Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Walentynki

W autobusie było ciasno, naprawdę ciasno. Nie było żadnego wolnego miejsca, by sobie usiąść, a wszyscy, którzy stali, musieli nieźle wciągnąć brzuchy, by mogli się pomieścić w tym ciasnym transporcie publicznym i aby inni pasażerowie mogli z niego jeszcze skorzystać. Nie było to wygodne, jednak musieli to jakoś przeboleć, w końcu nikt nie miał ochoty iść pieszo w czasie, gdy tak rzęsiście padał deszcz na zewnątrz. Z dwojga złego lepszą już alternatywą był ten ciasny autobus.

Prusy stał z tyłu pojazdu, jedną ręką trzymając się poręczy przy siedzeniu, na którym siedziała starsza pani, prawdopodobnie po sześćdziesiątce. Była ona ubrana w szary płaszczyk z futerkiem przy kołnierzu, natomiast na jej czarnych włosach spoczywał różowy berecik. Według Gilberta włosy musiały być pewnie farbowane, no bo któż w tak podeszłym wieku ma je aż tak idealnie jednolitego koloru, bez ani jednego siwego włoska, nawet najmniejszego?

Ów starsza pani rozmawiała z drugą kobietą, która siedziała obok niej. Prusy zbytnio nie wsłuchiwał się w ich rozmowę, bo przeszkadzał mu zgiełk reszty pasażerów w pojeździe, ale udało mu się zrozumieć, że gawędziły o typowych sprawach, o jakich to zazwyczaj rozmawiają osoby w podeszłym wieku, to znaczy o tym, na czym ten świat stoi, jaka ta młodzież niewychowana, ale za to jakie tych pań wnuczęta są dobre i kochane.

- Młodzieńcze? – nagle rozległ się głos zza pleców personifikacji.

- Tak? - odwrócił się w stronę dźwięku. Za sobą ujrzał starszego mężczyznę, był ubrany w podstarzałą czarną kurtkę pilotkę i spodnie w kolorze khaki; na głowie nie miał ani jednego włosa, gdyby pewnie skierować światło w jej stronę, jego makówka mogłaby je odbijać, taka wydawała się gładka! - Już się przesuwam - mruknął zanim pan cokolwiek odpowiedział.

Mężczyzna uśmiechnął się wdzięcznie do Prus i już chciał przecisnąć się jakoś obok, lecz wtem autobus gwałtownie skręcił w lewo i niemalże wszystkich przechyliło na prawo, łącznie ze starszym panem, który na nieszczęście musiał wpaść na reklamówkę Gilberta, którą trzymał w drugiej ręce. Od razu dało się usłyszeć cichy chrzęst, jakby coś się rozbiło. Prusy spojrzał na nią z przerażeniem, chciał zobaczyć co się stało z zawartością, ale nie mógł zrobić tego tutaj, było zbyt ciasno. Musiałby wyjść z transportu, co na ten moment było niemożliwe. Poza tym i tak musiał przeczekać do swojego przystanku.

Z wąskich ust wydobyło się ciche niemieckie przekleństwo.

Po dziesięciu minutach autobus nareszcie dojechał do upragnionego przystanku, a gdy tylko stanął, Gilbert od razu udał się do już otwartych drzwi. Szybko wyszedł na chodnik i jak najszybciej tylko mógł, stanął pod najbliższym wysuniętym daszkiem, by móc uchronić się przed deszczem i zobaczyć, co to się stało z zawartością reklamówki. Drżącymi dłońmi wyciągnął z niej małe fioletowe pudełko. Otworzył wieczko i... ponownie zaklął pod nosem. Prezent, który kupił, rozbił się, a mianowicie utrąciła się główka, a reszta była popękana. Miał zamiar cisnąć pudełko o ziemię ze złości, jednak powstrzymał się, postanowił bowiem, że jako normalny i kulturalny człowiek wyrzuci to do najbliższego kosza na śmieci. Nie mógł uwierzyć, że kilka godzin łażenia po galeriach handlowych poszło na marne!

Przygryzł dolną wargę. Nie chciało mu się wracać i szukać tego samego prezentu, który zresztą pewnie już się skończył, bo kupił jeden z ostatnich egzemplarzy. Westchnął zrezygnowany. Pozostało mu jedynie rozglądnąć się za jakąś kwiaciarnią. Obejrzał się wokół własnej osi i zauważył poszukiwany cel. Założył kaptur na głowę i udał się w stronę sklepu, by po krótkim czasie wyjść z niego z bukietem tulipanów. Nie byłe one w jednakowym kolorze - niektóre były czerwone, inne różowe, a jeszcze inne fioletowe, czy tam pomarańczowe. Wszystkie były związane czerwoną kokardą o dość sporych rozmiarach. Prusy miał nadzieję, że taki prezent się jej spodoba i nie ochrzani go o rozbitą kolorową figurkę kota, o której tak marzyła...

Niestety resztę drogi musiał przejść pieszo, ale na szczęście przestało tak cedzić, jak wcześniej, więc nie mógł jakoś strasznie przemoknąć.

Szybko dotarł do bloku, do którego tak bardzo pragnął się dostać. Zadzwonił dzwonkiem do mieszkania o numerze dwadzieścia cztery i czekał, lecz nie musiał czekać długo. Polska, do której przyszedł, szybko dała mu możliwość wejścia na klatkę schodową. W podskokach wbiegł na schody i tak na odpowiednie piętro, na którym znajdowało się mieszkanie Felicji. Nawet nie musiał pukać, bo już czekała na niego w drzwiach z szerokim bananem na twarzy.

- No nareszcie! Już myślałam, że nie przyjdziesz! - próbowała udać oburzoną jego spóźnieniem, ale i tak się roześmiała.

- Wybacz, korki na mieście - odparł z uśmiechem.

- Stare - ziewnęła.

- Ej, no, starałem się - jęknął Prusy.

- Tak, tak, wiem - wzięła od niego bukiet tulipanów i powąchała. - Mm... Ładnie pachną.

- W sumie to miała być ta szklana figurka kota, którą chciałaś, ale jakiś starszy mężczyzna na mnie wpadł... No i się rozbiła - mruknął zawstydzony. Poczuł, że na jego policzkach wyszedł lekki rumieniec. - Wybacz...

- Prusy! - zaśmiała się. – Nic nie szkodzi, naprawdę! A teraz właź do środka, ja również mam dla ciebie prezent, no i trzeba jakoś spędzić te walentynki razem, co nie?

Gilbert uśmiechnął się lekko pod nosem, cmoknął Polskę w czoło i wszedł do mieszkania. Reszty to już tylko można było się domyślać.

-----------
JA TU JESZCZE NIE UMARŁAM!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro