Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 5

Musieliśmy coś jeść, dlatego poszłam poszukać jedzenia. Dobrze wiedziałam, że opuszczanie schronienia w momencie, kiedy ludzie ze statku przeszukiwali las było niebezpieczne, ale nie miałam wyjścia. Roan kłócił się ze mną, że on zrobi to mnie za mnie, ale zaraz zamknęłam mu usta argumentem, że chociaż umie polować na ludzi, to za nic w świecie nie radzi sobie z rybami. To był proces, kiedy przez dłuższy czas trzeba było stać nieruchomo, a mężczyzna raczej nie radził sobie z takimi rzeczami. Chyba to rozumiał, bo w końcu odpuścił.

Ruszyłam w stronę jeziora, które znajdowało się na tyle daleko od statku nowych przybyszy, że miałam nadzieję nie spotkać tam nikogo. Oczywiście w tamtym momencie wyprawa w jakiekolwiek miejsce wiązała się z ryzykiem, ale nie miałam wyjścia. Przez ostatnie dwa tygodnie szalały burze, dlatego zamiast uzupełniać zapasy, to je wykorzystywaliśmy, natomiast w dniu, kiedy przylecieli ludzie z Eligiusa miałam właśnie pójść na polowanie. W wyniku tego od prawie dwóch dni żywiliśmy się jedynie wodą, a ja nie mogłam już patrzeć na Jake'a trzymającego się za brzuch i pytającego kiedy będzie mógł coś zjeść.

Nad jezioro dotarłam po kilkunastu minutach i zaraz zabrałam się za łowy. Po drodze udało mi się zebrać parę owoców, ale to zapasy ryb mogły nas wyżywić przez kolejne dni bez konieczności wychodzenia z kryjówki. Nadal nie mieliśmy żadnego planu co zrobić, dlatego ukrywanie się wydawało się najlepszym wyjściem, przynajmniej na razie. Pewnie gdyby nie Jake to postanowilibyśmy coś zrobić jeszcze na samym początku, ale oboje z Roanem nie mogliśmy ryzykować, że zostanie sam.

Udało mi się złapać już pięć ryb, kiedy to usłyszałam szelest kilka metrów za sobą. Normalnie mogłabym uznać to za wiatr, ale mieszkałam tu sześć lat – znałam każdy zakamarek i dźwięk. Ten dźwięk był zbyt krótki. Jakby ktoś szybko przebiegł między drzewami. Jak się zaraz okazało, nie pomyliłam się.

- Podnieś ręce do góry i trzymaj je na widoku.

Zamarłam. Przede mną pojawił się mężczyzna, mniej więcej w moim wieku lub nawet trochę młodszy. Był wyższy ode mnie i dość dobrze zbudowany, dlatego wiedziałam, że w jakiejkolwiek walce na pewno bym nie wygrała. Miał czarne włosy, natomiast na jego czole widniała bandana i gogle podobne do tych należących do Jaspera. Najbardziej jednak w oczy rzucały się lekkie fioletowo-szare ślady pod jego oczami, jakby nie spał od kilku dni.

Zrobiłam to co mi kazał, po czym mężczyzna podszedł do mnie i pospiesznie poklepał mnie po biodrach w poszukiwaniu broni. Mogłam wtedy spróbować wybić mu z rąk jego karabin, jednak moim zdaniem trzymał go zbyt pewnie. Na pewno nie miał czegoś takiego w rękach po raz pierwszy.

- Jest tu ktoś jeszcze? – zapytał.

Mogłam mu odpowiedzieć, że nie. Skłamałabym i jestem pewna, że brew nawet by mi nie drgnęła. Zamiast tego przypomniałam sobie o Lincolnie i jego taktyce pierwszego dnia, kiedy to został przez nas złapany. Zapewne Bellamy nie odpuściłby mu na początku tak bardzo, gdyby od razu wiedział, że mówi w naszym języku. Postanowiłam zrobić to samo.

Dlatego milczałam.

- Co jest? Nie umiesz mówić? – zapytał, patrząc na mnie spod byka. Ponownie nic nie odpowiedziałam tylko wpatrywałam się w niego pustym wzrokiem. W końcu westchnął. – Dobra, pójdziesz ze mną.

I aby mieć pewność, że zrozumiałam, pchnął mnie w ramię lufą karabinu, kierując tym samym w stronę statku.

Nie wiem dlaczego znajdował się tak daleko od miejsca lądowania, ale najwyraźniej zaczynali zapuszczać się w dalsze rejony. Gdyby ten mężczyzna był sam, możliwe, że w którymś momencie udałoby mi się uciec, ale po jakiejś minucie dołączyliśmy do grupy jeszcze trzech osób, więc już wtedy straciłam nadzieję. Zwłaszcza, jeżeli napis na statku mówił prawdę i byli więźniami, a ci zazwyczaj się nie patyczkowali. Jak się zaraz okazało, nie myliłam się.

- Niezła zdobycz, Artem – powiedział jeden z nich, cały czas patrząc na mnie. – Był tam ktoś jeszcze?

- Nie, a przynajmniej ja nikogo nie widziałem – odparł. – Pytałem, czy jest tu ktoś jeszcze, ale nie odpowiedziała.

- Ja już zrobię tak, że zacznie mówić – syknął, podchodząc do mnie i brutalnie łapiąc mnie za szczękę. Mimowolnie chciałam cofnąć się o krok, ale wtedy zadał mi jeszcze większy ból. – Ponowię pytanie kolegi: Jest tu ktoś jeszcze?

Nie odpowiedziałam. Nie miałam zamiaru mówić im o obecności Roana oraz Jake'a, ponieważ zapewne zaraz zaczęliby ich szukać, a ja musiałam zapewnić im bezpieczeństwo. Pozostawała mi tylko nadzieja, że jeżeli nie wrócę, to Roan zacznie być ostrożniejszy i może nawet przeniesie się z Jake'iem w inne miejsce, bliżej granic Edenu.

Kiedy nadal milczałam, mężczyzna popatrzył na mnie z wściekłością i szarpnął w bok tak, że plecami dotykałam najbliższego drzewa. Wtedy przeniósł dłoń na moją szyję i znowu ścisnął.

- Key, odpuść – powiedział spokojnie więzień, który mnie złapał, nazywany przez mojego aktualnego oprawcę Artemem. Ten jednak w ogóle nie przejął się jego słowami.

- Ostatnia szansa. Jest tu ktoś oprócz ciebie?!

Nawet gdybym w tamtym momencie postanowiła się wyłamać i powiedzieć im prawdę, nie mogłam. Jego dłoń tak mocno ściskała moją szyję, że trudno mi było nawet oddychać, nie mówiąc już o odzywaniu się. Ponieważ miałam wolne ręce to starałam się oswobodzić, ale to było na nic - był zbyt silny.

Prawdopodobnie straciłabym tam przytomność, ale mężczyzna, któremu udało się mnie złapać podszedł do mojego oprawcy i szarpnął nim do tyłu, dzięki czemu wreszcie mogłam normalnie oddychać. Złapałam się wtedy za gardło i kaszlnęłam kilka razy.

- Mówiłem, żebyś odpuścił – syknął. – Jeżeli uważasz, że uduszenie jej jest sposobem na zdobycie informacji to musisz być głupszy niż wyglądasz.

- Głupszy? – prychnął z wściekłością Key, powoli zbliżając się do niego. – Czy ty właśnie nazwałeś mnie głupim?

- Hej, uspokójcie się – powiedział trzeci mężczyzna, stojący najbliższej i stanął między nimi, odpychając ich od siebie rękoma. – Jesteśmy po tej samej stronie, tak? To ona – tutaj wskazał na mnie. – i jej ludzie, bo na pewno jacyś tu są, nam zagrażają. Powinniśmy zająć się nimi, zamiast prowadzić jakieś bezsensowne wojny. Lepiej zaprowadźmy ją na statek.

Oboje, niechętnie, ale odpuścili. Trójka mężczyzn ruszyła przodem, podczas gdy Artem podszedł do mnie, nadal stojącej przy drzewie i trzymającej się za gardło. Dość delikatnie odgarnął moje dłonie, chcąc zobaczyć jak wygląda moja szyja, po czym kiwnął głową, abym szła przed nim.

Obawiałam się, że będzie jedyną osobą na statku, która okaże się tak ludzka.


Chociaż tego nie chciałam, musiałam być odpowiedzialna za śmierć kolejnych piętnastu osób, które kilka dni wcześniej wznieciły bunt. Gdybyśmy byli na powierzchni, miałabym szansę ich wygnać, jednak będąc zamkniętą w bunkrze nie miałam zbyt wielu dróg ucieczki. Tylko zabijając sprzeciwiających się mi ludzi mogłam utrzymać całą resztę w ryzach.

Zapewne już dawno bym odpuściła, gdyby nie pamięć o moim ojcu. Wiedziałam, że gdzieś tam jest i myśli o mnie, a ja chciałam ponad wszystko, aby mógł być ze mnie dumny. To on przez ostatnie miesiące przed Praimfaya utrzymywał władzę, która później przeszła na mnie. Nie mogłam zmarnować tej szansy, chociażby ze względu na niego.

Mimo to cały czas zastanawiałam się czy dobrze postępuję. W bunkrze znajdowało się tak wiele osób, które mogłyby mnie w każdej chwili zastąpić i wprowadzić swoje porządki, może nawet lepsze. Utrzymanie władzy przez szesnastolatkę nie było niczym łatwym, a ja każdego dnia wątpiłam w siebie. Jedyną osobą, której naprawdę mogłam ufać był Jaha i to chyba tylko dzięki niemu nadal utrzymałam się na tronie, choć nie zawsze zgadzał się z moimi decyzjami. Mimo to właśnie on stał się moim doradcą, chociaż naokoło otaczali mnie ludzie, którzy jeszcze parę lat wcześniej doradzali Lexie. Nie mogłam im jednak zupełnie zaufać – w końcu nie byłam Czarnokrwistą.

Kiedy nadszedł dzień egzekucji, ponownie nałożyłam na twarz swoją bezuczuciową maskę i stanęłam wśród ludzi, mając przed sobą piętnastu więźniów. Nadgarstki mieli związane za plecami oraz klęczeli, natomiast za każdym z nich stał jeden z moich ludzi z mieczem w dłoni.

- To właśnie ci ludzie są prowodyrami buntu przeciwko mnie – zaczęłam, patrząc w oczy każdemu z osobna. – To zdrajcy i tchórze, którzy zamiast powiedzieć mi wszystko prosto w twarz, woleli za moimi plecami nastawiać ludzi przeciwko swojej królowej! – krzyknęłam, mocno podkreślając ostatnie dwa słowa, po czym podeszłam do mężczyzny klęczącego na środku, odpowiedzialnego za zapoczątkowanie wszystko, i złapałam go mocno za szczękę, zmuszając do spojrzenia sobie prosto w oczy. – Może teraz masz mi coś do powiedzenia, Myro?

Mężczyzna nie odezwał się ani słowem, wpatrując się jedynie w moją twarz. Nawet jeżeli chciał coś powiedzieć, to odpuścił wiedząc, że i tak to nic nie da. Nie liczyłam na przeprosiny, ale chociaż na słowa wyjaśnienia, ponieważ był jednym z moich najlepszych wojowników i do tej pory zawsze stał po mojej stronie. Najwyraźniej sprawiał tylko takie wrażenie, aby przeżyć, podczas gdy za moimi plecami nastawiał ludzi przeciwko mnie.

Odepchnęłam jego głowę ze złością i wróciłam na swoje wcześniejsze miejsce.

- Zabijali dziesiątki niewinnych ludzi, aby dojść do władzy. Który władca zabija swoich poddanych bez żadnego powodu, dla swoich własnych egoistycznych celów? Łatwo jest skracać ludzi o głowę, ale trudniej nakłonić ich do pracy, prawda? Prawdziwy wojownik wie, kiedy odpuścić, ale wy nimi nie jesteście. Nie jesteście nawet częścią Wonkru – syknęłam, po czym podeszłam do nich na tyle blisko, aby nikt inny nie usłyszał moich słów, tylko oni. Przez cały ten czas wpatrywałam się w Myro. – Choć wydaje wam się, że każdy z was nadaje się na władcę, tak naprawdę jesteście tylko ślepymi kociętami, które trzeba prowadzić. Może tego nie widzicie, ale beze mnie ten lud zginie.

Nie czekałam na ich reakcję czy jakąkolwiek odpowiedź, tylko wyprostowałam się, odwróciłam na pięcie i ruszyłam w stronę swojego tronu. Szłam powoli, dzięki czemu mogłam wyglądać na rozluźnioną, choć tak naprawdę starałam się jedynie przeciągnąć moment egzekucji. Niestety, ale to był jedyny sposób, abym mogła utrzymać się na tronie. Zabicie zdrajców miało zniechęcić kolejnych.

Usiadłam powoli, próbując zebrać się w sobie. Zaraz jednak Jaha, stojący po mojej prawej stronie, nachylił się i zaczął mówić.

- Jeszcze możesz się wycofać – szepnął. – Śmierć to nie jest jedyne wyjście. Zamknięcie ich w więzieniu pokaże cię z bardziej ludzkiej strony, ludzie docenią twoją łaskę i współczucie. Pokochają cię.

Prychnęłam i odwróciłam głowę w jego stronę. W moich oczach dojrzał coś, przez co cofnął się o krok.

- Wolę, gdy ludzie popierają mnie ze strachu niż z miłości. Miłość jest zmienna, może zniknąć z czasem. Jedynie strach zawsze pozostaje ten sam.

Ponownie spojrzałam w stronę areny, po czym ruszyłam delikatnie dłonią, dając tym samym znak. Kaci zrobili krok do przodu i jednym, zamaszystym ruchem pozbawili głów piętnastu zdrajców. Jedna z głów poturlała się powoli w moją stronę, a kiedy dotknęła moich stóp, złapałam ją za włosy i podniosłam do góry, zwracając twarz zdrajcy w moją stronę. Spojrzałam na bezwładnie lekko otwarte usta i przedśmiertnie mocno ściągnięte powieki.

Zacisnęłam usta i powiedziałam do siebie, mając pewność, że nikt mnie nie usłyszy przez głośny wiwat ludzi:

- Lepiej skrócić kogoś o głowę niż zawahać się podczas wojny.


Hejka ludziska! Mam nadzieję, że rozdział nie był taki zły, chociaż nadal nie ma Bellarke. Mogę wam tylko powiedzieć, że wkrótce Bellamy i reszta pojawią się na ziemi, więc będzie można liczyć na więcej momentów między nimi.

Tak swoją drogą zna ktoś może jakieś fanfiction o Bellarke dziejące się w 6 sezonie? Bo chętnie bym coś przeczytała xd

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro