Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

~16~

Bucky

To jedno słowo wybrzmiewało w mojej głowie od godziny. Im dłużej się nad tym zastanawiałem tym bardziej znajome się wydawało. Poza tym przeczucie, że skądś znam tamtego blondyna, nie dawało mi spokoju.

Kiedy wypowiedział to słowo, w mojej głowie coś zaświtało. Jakiś obraz, jakby odległe wspomnienie.

Chciałem je złapać, dokładnie obejrzeć i już nigdy nie wypuszczać. Takie przynajmniej miałem wtedy wrażenie.
Przez chwilę, kiedy wydawało się naprawdę bliskie, miałem odpowiedź na końcu języka, ale wtedy uciekło. Nagle zniknęło, pozostawiając po sobie uczucie pustki, do którego dołączył strach, obojętność i tylko jeden cel  wypełnienie misji.

Masz dopaść dziewczynę. Złapać i przyprowadzić. Żywą.

Patrzyłem beznamiętnie na mój cel. Szatynka leżała nieprzytomna na podłodze od dwóch godzin. Po chwili przeniosłem jednak wzrok na panele sterowania, aby przekonać się, że została jeszcze godzina lotu, która, jak miałem nadzieję, miała minąć jak dotychczas – bez większych komplikacji.

*Pov Alex*

Powoli odzyskiwałam przytomność i zaczęły docierać do mnie bodźcie. Miałam nieodparte wrażenie, że ktoś intensywnie mi się przygląda. Uchyliłam powoli powieki i rozejrzałam się. Znajdowałam się w odrzutowcu, co mogłam stwierdzić nie tylko po widoku jaki mnie otaczał, ale też dźwięku pracujących turbin. Wnętrze nie przypominało jednak tych, jakie miały samoloty T.A.R.C.Z.Y.

Podniosłam się do pozycji siedzącej i dopiero teraz zauważyłam szatyna, który wlepiał we mnie swoje spojrzenie. Jego szare tęczówki, przewiercały mnie na wylot. Obserwował dokładnie mój każdy ruch tak, jak wtedy, kiedy widziałam go po raz pierwszy. Oprócz nas nie było nikogo na pokładzie.

Nie byłam pewna jak długo byłam nieprzytomna, ale kiedy moim oczom rzucił zegar elektroniczny obok paneli sterownia, wszystko się wyklarowało. Powoli zaczęły docierać do mnie minione wydarzenia i uświadamiałam sobie fakty. 

Zostałam napadnięta, a Steve postrzelony. Wstrzyknięto mi do żył dziwną substancję i to raczej nie były witaminki. Później zaatakowano bazę T.A.R.C.Z.Y, w której się znajdowałam, po czym  zostałam porwana. Nie mogłam również pominąć faktu, że  podczas przypływu adrenaliny i stresu wychodziła ze mnie jakaś biała energia. A to wszystko jednego dnia...

Aktualnie wiedziałam jedno  nie mogłam ugiąć się pod natłokiem emocji. Kto wie czy następnym razem to przeżyję? Na dachu straciłam przytomność, a przedtem odczuwałam dziwne dolegliwości, więc w grę mogły wchodzić różne nieprzyjemne scenariusze.

Mogło to jednak nie być takie łatwe zważając na to, jak silnie odczuwałam dzisiaj wszystkie emocje. Zwykle było zupełnie inaczej. Zazwyczaj byłam obojętna, ewentualnie odczuwałam irytację. Dzisiaj czułam w sobie niesamowity natłok uczuć i nie miałam pojęcia czym było to spowodowane. Bardzo możliwe, że przyczyną była wstrzyknięta do mojego organizmu substancja, ostatecznie spowodowała też inne, o wiele dziwniejsze objawy, więc emocjonalność nie byłaby niczym nadzwyczajnym.

Aktualnie czułam się w miarę stabilnie i prawie normalnie. No może poza tym, że siedziałam uprowadzona w samolocie z facetem, który miał metalowe ramię i nie wyglądał zbyt przyjaźnie.

Byłam bardziej niż pewna, że Avengers wkrótce mnie uratują. Może nie tak prędko jak bym tego chciała, ale prędzej czy później mnie znajdą. Mój wujek, nieważne jak bardzo bym go nienawidziła, nie odpuści. Wmawiałam więc sobie, że nie ma potrzeby truć sobie krwi jeszcze bardziej, przejmując się.

Gdzieś w głębi serca, byłam jednak bardziej niż zaniepokojona. Dlaczego zostałam porwana? Co chcieli ze mną zrobić? I kim do cholery jest ten facet?

 Kim jesteś?  zapytałam, patrząc na szatyna i zacisnęłam usta w wąską linię. 

Szatyn zmarszczył lekko brwi, jakby zastanawiając się nad odpowiedzią.

 Jestem...  zawahał się dosłownie na sekundę, ale szybko to zamaskowała, przybierając maskę obojętności  Zimowym Żołnierzem.  Jego głos był zachrypnięty. Najwyraźniej nie za często go używał.

Zimowy Żołnierz. Wydawało mi się kiedyś coś o nim słyszałam. Być może wyłapałam o nim kilka zdań w Avengers Tower, podczas którejś rozmowy, którą udało mi się podsłyszeć. Kojarzyłam jedynie, że ma na swoim koncie wiele zabójstw i jest bezdusznym potworem bez serca. 

Moje serce zamarło, a krew odpłynęła z twarzy, kiedy uświadomiłam sobie kim jest. Omal nie doznałam zawału, kiedy mężczyzna nagle podniósł się ze swojego miejsca. Nie podszedł jednak do mnie, a do paneli sterowania, przyglądając się widokowi za oknem. 

Dopiero wtedy zauważyłam, że nikt nie pilotuje samolotu i przez chwilę miałam ochotę krzyczeć, ale szybko uświadomiłam sobie, że przecież nie spadamy, więc najwyraźniej lecieliśmy na autopilocie.

 Dlaczego mnie porwałeś?  zapytałam, starając się opanować głos tak, aby nie drżał, bo gardło miałam zaciśnięte z nerwów. Pierwszy raz znalazłam się w takiej sytuacji i chociaż nie wiem jak bardzo wmawiałabym sobie, że mnie to nie obchodzi, byłam tak przerażona, że niewiele brakowało, abym zaczęła trząść się jak galareta.

Na zadane pytanie, odpowiedziała mi jedynie głucha cisza.

 Czego ode mnie chcesz? — spróbowałam ponownie. Znów żadnej odpowiedzi. Podczas patrzenia na jego plecy, zaczęłam sobie uświadamiać, że jeśli chciałby mnie zabić to miał już przecież ku temu niejedną okazję. Nie tylko jeszcze w budynku T.A.R.C.Z.Y., ale chociażby kiedy leżałam nieprzytomna przez ponad godzinę, praktycznie u jego stóp. Ten fakt nieco mnie uspokoił, bo dał mi dość dużą nadzieję, że jednak przeżyję i że Mściciele znajdą mnie na czas.  Widzę, że nie jesteś zbyt rozmowny  burknęłam. Ktoś mógłby się zdziwić, że pozwalam sobie na takie komentarze nie wiedząc jak zareaguje na nie oprawca. Ja jednak znacznie uspokoiłam się myślą, że prawdopodobnie nie zostanę zabita. Co więcej zaczęłam podejrzewać, że może chodzi o okup? W końcu miałam w rodzinie miliardera. Fakt, że mogłam się tu znaleźć z powodu Starka, niesamowicie mnie rozzłościł i przywrócił mój cięty język. 

Wstałam i ze zdziwieniem odkryłam, że nic nie krępuje moich ruchów. Nie byłam do niczego przywiązana, a moich rąk nie krępowały żadne sznury. Dosłownie nic.

 Czemu mnie nie związałeś? Tak się chyba robi z porwanymi ludźmi, co nie? — W moim głosie dało się usłyszeć nutę złości. Oczywiście była ona powiązana ze Starkiem, ale w obecnej sytuacji zabrzmiało to co najmniej irracjonalnie – jakbym była zła na porywacza, że mnie nie związał.

Szatyn w końcu odwrócił wzrok od horyzontu i spojrzał na mnie. Jego brew uniosła się niemal niezauważalnie, a w oczach dało się zobaczyć nutę zdziwienia, ale również irytacji.

 Nie stanowisz dla mnie żadnego zagrożenia  odparł obojętnie.

Moja twarz stężała. Miło było się dowiedzieć, że nawet własny porywacz, nie odczuwał potrzeby wiązania mnie.

*Pov Bucky*

Dziewczyna wstała. Nie musiałem się nawet odwracać, żeby doskonale o tym wiedzieć.

 Dlaczego mnie nie związałeś? Tak się chyba robi z porwanymi ludźmi, co nie?

Moja brew uniosła się lekko do góry, ale kiedy się odwróciłem znów była na swoim miejscu. Rzuciłem dziewczynie zirytowane i nieco zaskoczone spojrzenie.

— Nie stanowisz dla mnie żadnego zagrożenia — powiedziałem i obserwowałem jak jej twarz tężeje. Odwróciłem się ponownie, tym razem przenosząc swój wzrok na panel sterowania.

Dziewczyna będzie zdezorientowana i przestraszona. Łatwo będzie ją złapać.  Przypomniałem sobie słowa dowódcy. 

Nie wyglądała na przestraszoną. Tym bardziej, że ze mną rozmawiała. Miałem już do czynienia z kobietami podczas niejednej z misji. Każda inna na jej miejscu skuliłaby się w kącie ze strachu. Więc dlaczego ona nie?

 No nie, kiedy to się wreszcie skończy?  usłyszałem głos dziewczyny.

Odwróciłem się nie za bardzo wiedząc o co chodzi. Zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, zostałem odepchnięty z niewyobrażalną siłą przez tą dziwną, białą energię. Poczułem jak przez siłę z którą uderzyłem w ścianę, całe powietrze uciekło mi z płuc. Upadłem niemalże z hukiem na ziemię. Spojrzałem w kierunku dziewczyny. Klęczała na podłodze, podpierając się rękami i oddychała głęboko. Wydawało mi się, że jej ciało przechodzą dreszcze.

Moich uszy doszły miarowe dźwięki, Podniosłem z z ziemi tak szybko, jak mogłem i doskoczyłem do panelu sterowania. Większość kontrolek oszalała i migała wściekle na czerwono. Najwyraźniej energia coś uszkodziła.

Kiedy podłoga zmieniła swoje położenie, zorientowałem się, że silniki przestały działać i traciliśmy wysokość, spadając coraz szybciej. Próbując utrzymać równowagę, uderzyłem w panel, rozsuwając tym samym właz. Zimne powietrze wleciało do środka, wdzierając się z ogromną siłą do nosa, uszu i pod ubranie, a także targając włosami w każdą stronę. Dotarłem do krawędzi i spojrzałem w dół, rejestrując, że pod nami znajduje się ośnieżony las.
Przytrzymując się tego, co było w zasięgu, doszedłem do dziewczyny. Chwyciłem ją i przerzuciłem sobie przez ramię, przytrzymując zdrową ręką.

— Co ty robisz? — zaczęła się wydzierać. Po chwili zauważyła, że zbliżamy się do włazu. — Zwariowałeś?!

Nie zwracając uwagi na jej wrzaski i szamotaninę, zacisnąłem mocniej ramię na jej talii. Kiedy samolot był już niebezpiecznie blisko ziemi, wyskoczyłem z niego z dziewczyną na ramieniu. Pęd powietrza rozwiewał mi włosy i wdzierał się boleśnie do płuc i oczu. Nad sobą słyszałem wrzask, który po chwili ustał.

Przed oczyma pojawiła mi się jakaś wizja, a może... wspomnienie? Spadałem w dół, a nade mną jechał pociąg z ogromną dziurą w jednym z wagonów. Stała tam jakaś postać... blondyn z niebieskimi oczami. Krzyczał coś, ale jego słowa były niewyraźne.

Mocne uderzenie o gałąź mnie ocuciło. Natychmiast wbiłem metalowe palce w korę drzewa. Chciałem się go złapać, ale prędkość, z którą spadaliśmy i siła uderzenia sprawiły, że zaczęliśmy zjeżdżać po pniu nim na dół, ryjąc korę i hamując z każdym metrem. Kiedy byliśmy już bardzo blisko ziemi, puściłem drzewo i odpychając się nogami od pnia, razem z dziewczyną wpadłem w biały puch. Po chwili wygrzebałem się ze śniegu, powoli podnosząc się z ziemi. 

Rozejrzałem się dookoła. Znajdowaliśmy się w środku lasu, a ziemię i drzewa pokrywała gruba warstwa śniegu, co oznaczało, że byliśmy już na Syberii.

Dowództwu zależało na czasie, miałem dostarczyć dziewczynę do bazy jeszcze dziś. Gdyby nie nasza kolizja, za jakieś czterdzieści minut bylibyśmy już na miejscu. Teraz wszystko legło w gruzach. Nie było szans, żebyśmy dotarli tam na piechotę. 

Trzeba było znaleźć schronienie, żeby dziewczyna nie zamarzła, bo musiałem dostarczyć ją żywą. Nie miałem jak skontaktować się z kimkolwiek z bazy, więc miałem jedynie nadzieję, że szybko zorientują się, iż coś poszło nie tak i wyślą posiłki. 

Do tego czasu, jedyne co mogłem zrobić to utrzymać dziewczynę przy życiu.

*Pov Alex*

Znowu to samo  wybuch dziwnej energii, opuszczający moje ciało. Rozwaliłam samolot i mogłam nas zabić. Paradoksalnie, gdyby nie mój porywacz, pewnie leżałabym teraz na tym śniegu martwa i to wcale nie w jednym kawałku... Było w tym coś, tak ironicznego, że nie mogłam się powstrzymać i zaśmiałam się gorzko, kręcąc głową na boki. Poczułam na sobie spojrzenie lodowych tęczówek. Nie musiałam nawet na niego na patrzeć, żeby wiedzieć, że uważa mnie za świruskę. Nie winiłam go, sama zaczynałam kwestionować swoje zdrowe zmysły, bo sytuacja była raczej tragiczna, a nie śmieszna.

— Uderzyłaś się w głowę? — usłyszałam pytanie, stojącego nade mną mężczyzny. Przykucnął i złapał mnie za podbródek, oglądając dokładnie moją twarz i głowę. Na początku byłam tak zaskoczona jego działaniem, że nic nie zrobiłam. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że prawdopodobnie mam być kartą przetargową dla okupu, więc po prostu potrzebuje mnie całej. Przypomnienie sobie tego faktu sprawiło, że znów poczułam złość, tym razem jednak nie dałam jej nad sobą zapanować.

— Nie tylko w nią — odparłam, wyrywając podbródek z jego ręki. Czułam kilka obtarć na ciele, spowodowanych uderzeniami w gałęzie podczas naszego "lądowania".

Podniosłam się powoli, stając na równych nogach. Czułam, że jestem cała mokra od śniegu, w którym wylądowaliśmy. Rozejrzałam się dookoła i zobaczyłam, że biały puch pokrywał wszystko w zasięgu wzroku, nie dało się również nie wyczuć przeraźliwego zimna, a chłodny wiatr raczej nie pomagał. Dziwiłam się, że jeszcze nie trzęsę jak galareta, co normalnie miałoby miejsce. Dzisiejszy dzień nie był jednak ani trochę normalny. 

Spojrzałam w kierunku szatyna, który już dawno odwrócił ode mnie swoją uwagę i teraz rozglądał się dookoła, prawdopodobnie szukając kierunku, w którym powinniśmy pójść. Najwyraźniej udało mu się go znaleźć, bo nawet na mnie nie patrząc, wychrypiał krótkie "Idziemy" i ruszył przed siebie, przedzierając się przez śnieg.

Ja stałam jednak w miejscu jak ten kołek, a mój mózg pracował na najwyższych obrotach.  Dotarło do mnie, że dookoła nie było nikogo oprócz nas. Znajdowaliśmy się na kompletnym pustkowiu. Mogłam spróbować go czymś ogłuszyć i zwiać. Może udałoby mi się nawet znowu wywołać ten wybuch energii. Chyba dałoby się to kontrolować. Mogłabym od niego uciec i znaleźć jakąś osadę lub dom  cokolwiek. Mogłabym skontaktować się z Mścicielami...

— Nigdzie nie idę — powiedziałam i chwyciłam duży konar, leżący w śniegu, który musiał się oderwać kiedy w niego uderzyliśmy. Był ciężki i zaczęłam wątpić w to, że byłabym w stanie się nim zamachnąć na tyle mocno, żeby znokautować mężczyznę. Trzymałam go jednak mocno, obiema rękoma, starając się sprawiać wrażenie, że jestem w stanie to zrobić.

Mężczyzna odwrócił się w moją stronę. W jego oczach dało się dostrzec zdziwienie, a kiedy zobaczył mnie z gałęzią błysnął w nich również gniew. Reszta jego twarzy pozostała jednak obojętna i nawet nie drgnęła.

— Idziesz — powiedział, robiąc kilka kroków w moją stronę. Zamachnęłam się z całych sił, ale zanim zdążyłabym go choćby dotknąć, metalowym ramieniem z łatwością złapał konar i odrzucił go na bok.

— Nie idę — powtórzyłam, cofając się jednocześnie do tyłu, żeby się od niego oddalić. Jego metalowa dłoń, zacisnęła się w pięść, a w zdrowej pojawił się nagle pistolet, który odbezpieczył i wycelował we mnie. Moje serce zatrzymało się nagle, a żołądek podskoczył do gardła. Szybko jednak coś sobie uświadomiła.

— Co? Zabijesz mnie? — zapytałam, a cynizm w mojej wypowiedzi, zaskoczył nawet mnie. — Nie zrobisz tego. Gdybyś miał mnie zabić, już dawno byś to zrobił. Potrzebujesz mnie żywej, a postrzelenie mnie w środku odludzia w minusowej temperaturze, ci tego nie zapewni.

Mężczyzna przyglądał mi się intensywnie i widziałam, że w jego oczach błysnęła jakaś iskra, która sprawiła, że nagle straciłam nieco pewności, co do tego czy na pewno mnie nie postrzeli. Co ja najlepszego wyprawiałam? Trzeba było się nie odzywać i zajść go z zaskoczenia! 

Już myślałam, że szatyn faktycznie do mnie strzeli, kiedy nagle zabezpieczył broń i schował ją z powrotem na swoje miejsce.

— Pójdziesz za mną, tak czy inaczej — oznajmił, a przebijająca się z jego słów pewność, całkowicie zbiła mnie z tropu.

— Niby dlaczego?

— Bo beze mnie... — odparł, niebezpiecznie się do mnie zbliżając, tak, że nasze ciała niemal się stykały — nie przeżyjesz nawet jednego dnia. — Jego słowa wylały się na mnie niczym kubeł zimnej wody. — W promieniu trzystu kilometrów, nie znajdziesz nikogo, kto udzieliłby ci pomocy. Prędzej umrzesz z wychłodzenia i skończysz pod jakąś sosną, niż znajdziesz tu żywą duszę — oznajmił, patrząc na mnie z góry.

Zacisnęłam usta, nie wiedząc co miałabym na to odpowiedzieć. Boleśnie uświadomiłam sobie, że miał rację. Jak miałabym przedrzeć się przez ogromny las bez broni, jedzenia i ciepłego okrycia, pośród dzikich zwierząt i wszech panującego mrozu, bez najmniejszego pojęcia w którą stronę się udać?

Spuściłam wzrok, nie mogąc dłużej znieść jego ostrego, zimnego spojrzenia. Zacisnęłam dłonie, wbijając sobie paznokcie w wewnętrzne strony dłoni. Odczuwałam taką bezsilność i złość, że nie mogłam nawet wydusić z siebie słowa.

Zimowy Żołnierz odwrócił się i zaczął iść przed siebie. Dobrze wiedział, że pójdę za nim. Wiedział, że jeśli chcę żyć, to nie mam wyboru.

***

Nie miałam pojęcia ile czasu już szliśmy, ale mi wydawało się to wiecznością. Nie mogło być jednak aż tak źle, bo słońce, które wcześniej przyświecało znad czubków drzew, teraz było widoczne pomiędzy ich pniami. 

Przedzieraliśmy się przez śnieżne zaspy, a raczej coś co wyglądało jak jedna, wielka zaspa, bo ziemia była pokryta białym puchem na równym poziomie w każdym miejscu. Doskonale było widać, że w pobliżu nie mieszkają żadni ludzie. Jedynym na co się natykaliśmy od czasu do czasu, były ślady zwierząt. 

Było mi cholernie zimno, a jednocześnie czułam jakby ten chłód nie dotykał mojego organizmu. Odczuwałam go, ale nie przenikał mnie. Choć musiałam przyznać, że im dużej szliśmy, tym chłodniejsze miałam dłonie i mogłam się założyć, że stopy również. Tak czy inaczej nie miałam bladego pojęcia, dlaczego jeszcze żyję. Każdy normalny człowiek dawno by zamarzł. Najwyraźniej jednak, ja nie byłam już normalna. Łatwo było się domyślić, że była to sprawka świństwa, które mi wstrzyknęli. Jednak fakt, że utrzymywało mnie to przy życiu nie oznaczał, że byłam całkowicie obojętna na otaczający mnie chłód. Trzęsłam się cała i co chwilę potykałam. Śnieg sięgał mi do kolan, co tylko utrudniało wędrówkę. Ponadto zaczynało się ściemniać, a w oddali było słychać wycie wilków, co przerażało mnie znacznie bardziej niż mężczyzna idący przede mną.

— Zatrzymajmy się gdzieś na noc — powiedziałam w końcu, powstrzymując szczękanie zębami.

Szatyn rzucił mi krótkie spojrzenie przez ramię. Z pewnością zauważył, że trzęsłam się jak galareta, a moje ubrania były całe oblepione od śniegu.

Nic jednak nie powiedział. Zmienił jedynie kierunek pochodu, skręcając w prawo i wszedł pomiędzy sosny. 

Przeklęłam go w myślach, ale z rezygnacją podążyłam za nim. Sama byłam sobie winna. Mogłam go nie wkurzać, to może dbałby o stan swojego zakładnika trochę bardziej... Przecisnęłam się między gałęziami drzew, obrywając po drodze gałęziami po twarzy. Kiedy pokonałam już tę przeszkodę, moim oczom ukazała się mała polanka, otoczona gęsto drzewami. Stał na niej mały, drewniany domek.

Przez chwilę pomyślałam, że może szatyn mnie oszukał i w okolicy dałoby się jednak znaleźć jakąś żywą duszę, jednak kiedy tylko dokładniej przyjrzałam się stanowi chatki, stwierdziłam, że było to niemożliwe. Była tak stara i zniszczona, że jeżeli ktoś tu mieszkał, musiało to być chyba w innym stuleciu.

Odszukałam wzrokiem szatyna. Zobaczyłam go stojącego przy jednym z drzew. Metalowym ramieniem właśnie urwał sporą gałąź, którą dołożył do kilku pozostałych. Podniósł stosik z ziemi, spojrzał na mnie beznamiętnie i bez słowa wszedł do rozwalającej się rudery. Bez słowa poszłam za nim.

Kiedy tylko przestąpiłam próg, deski na których stanęłam zatrzeszczały. W środku panował półmrok, bo większość okien, była zabita deskami. Kiedy moje oczy przyzwyczaiły się do słabego oświetlenia, obserwowałam jak mężczyzna kuca obok starego pieca, który miał za zadanie ogrzewać jedno pomieszczenie, z którego składała się chatka. Na ziemi leżał stosik gałęzi, które widziałam przed chwilą, tyle, że w kawałkach. Szatyn wkładał je po kolei do pieca, a na końcu podpalił całość, zapałką znalezioną gdzieś obok.

— No proszę, Zimowy Żołnierz ma jednak serce.

*Pov Bucky*

Zastygłem w bezruchu, kiedy usłyszałem jakie słowa opuściły usta dziewczyny. Dziwne uczucie rozlało się po moim ciele, powodując gęsią skórkę, jednak szybko je zagłuszyłem, tłamsząc gdzieś głęboko.  

Ja nie mam serca. Jestem Zimowym Żołnierzem. Nie znam litości. Zawsze wypełniam misję. Nie potrzebne mi serce i emocje. Liczy się tylko cel.

Wstałem i bez słowa wyszedłem na zewnątrz, zostawiając dziewczynę samą. Spojrzałem w niebo, ale nie dostrzegłem na nim nic, poza przebijającymi się powoli przez szarość gwiazdami. Zacisnąłem dłonie w pięści tak mocno, że aż usłyszałem szczęk tej metalowej.

Już dawno powinniśmy być w bazie...

*Pov Alex*

Wyszedł. Tak po prostu, bez słowa. Nie mogłam go jednak winić za to, że był bucem. Dżentelmani raczej nie porywają ludzi. 

Podeszłam do pieca, usiadłam obok niego na ziemi na tyle blisko, na ile mogłam i rozkoszowałam się przyjemnym ciepłem, które buchało od ognia. Po chwili śnieg oblepiający moje ubrania zaczął się topić, a ja czułam mrowienie w dłoniach i stopach, które najwyraźniej również zaczęły odtajać.

Chcąc nie chcąc, moje myśli zeszły na wydarzenia dnia dzisiejszego. Jak to możliwe, że moje życie zmieniło się tak bardzo w ciągu zaledwie jednego dnia?

Patrząc w ogień zastanawiałam się co robią teraz Mściciele. Czy rozpoczęli już moje poszukiwania? Czy T.A.R.C.Z.A. im pomagała? Czy w ogóle wyszli cało z ataku?

Po dłuższej chwili pytań bez odpowiedzi kłębiących się w mojej głowie, miałam dość. Byłam zmęczona syfem, w którym się znalazłam. Nie wyglądało na to, żeby Zimowy Żołnierz miał do mnie dołączyć, co tylko dodało mi otuchy, więc ze względnym spokojem położyłam się na twardych, brudnych deskach. Ułożyłam sobie dłonie pod głową i jak tylko zamknęłam oczy, zasnęłam.

***

Obudził mnie głośny hałas. Otworzyłam szybko oczy, a kiedy tylko się ruszyłam, jęknęłam czując nieprzyjemną sztywność i ból całego ciała od spania na  twardej podłodze, w niewygodnej pozycji. Na temperaturę jednak nie mogłam narzekać. Z trudem podniosłam się do pozycji stojącej, otrzepując pogięte ubranie i podeszłam do okna. Wyjrzałam na zewnątrz przez szparę, utworzoną z dwóch nierówno przybitych desek, ukrywając się za nimi, niczym za tarczą. 

Na polanie lądował właśnie odrzutowiec, niemal identyczny do tego, którym lecieliśmy. Wyszedł z niego wysoki, postawny mężczyzna, z czarnymi włosami i lekkim zarostem. Na przeciw wyszedł mu Zimowy Żołnierz.

*Pov Bucky*

Patrzyłem uważnie na odrzutowiec, a kiedy w końcu wylądował i wyszedł z niego Rumlow, ruszyłem w jego kierunku. W środku zobaczyłem jeszcze kilku jego ludzi.

No w końcu — powiedziałem po rosyjsku. — Długo kazałeś mi na siebie czekać.

Szukałem cię całą noc — odwarknął nieprzyjemnie, również po rosyjsku. — Dowódca się niecierpliwi, że tak długo to trwa. Co się stało? Złapałeś dziewczynę?

Tak, jest w środku — oznajmiłem, wskazując głową na drewniany domek.

Przyprowadzić — rozkazał Rumlow, zwracając się do dwóch ludzi, którzy siedzieli w samolocie.

Oni bez słowa, posłusznie wstali i ruszyli w kierunku chaty. Za chwilę wyszli z niego, ciągnąc za sobą dziewczynę. Szatynka szarpała się i próbowała wyrwać się z ich rąk.

— Łapy przy sobie — warknęła, kiedy zatrzymali się przed brunetem i ją zmusili do tego samego, przytrzymując ją dodatkowo za ramiona.

— No proszę, jaka wojownicza — zaśmiał się Rumlow. Jedną ręką złapał ją za policzki, ściskają mocno i przyglądając się jej twarzy.

— Nie dotykaj mnie — wycedziła. Udało jej się niespodziewanie wyrwać jedną rękę z uścisku mężczyzn i uderzyć bruneta z pięści w nos.

Mężczyzna natychmiast puścił jej twarz i złapał się za bolące miejsce, robiąc dwa kroki do tyłu. Kiedy odsunął rękę od twarzy, na jego i pod nosem dostrzegłem krew. Błysk w jego oczach, kiedy również to dostrzegł, nie wróżył niczego dobrego. 

Jedno spojrzenie rzucone swoim ludziom, wystarczyło, żeby mężczyźnie puścili dziewczynę. Wtedy Rumlow podszedł do niej i spoliczkował ją tak mocno, że wylądowała na ziemi, twarzą w śniegu. 

Nic nie mogłem na to poradzić, że kiedy to zobaczyłem i usłyszałem jej zgłuszony jęk, cos we mnie drgnęło. Kiedy Rumlow już unosił nogę, aby ją kopnąć, pod wpływem impulsu chwyciłem go mocno za ramię metalową ręką, odciągając do tyłu. Spojrzał na mnie, a na jego twarzy rysowało się zdziwienie i niezrozumienie pomieszane z gniewem na szatynkę.

Miała być żywa — powiedziałem, zachowując obojętny wyraz twarzy. W środku jednak byłem zdezorientowany, a każda komórka mojego ciała krzyczała. Co ja robię? Dlaczego jej bronię, przecież to mój cel. Moja misja.

Dziewczyna patrzyła na mnie zszokowana, a jej policzek wręcz pulsował czerwienią od silnego uderzenia. Było wyraźnie widoczne, że nie spodziewała się reakcji z mojej strony. Rumlow również. Zachował jednak spokój i odsunął się, tym samym uwalniając się z mojego uścisku. Spojrzał na dziewczynę z góry. 

— Hydra wprowadza porządek. A porządek rodzi się w bólach. Już niedługo...














Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro