Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

~26~

Wszechogarniający mrok.

Ciemność niosąca ukojenie, otaczająca mnie z każdej strony.

Miałam wrażenie, jakbym unosiła się w jakiejś pustce. Była to jednak całkiem przyjemna pustka. Czułam jakbym trwała w głębokim śnie, w którym nie istniał ból. 

Przynajmniej do czasu, kiedy ciemność zaczęła się rozjaśniać. Czerń była stopniowa zastępowana przez biel. Wszystko stało się jasne i przejrzyste. Już się nie unosiłam, a leżałam. Wracało do mnie czucie i czułam tępy ból w każdym zakamarku ciała.

Podniosłam się powoli, rozglądając dookoła. Wszędzie była biel, ciągnęła się aż po horyzont.

— Alex — serce mi zamarło, kiedy usłyszałam ten głos.

Odwróciłam się powoli. Daleko przede mną stał mężczyzna. Odległość jednak nie była na tyle duża, abym go nie rozpoznała. 

— Tato — szepnęłam i puściłam się biegiem w jego stronę. 

Po chwili zatrzymałam się jednak gwałtownie i zachwiałam. Przede mną znajdowała się ogromna przepaść. Nie mogłam dostrzec jej dna. Rozciągała się, aż po horyzont i była zbyt szeroka, żeby ją przeskoczyć. Zaczęłam rozpaczliwie szukać sposobu, żeby znaleźć się po drugiej stronie.

— Dlaczego nie mogę przejść? — zapytałam, a moje oczy się zaszkliły. 

Chciałam go przytulić. Wpaść w jego ramiona, tak, jak wtedy, kiedy byłam dzieckiem. Był tak blisko i tak daleko jednocześnie.

— Nie jesteś jeszcze do końca martwa, Al. Ocierasz się o śmierć, ale jeszcze żyjesz.

— Nie chcę żyć! — powiedziałam bez zastanowienia. W tamtym momencie, stojąc na przeciwko swojego taty, ale nie mogąc go dotknąć, chciałam tylko znaleźć się po drugiej stronie. Nawet jeśli to oznaczało śmierć. — Chcę być z tobą! — krzyknęłam, a łzy zaczęły spływać mi po policzkach.

— Wiem, kochanie — powiedział łagodnie i uspokajająco, tak, jak tylko on potrafił — ale to nie jest możliwe. Jeszcze nie teraz. Musisz żyć — powiedział dobitnie. — Kocham cię, Al.

Jego postać zaczęła robić się coraz bardziej niewyraźna, znikając powoli.

— Nie! — krzyknęłam. — Nie zostawiaj mnie samej! 

Skoczyłam. Nie udało mi się jednak dostać na drugą stronę, aby zostać przy tacie. Zaczęłam spadać w przepaść. Z każdą sekundą otoczenie stawało się coraz ciemniejsze. Zanim jednak ciemność znów mnie otoczyła, usłyszałam jeszcze jego ostatnie słowa.

— Nie jesteś sama, Al...

Wpadłam w ciemność. Tym razem jednak nie była kojąca. Czułam okropny ból, jakby obrażenia, które zdobyłam podczas walki, wróciły dając o sobie znać dwa razy mocniej. Brzuch rwał nieznośnie, a miejsce, w którym była kula paliło, niczym żywy ogień. Unosiłam się sparaliżowana w pustce, a wokół mnie echem roznosiło się wycie syreny pogotowia i głosy, które mieszały się ze sobą. 

Miałam wrażenie, że unoszę się tak przez wieczność. Sama pośród mroku. A ból? Ból był jedynym przypomnieniem, że jeszcze żyję.

***

Miarowe pikanie drażniło moje uszy. Ostre światło oślepiło mnie na chwilę, kiedy otworzyłam oczy. Kiedy mój wzrok już się do niego przyzwyczaił, mogłam z łatwością stwierdzić, że byłam w szpitalu. Do klatki piersiowej miałam przyczepione elektrody z kabelkami, które monitorowały mój stan. Rurka wokół mojej twarzy, kończyła się w nosie, doprowadzając tlen. Czułam wyraźnie sztywny opatrunek na brzuchu. Miałam również unieruchomioną prawą rękę z ramieniem i opatrunek, który usztywniał mi nos. Do wenflonu w mojej lewej ręce wpływały powoli płyny z dwóch kroplówek, wiszących obok łóżka. 

Pomieszczenie było małe i całkiem przytulne, przeznaczone tylko dla jednego pacjenta. Pod ścianą stał stał stolik i dwa fotele. Na jednym z nich siedział Tony. Wyglądało na to, że przysypiał. Otworzył jednak natychmiast oczy, kiedy próbując podnieść się do pozycji siedzącej, wydałam z siebie jęk bólu.

— Nie podnoś się — powiedział, podchodząc do mojego łóżka i siadając na krawędzi. — Możesz zerwać szwy. — Zmierzył mnie zmartwionym spojrzeniem. — Jak się czujesz? 

— Jakbym otarła się o śmierć — wychrypiałam. W gardle miałam suszę, ale byłam pewna, że do nieprzyjemnej chrypy przyczynił się również ból, po próbach podduszania.

Zapanowała cicha, którą po chwili przerwałam.

— Jak to się stało, że żyję?

Stark westchnął i podrapał się szyi.

— Cóż... szczerze mówiąc miałem w tym swój udział. — Spojrzałam na niego pytająco, a on odchrząknął i wyjaśnił: — Przed misją wszczepiłem ci w kark pewne maleńkie urządzenie, miało pobudzić twoje komórki do szybszej regeneracji, jeśli coś by ci się stało. Spełniło swoje zadanie, gdyby nie to, lekarze nie daliby rady... — urwał. Nie chciało mu to przejść przez gardło.

Patrzyłam na niego osłupiała. 

— Tony — zaczęłam łagodnie, choć ciężko mi się mówiło. — Chcesz powiedzieć, że wsadziłeś mi jakieś małe metalowe gówno do ciała, bez mojej zgody?

— Właściwie nie do końca z metalu, ale tak. Tak, wsadziłem.

— Dzięki — mruknęłam cicho. Spojrzał na mnie zdziwiony. Najwyraźniej spodziewał się ochrzanu. — Uratowałeś mi życie — oświadczyłam zgodnie z prawdą. — Sama nie dałabym rady...

 Nie jesteś sama, Al...

Poczułam dłoń Tony'ego zaciskającą się na mojej w pokrzepiającym geście.

— W końcu jestem twoim wujkiem — odparł z prostotą, która zbiła mnie z tropu. — Tylko tak do mnie nie mów. Kiedy miałaś pięć lat to było słodkie, teraz czuję się staro...

Spojrzałam na niego z uniesionymi brwami i wybuchłam śmiechem, który szybko przerodził się w kaszel z powodu bolącego gardła. Kaszel z kolei boleśnie wpłynął na zabandażowany brzuch. Przymknęłam oczy, czując ulgę, kiedy po chwili rana przestała mnie rwać, a gardło piec.

— Ile jeszcze będę musiała tu leżeć? — zapytałam.

— Obstawiam tydzień — odparł, a ja posłałam mu zdziwione spojrzenie. Spodziewałam się o wiele dłuższego pobytu. — No co? Wykonałem świetną robotę. Nie jest to cudowne serum mojego braciszka, ale nie umarłaś, prawda? — Tony odchrząknął, kiedy zorientował się co powiedział. — W każdym razie, niedługo powinni cię wypuścić. 

Patrzyłam na niego poważnie. Wydawał się mieć wyrzuty, że nie ugryzł się w język. Tym razem to ja, ścisnęłam jego dłoń.

— I wrócimy do domu — powiedziałam. Tony wydawał się zaskoczony moją wypowiedzią, ale po chwili uśmiechnął się szeroko.

— Tak, wrócimy do domu.



*W tym samym czasie*

Miarowe kroki niosły się przez cały korytarz, który przemierzał młody, brązowowłosy mężczyzna. Ubrany był w ciemny strój, typowy dla wszystkich agentów T.A.R.C.Z.Y. 

Piętro było wyjątkowo puste, a przynajmniej tak mu się wydawało, dopóki nie został nagle wciągnięty do jednego z pomieszczeń przez pewnego blondyna. Mężczyzna postawił szatyna przed sobą i zamknął drzwi. Byli sami.

— Co z nią? — zapytał natychmiast blondyn.

— Żyje — odpowiedział krótko drugi mężczyzna. — Swoją drogą nie mogłeś po prostu podejść i zapytać? Omal zawału nie dostałem... Takie akcje nie są w twoim stylu.

Blondyn zignorował wypowiedź swojego towarzysza i podszedł do okna, wpatrując się w widok, który się za nim znajdował.

— Jest bezpieczna?

— Na razie Hydra jej nie zagraża — odpowiedział nieco wymijająco szatyn. — To świetny moment, żeby jej powiedzieć. Pomyśl, wszystko się ułożyło. 

— Jeszcze nie...

— Nie możemy jej dłużej okłamywać. Nie wiesz, co ona przeżywa. Co miała w oczach, jak mówiłem, że wyjeżdżam!

— Po tak długim czasie, kilka miesięcy nie robi różnicy.

— Ethan, ona myśli, że nie żyjesz! 






Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro