. Czerń była stopniowa zastępowana przez biel. Wszystko stało się jasne i przejrzyste. Już się nie unosiłam, a leżałam. Wracało do mnie czucie i czułam tępy ból w każdym zakamarku ciała.
Podniosłam się powoli, rozglądając dookoła. Wszędzie była biel, ciągnęła się aż po horyzont.
— Alex — serce mi zamarło, kiedy usłyszałam ten głos.
Odwróciłam się powoli. Daleko przede mną stał mężczyzna. Odległość jednak nie była na tyle duża, abym go nie rozpoznała.
— Tato — szepnęłam i puściłam się biegiem w jego stronę.
Po chwili zatrzymałam się jednak gwałtownie i zachwiałam. Przede mną znajdowała się ogromna przepaść. Nie mogłam dostrzec jej dna. Rozciągała się, aż po horyzont i była zbyt szeroka, żeby ją przeskoczyć. Zaczęłam rozpaczliwie szukać sposobu, żeby znaleźć się po drugiej stronie.
— Dlaczego nie mogę przejść? — zapytałam, a moje oczy się zaszkliły.
Chciałam go przytulić. Wpaść w jego ramiona, tak, jak wtedy, kiedy byłam dzieckiem. Był tak blisko i tak daleko jednocześnie.
— Nie jesteś jeszcze do końca martwa, Al. Ocierasz się o śmierć, ale jeszcze żyjesz.
— Nie chcę żyć! — powiedziałam bez zastanowienia. W tamtym momencie, stojąc na przeciwko swojego taty, ale nie mogąc go dotknąć, chciałam tylko znaleźć się po drugiej stronie. Nawet jeśli to oznaczało śmierć. — Chcę być z tobą! — krzyknęłam, a łzy zaczęły spływać mi po policzkach.
— Wiem, kochanie — powiedział łagodnie i uspokajająco, tak, jak tylko on potrafił — ale to nie jest możliwe. Jeszcze nie teraz. Musisz żyć — powiedział dobitnie. — Kocham cię, Al.
Jego postać zaczęła robić się coraz bardziej niewyraźna, znikając powoli.
— Nie! — krzyknęłam. — Nie zostawiaj mnie samej!
Skoczyłam. Nie udało mi się jednak dostać na drugą stronę, aby zostać przy tacie. Zaczęłam spadać w przepaść. Z każdą sekundą otoczenie stawało się coraz ciemniejsze. Zanim jednak ciemność znów mnie otoczyła, usłyszałam jeszcze jego ostatnie słowa.
— Nie jesteś sama, Al...
Wpadłam w ciemność. Tym razem jednak nie była kojąca. Czułam okropny ból, jakby obrażenia, które zdobyłam podczas walki, wróciły dając o sobie znać dwa razy mocniej. Brzuch rwał nieznośnie, a miejsce, w którym była kula paliło, niczym żywy ogień. Unosiłam się sparaliżowana w pustce, a wokół mnie echem roznosiło się wycie syreny pogotowia i głosy, które mieszały się ze sobą.
Miałam wrażenie, że unoszę się tak przez wieczność. Sama pośród mroku. A ból? Ból był jedynym przypomnieniem, że jeszcze żyję.
***
Miarowe pikanie drażniło moje uszy. Ostre światło oślepiło mnie na chwilę, kiedy otworzyłam oczy. Kiedy mój wzrok już się do niego przyzwyczaił, mogłam z łatwością stwierdzić, że byłam w szpitalu. Do klatki piersiowej miałam przyczepione elektrody z kabelkami, które monitorowały mój stan. Rurka wokół mojej twarzy, kończyła się w nosie, doprowadzając tlen. Czułam wyraźnie sztywny opatrunek na brzuchu. Miałam również unieruchomioną prawą rękę z ramieniem i opatrunek, który usztywniał mi nos. Do wenflonu w mojej lewej ręce wpływały powoli płyny z dwóch kroplówek, wiszących obok łóżka.
Pomieszczenie było małe i całkiem przytulne, przeznaczone tylko dla jednego pacjenta. Pod ścianą stał stał stolik i dwa fotele. Na jednym z nich siedział Tony. Wyglądało na to, że przysypiał. Otworzył jednak natychmiast oczy, kiedy próbując podnieść się do pozycji siedzącej, wydałam z siebie jęk bólu.
— Nie podnoś się — powiedział, podchodząc do mojego łóżka i siadając na krawędzi. — Możesz zerwać szwy. — Zmierzył mnie zmartwionym spojrzeniem. — Jak się czujesz?
— Jakbym otarła się o śmierć — wychrypiałam. W gardle miałam suszę, ale byłam pewna, że do nieprzyjemnej chrypy przyczynił się również ból, po próbach podduszania.
Zapanowała cicha, którą po chwili przerwałam.
— Jak to się stało, że żyję?
Stark westchnął i podrapał się szyi.
— Cóż... szczerze mówiąc miałem w tym swój udział. — Spojrzałam na niego pytająco, a on odchrząknął i wyjaśnił: — Przed misją wszczepiłem ci w kark pewne maleńkie urządzenie, miało pobudzić twoje komórki do szybszej regeneracji, jeśli coś by ci się stało. Spełniło swoje zadanie, gdyby nie to, lekarze nie daliby rady... — urwał. Nie chciało mu to przejść przez gardło.
Patrzyłam na niego osłupiała.
— Tony — zaczęłam łagodnie, choć ciężko mi się mówiło. — Chcesz powiedzieć, że wsadziłeś mi jakieś małe metalowe gówno do ciała, bez mojej zgody?
— Właściwie nie do końca z metalu, ale tak. Tak, wsadziłem.
— Dzięki — mruknęłam cicho. Spojrzał na mnie zdziwiony. Najwyraźniej spodziewał się ochrzanu. — Uratowałeś mi życie — oświadczyłam zgodnie z prawdą. — Sama nie dałabym rady...
Nie jesteś sama, Al...
Poczułam dłoń Tony'ego zaciskającą się na mojej w pokrzepiającym geście.
— W końcu jestem twoim wujkiem — odparł z prostotą, która zbiła mnie z tropu. — Tylko tak do mnie nie mów. Kiedy miałaś pięć lat to było słodkie, teraz czuję się staro...
Spojrzałam na niego z uniesionymi brwami i wybuchłam śmiechem, który szybko przerodził się w kaszel z powodu bolącego gardła. Kaszel z kolei boleśnie wpłynął na zabandażowany brzuch. Przymknęłam oczy, czując ulgę, kiedy po chwili rana przestała mnie rwać, a gardło piec.
— Ile jeszcze będę musiała tu leżeć? — zapytałam.
— Obstawiam tydzień — odparł, a ja posłałam mu zdziwione spojrzenie. Spodziewałam się o wiele dłuższego pobytu. — No co? Wykonałem świetną robotę. Nie jest to cudowne serum mojego braciszka, ale nie umarłaś, prawda? — Tony odchrząknął, kiedy zorientował się co powiedział. — W każdym razie, niedługo powinni cię wypuścić.
Patrzyłam na niego poważnie. Wydawał się mieć wyrzuty, że nie ugryzł się w język. Tym razem to ja, ścisnęłam jego dłoń.
— I wrócimy do domu — powiedziałam. Tony wydawał się zaskoczony moją wypowiedzią, ale po chwili uśmiechnął się szeroko.
— Tak, wrócimy do domu.
*W tym samym czasie*
Miarowe kroki niosły się przez cały korytarz, który przemierzał młody, brązowowłosy mężczyzna. Ubrany był w ciemny strój, typowy dla wszystkich agentów T.A.R.C.Z.Y.
Piętro było wyjątkowo puste, a przynajmniej tak mu się wydawało, dopóki nie został nagle wciągnięty do jednego z pomieszczeń przez pewnego blondyna. Mężczyzna postawił szatyna przed sobą i zamknął drzwi. Byli sami.
— Co z nią? — zapytał natychmiast blondyn.
— Żyje — odpowiedział krótko drugi mężczyzna. — Swoją drogą nie mogłeś po prostu podejść i zapytać? Omal zawału nie dostałem... Takie akcje nie są w twoim stylu.
Blondyn zignorował wypowiedź swojego towarzysza i podszedł do okna, wpatrując się w widok, który się za nim znajdował.
— Jest bezpieczna?
— Na razie Hydra jej nie zagraża — odpowiedział nieco wymijająco szatyn. — To świetny moment, żeby jej powiedzieć. Pomyśl, wszystko się ułożyło.
— Jeszcze nie...
— Nie możemy jej dłużej okłamywać. Nie wiesz, co ona przeżywa. Co miała w oczach, jak mówiłem, że wyjeżdżam!
— Po tak długim czasie, kilka miesięcy nie robi różnicy.
— Ethan, ona myśli, że nie żyjesz!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro