As True Men Do
James Bonde chciał być mężczyzną. Naprawdę.
Coś w jego dotychczasowym życiu niemal od samego początku zdawało się nie być na swoim miejscu. Wciąż pędził za czymś nieuchwytnym; czymś, co trudno było w ogóle nazwać po imieniu, lecz za każdym razem, gdy zdawało się już na wyciągnięcie ręki, wymykało się. Pragnął być jak najlepszą wersją siebie i bezustannie udowadniać coś innym, a może i samemu sobie.
Mimo tego wszystkiego, dalej czuł się pusty. Dalej nie potrafił odnaleźć swojego miejsca na świecie, ani roli, jaką powinien w nim pełnić. Dlatego nauczył się grać, a z czasem, przyjmowane role zamaskowały to, kim w istocie był. Niemal zapomniał, co to znaczy być kimś naprawdę.
A potem pojawił się Napoleon Zbrodni. Pan James Moriarty.
I wszystko się zmieniło.
Kiedy Irene Adler umarła, rzeczy od razu wydały się prostsze i właściwsze. Dał radę uporządkować myśli, odnaleźć się na nowo i dojść do klarownego wniosku, że taki właśnie pragnie być. Że być może zawsze pragnął.
Nie spodziewał się, że otoczenie zaakceptuje fakty tak łatwo i nie będzie wnosiło żadnych zastrzeżeń. Był wręcz zdziwiony, że bracia Moriarty przyjęli go do swojego grona, do swojej rodziny, tak chętnie, że niemal z otwartymi ramionami. Fred nie miał szczególnych obiekcji. Rzadko w ogóle otwierał usta, a jeśli już, nie śmiał sprzeciwiać się słowom swoich zwierzchników. Pan Renfield był nad wyraz uprzejmy i wyrozumiały. Sprawa wyglądała podobnie w przypadku Pattersona, Von Herdera, panny Moneypenny, a nawet dyrektora Holmesa. Jeśli mieli coś na myśli albo cisnął im się na usta jakiś niestosowny komentarz, zachowywali to dla siebie.
Jedyny problem stanowił pułkownik Moran.
Już od pierwszego dnia nie darzył Jamesa sympatią i wyrażał głośny sprzeciw przed dzieleniem z nim przebieralni albo współuczestnictwem w misjach. W końcu współpraca z kobietą, jak go określił, była poniżej jego godności. Traktował Jamesa z góry, niekiedy z nieskrywaną pogardą albo nawet czymś na kształt zażenowania.
Bonde widział te sugestywne spojrzenia; tę pobłażliwość, pomieszaną z gniewem. Wzrok drapieżnika, przypatrującego się owcy. Nie wierzył, że mogłoby mu się udać. Że mógłby poradzić sobie w tym strasznym świecie i nie zostać zgnieciony.
To było bolesne, ale James nie potrafił pozbyć się wrażenia, że Irene Adler wzbudziłaby zainteresowanie Sebastiana Morana. Że gdyby żyła, na pewno skończyliby już w jednej sypialni.
Ale James Bonde nie chciał mieć z nią już nigdy więcej do czynienia i nie chciał, by towarzysze spoglądali na niego przez jej pryzmat.
Szczególnie jeden z nich.
Upłynęły pierwsze miesiące, a misje pozwoliły Jamesowi pokazać się z jak najlepszej strony. Dawał wyraz swojej siły, determinacji, nie raz ratował towarzyszy z opresji i przede wszystkim, udowadniał, że jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Nawet pułkownik Moran był pod wrażeniem i choć starał się ukryć to pod maską chłodu albo uszczypliwości, towarzystwo Jamesa przestało sprawiać mu dyskomfort. Z czasem po prostu przywyknął. Skończyły się uwagi na temat Irene, skończyło się nierówne traktowanie i przede wszystkim, ten przeklęty, odrażający seksizm. Zaufał Bonde'owi i nie wahał się powierzyć mu swojego życia. Dużo rozmawiali. Potrafili nawet się sobie zwierzać, a grupowe wypady do okolicznych barów prędko zamieniły się w spotkania twarzą w twarz.
James cieszył się jak nigdy przedtem, bo w którymś momencie dostrzegł w oczach Morana, że nie spogląda na niego już jak na niepoważną kobietę w przebraniu, która podda się prędzej, czy też później. Spoglądał na niego jak na współpracownika, towarzysza broni, jak na... przyjaciela.
Prędko zaczęło zależeć Jamesowi, by spędzali razem czas. Wbrew temu, co niegdyś myślał, pułkownik zdawał się naprawdę rozumieć jego punkt widzenia. Mogli o tym porozmawiać, a Bonde nie wahał się już prosić swojego towarzysza o pomoc albo dobrą radę. Zależało mu na chwilach w jego towarzystwie i ani się obejrzał, zaczęło po prostu zależeć mu na nim.
- Zróbmy coś razem – zaproponował James któregoś ranka, gdy kończyli śniadanie. – Coś... co robią mężczyźni.
Moran zaśmiał się i pokiwał głową. Mówiąc „coś, co robią mężczyźni", Bonde miał raczej na myśli wizytę na strzelnicy, czy nawet obejrzenie jednej z tych słynnych, nielegalnych walk bokserskich. Nigdy, nawet w najśmielszych oczekiwaniach, nie przyszłoby mu do głowy to, co wymyślił pułkownik.
Nie spodziewał się, że zechce zabrać go ze sobą do domu publicznego.
Oczywiście nie mógł przecież odmówić. Nie mógł zaryzykować utraceniem dopiero co zyskanej przyjaźni i szacunku, okazując niechęć albo tchórzostwo. Musiał stanąć na wysokości zadania, wziąć głęboki oddech, zacisnąć zęby i po prostu udać się z Moranem do jednego z lokalnych burdeli.
- Nie wiem, czy to dobry pomysł – mruknął, odprowadzając wzrokiem jedną z tamtejszych dziewcząt.
Była ubrana w postrzępioną, złotą sukienkę, a jej bujne loki opadały kaskadami na szczupłe ramiona. Bez wątpienia była naprawdę piękna. Była piękna, ale James mógł powiedzieć to samo niemal o każdej kobiecie, mijanej po drodze na ulicy. To nie tak, że nie próbował się nimi zainteresować. Próbował, ogarnięty presją i dziwnym, irytującym przeświadczeniem, że tak rzeczywiście byłoby lepiej. Gdy przedstawiono go pannie Moneypenny usiłował być wobec niej szarmancki i czarujący. Usiłował ją uwodzić.
Ale to wszystko było tak zawstydzające i nieprawdziwe, że prędko dał sobie spokój. Oczywiście, panna Moneypenny była naprawdę uroczą i inteligentną młodą damą. Mimo to, nie potrafił spojrzeć na nią inaczej, niż na przyjaciółkę.
- Dlaczego? – zapytał Moran. Nie odwrócił głowy, by nawiązać z nim kontakt wzrokowy. Wpatrywał się w naprzeciwległą ścianę, oklejoną szpetną, jasnoczerwoną tapetą i popalał papierosa, co rusz strącając nieco popiołu wprost na podłogę.
- Wiesz jak wyglądam – odrzekł Bonde, ściszając głos tak, by tylko pułkownik był w stanie go usłyszeć. Mimo to, miał wrażenie, jakby przypatrywał mu się i przysłuchiwał cały personel pubu. – Pomyśli sobie... pomyśli coś sobie, a potem ucieknie.
- Eloise to moja znajoma i doskonale wie, jak się sprawy mają.
James zerknął na swojego towarzysza z nieskrywanym zdumieniem.
- Naprawdę?
- Naprawdę – odrzekł tamten, a na jego ustach zagościł delikatny uśmiech. Serce Jamesa gwałtownie przyspieszyło. – I mimo wszystko chce ci pomóc. Uważasz, że zaprowadziłbym cię prosto w paszczę lwa?
- Jesteś uroczy – prychnął Bonde, usiłując przyjąć całą sytuację ze spokojem.
To, że Sebastian pomyślał o nim i wybadał grunt, nim w ogóle przyszli, było naprawdę ujmujące. W innych okolicznościach, James z pewnością okazałby nieco więcej entuzjazmu, lecz wtedy mógł myśleć tylko o tym, że Moran ustawił mu spotkanie z prostytutką. Z kobietą. Z kimś innym.
Choć nie odezwał się nawet słowem, pułkownik zdawał się odczytywać jego emocje jak z otwartej księgi. Uśmiechnął się najszczerzej i najbardziej pocieszająco, jak tylko umiał, a potem poklepał swojego towarzysza po ramieniu. Tak, jak poklepałby kolegę z baru.
- Będzie dobrze – zapewnił, lecz mimo to, James miał naprawdę poważne wątpliwości. – Pierwsze razy zawsze są najgorsze.
Kiedy pojawiła się rzeczona Eloise - piękna brunetka o dużych, ciemnych oczach, oliwkowej karnacji, pełnym biuście i nienaturalnie długich rzęsach, Bonde zamarł, jak skamieniały z przerażenia. Pozwolił wziąć się za rękę i choć kobieta sprawiała wrażenie uprzejmej, nie dał rady wydusić nawet słowa. Marzył, żeby uciec, a spojrzenie, skierowane wówczas do Morana było tak desperackie i pełne trwogi, że wywołało u niego nieskrywane zdumienie.
Nie odezwał się jednak, ani nie uratował go w żaden inny sposób.
Eloise mówiła coś, ale jej słowa zdawały się wlatywać jednym uchem Bonde'a, a wylatywać drugim. Dźwięki dookoła zdawały się przytłumione, a obraz przed oczami rozmazany. Wyostrzył się gwałtownie dopiero w chwili, gdy kobieta zaczęła zdejmować z siebie suknię.
James nie mógł oddychać. To było już zbyt wiele.
- Przepraszam – wydusił, świadomy, że nie postępuje tak, jak zachowałby się prawdziwy mężczyzna. Ogarnęło go przeświadczenie, graniczące z pewnością, że po tym wszystkim, utraci bezpowrotnie cały szacunek, jaki kiedykolwiek Moran do niego miał. – Nie mogę, naprawdę. Przepraszam.
Wypadł na korytarz jak opętany, nawet nie oglądając się na Eloise i modlił się, by jeszcze zastać tam Sebastiana. Ku jego uldze, mężczyzna kończył papierosa, wymieniając uwagi z dziewczyną w złotej sukni, która przedtem kręciła się nieopodal nich. Wyglądało na to, że Moran traktował już pracownice pubu jak swoje dobre koleżanki. Na widok Jamesa urwał jednak w pół słowa i obdarzył go spojrzeniem, pełnym nieskrywanej troski.
- Słabo ci? – zapytał, podnosząc się z krzesła. – Jesteś blady jak...
- Muszę wyjść.
- Ale...
- Muszę.
To powiedziawszy, popędził do wyjścia, marząc już tylko o zaczerpnięciu świeżego powietrza. Moran podążył jego śladem, ignorując wszystko inne, co tamten przyjął z ulgą. Z ulgą, wdzięcznością, a nawet czymś na kształt satysfakcji.
Doszedł do siebie dopiero, gdy uderzył w niego wczesnolistopadowy chłód, a powietrze dostało się do płuc. Musiał pochylić głowę i wesprzeć dłonie na zgiętych kolanach, jak gdyby był to jedyny sposób uchronienia się przed upadkiem. Bał się spojrzeć pułkownikowi w oczy. Bał się dostrzec w nich drwinę albo rozczarowanie. Bał się...
Nie zdążył zebrać myśli, gdyż nagle wydarzyło się coś nieoczekiwanego. Poczuł na lewym policzku rozgrzaną dłoń swojego towarzysza. Ani się obejrzał, powędrowała ona w kierunku podbródka, uniosła go i zmusiła do nawiązania kontaktu wzrokowego z Sebastianem. Bond miał ogromną ochotę zapaść się pod ziemię, lecz o dziwo, nie dostrzegł w wyrazie twarzy swojego przyjaciela żadnej pretensji.
Była tam tylko troska, która sprawiła, że momentalnie zmiękły mu kolana.
- Wiesz, że nie musisz mnie okłamywać – powiedział Moran, ze śmiertelną, niczym niezmąconą powagą. James poczuł, jak po jego kręgosłupie przebiega dreszcz. – Wcale nie zależało mi, żeby tu przychodzić, po prostu pomyślałem...
- Nie lubię kobiet – wypalił Bonde, nie do końca pewny, kiedy te słowa tak właściwie opuściły jego usta. W jednej chwili, jego policzki utonęły w płonącym rumieńcu.
Chciał być mężczyzną i choć pragnął tego, jak niczego innego na świecie, nie potrafił zmusić się do fascynacji płcią piękną. Chciał być mężczyzną i z mężczyzną.
Nie potrafił nic na to poradzić.
Sebastian wyglądał na zbitego z tropu. Musiał sądzić, że to wszystko wiązało się właśnie z tym. Że skoro James był mężczyzną, to z pewnością interesowały go kobiety. Sprawiał wrażenie, jakby nie potrafił dojść z tym do ładu.
- Powtórz to – zażądał i jego towarzysz nie śmiał oponować.
- Nie lubię kobiet, Moran – westchnął, wciąż nie uwalniając się od jego dotyku. – Przyszedłem tu z tobą, bo uważałeś, że to świetny pomysł i nie chciałem, żebyś wziął mnie za tchórza. Naprawdę sądziłem, że pójdziemy strzelać albo pić wódkę... Po prostu... – uciął, spoglądając mężczyźnie prosto w oczy. Jak na znak, wyraz twarzy pułkownika natychmiastowo złagodniał. – Chciałem spędzić czas z tobą. Z tobą. A nie w pokoju obok, słuchając, jak pieprzysz jakąś pannę. Przepraszam, jeśli cię rozczarowałem.
Moran zamrugał nienaturalnie szybko. Otworzył usta, jakby zamierzał się odezwać, lecz z jego gardła nie wydobył się żaden dźwięk. James wiedział, że nadszedł moment, w którym zostały mu tylko dwa wyjścia. Zarzucić temat i najlepiej udawać, że cała sytuacja w ogóle nie miała miejsca albo zagrać w otwarte karty. Druga z opcji była ryzykowna. Sebastian mógł go wyśmiać albo znów zacząć spoglądać w jego stronę tak, jak dawniej.
Choć ufał mu i czuł, że to raczej niemożliwe, z tyłu jego głowy wciąż narastała obawa; jakby głosik, szepczący okrutne, raniące do żywego kłamstwa i zapewniający, że nigdy nie zostanie w pełni zaakceptowany. James nie potrafił pozbyć się strachu, że w jednej chwili utraci, to co zyskał i zdążył pokochać.
Że utraci życie, którego tak bardzo pragnął i osoby, na których mu zależało.
Mimo to, coś kazało mu nie być już więcej tchórzem.
- Chodzi o ciebie, durniu – oznajmił, nie mogąc pozbyć się z tonu głosu tej jednej, drżącej nuty, która irytowała go i momentalnie pozbawiała pewności siebie. – Przez cały czas chodziło o ciebie.
W jednej chwili Moran patrzył mu głęboko w oczy, a w drugiej, przyciągał go już do siebie w gwałtownym, prawie zaborczym geście i całował tak, że zaparło mu dech. Nie dbał o to, że znajdowali się na środku ulicy, a dookoła, nawet mimo późnej pory, wciąż przechadzali się jeszcze ludzie. A skoro nie dbał o to Sebastian Moran, to również James Bonde postanowił dać się ponieść. Odwzajemnił gest z takim zaangażowaniem i taką pasją, jak tylko umiał i na ile pozwalały mu walące serce oraz wiotkie kończyny.
Ale potem pojawiła się obawa. Ten nieznośny szept, który nie przestawał złorzeczyć i sączyć jadu. Powtarzał to wszystko jak zdarta, gramofonowa płyta i za nic w świecie nie chciał dać Jamesowi spokoju.
„On nadal ma cię za kobietę i chce zerżnąć cię jak jedną z tamtych tanich dziwek. Nie interesują go mężczyźni, ani nie interesujesz go ty. Chce tylko tego, co masz między nogami."
W jednej chwili, Bonde odskoczył od Morana jak oparzony i popatrzył na niego zaszklonymi oczami. Robił wszystko by nie zamrugać i nie pozwolić łzom potoczyć się po policzkach.
- Kim jestem? – zapytał, nie powstrzymując już drżenia.
Bał się tego, co mógłby usłyszeć. Zadając to pytanie nawet nie zastanowił się, jak Sebastian mógłby je odebrać i zinterpretować. Sam James nie był do końca pewien, czego oczekiwał, ani co byłoby gorsze.
Litość, czy utwierdzenie się w przekonaniu, że pułkownik wciąż widzi w nim Irene Adler?
Minęła chwila, wypełniona nieznośną, ciągnącą się w nieskończoność ciszą. Z początku James uważał, że nie istnieje prawidłowa odpowiedź na zadane przez niego pytanie, a w każdym razie, on sam jej nie znał.
Nieoczekiwanie, Sebastian trafił w samo sedno sprawy, rozwiał wszelkie wątpliwości swojego towarzysza i sprawił, że jego serce roztopiło się, niczym lód, smagany delikatnymi promieniami słońca.
- Sobą.
To jedno słowo wystarczyło, by James zapragnął wpaść mu w ramiona. Nie miał pojęcia, kiedy pojedyncza, tak długo wstrzymywana łza, wreszcie wypłynęła z kącika jego lewego oka.
- Wiem, że czułeś się przeze mnie jak intruz – dodał Moran, na krótką chwilę odwracając wzrok. – Wiem, jaki byłem, ale teraz... naprawdę nie obchodzi mnie, czy jesteś mężczyzną, czy kobietą. Kurwa, Bonde, nie obchodzi mnie nawet, jak masz na imię, ani co masz pod swoim cholernym ubraniem. Lubię to, jaki jesteś i to, co możemy razem robić. Lubię ciebie. Tak po prostu.
James otworzył usta, jak gdyby chcąc zaprotestować, lecz Moran natychmiast wszedł mu w słowo. Znów poczuł się tak, jakby mężczyzna był w stanie odczytywać jego myśli i obawy.
Jakby wiedział, że słowo „lubię" nie było tym, które pragnął usłyszeć.
- Zależy mi na tobie – dodał, a w kąciku jego ust zabłądził uśmiech. – I jeśli tobie na mnie też, to ten cholerny burdel może nawet stanąć w płomieniach.
Bonde nie mógł powstrzymać parsknięcia śmiechem.
- To byłaby wielka strata. Twoja znajoma Eloise wydawała się uprzejma.
- Nie sądzę, żebyś zdążył się o tym przekonać.
- Nic straconego – droczył się.
- Już miałem zacząć składać ci propozycje, ale jeśli wolisz do niej wrócić to twój wybór, Bonde.
Mężczyzna wywrócił oczami, lecz nim udało mu się dodać coś jeszcze, James chwycił go za poły płaszcza, zmusił do pochylenia głowy i złączył ich usta w kolejnym, żarliwym pocałunku.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro