Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 4

Nie lubiłem być osobą, która przynosi złe wieści, jednak tamtego dnia właśnie kimś takim musiałem się stać. Matylda poprosiła, abym przekazał jej wieści na temat hipotetycznego wydostania się z bunkra, kiedy tylko będę coś wiedział, a że w laboratorium przebywałem dość często w charakterze strażnika, byłem jedną z pierwszych osób, do której docierały nowe wieści.

Nie spieszyłem się. Wiedziałem, że kobieta nadal ma nadzieję i liczy, że kiedy tylko do niej przyjdę to jedynie z dobrą wiadomością, która zakładała sposób na wydostanie się na powierzchnię. Już raz była tutaj zamknięta, podobnie zresztą jak wy wszyscy, dlatego wiedziałem, że ponowne przechodzenie przez to jest dla niej katorgą, zwłaszcza po Czarnym Lecie.

Gdy znalazłem się przed jej gabinetem, zapukałem, a słysząc zaproszenie ze strony Matyldy otworzyłem drzwi i wszedłem do środka. Zauważyłem, jak na mój widok w jej oczach pojawił się blask nadziei, dlatego tym bardziej chciałem stamtąd uciec i nie musieć jej o niczym mówić. Widok jej rozpromienionej miny sprawiał mi ból, ponieważ wiedziałem, że zaraz ta ekscytacja minie.

- I jak? Wiadomo coś? – zapytała, patrząc na mnie wyczekująco.

Postanowiłem to szybko z siebie wyrzucić.

- Według inżynierów cały bunkier jest zasypany pozostałościami po budynku, dlatego uratować może nas jedynie ktoś z zewnątrz – odrzekłem. – Jeżeli my tego spróbujemy, to zasypią nas gruzy, więc lepiej jest po prostu czekać.

- Na co?! – krzyknęła, gwałtownie uderzając pięściami w biurko. – Na ratunek, który i tak nigdy nie nadejdzie? Na ludzi z kosmosu, których jest jedynie garstka czy na Ziemian z drugiego bunkra, którzy pewnie są w takiej samej sytuacji co my?! Jesteśmy tu cholerne sześć lat! Naprawdę myślisz, że jeszcze ktokolwiek może nas uratować?!

- Przykro mi – szepnąłem.

Kobieta jedynie popatrzyła na mnie załzawionymi oczami, po czym odwróciła się i usiadła na najbliższym fotelu, chowając twarz w dłoniach. Pewnie czekała jedynie na moje wyjście, aby móc kompletnie się rozkleić. Nie należała do osób, które byłyby w stanie otwarcie płakać przy kimkolwiek.

- Możesz wyjść? Chcę zostać sama – poprosiła w końcu słabym głosem.

Nie widziałem Matyldy w takim stanie chyba od czasu Czarnego Lata, kiedy to przez dobry miesiąc nie rozmawiała z nikim, nawet ze mną. Siedziała wtedy całymi dniami zamknięta w swoim gabinecie i nie wpuszczała do siebie nikogo, choć nieraz próbowałem ją wyciągnąć z tego dołka. Bałem się nawet, że sobie coś zrobi, jednak zaraz przypominałem sobie, że jest zbyt dumną i silną osobą, aby zniżyć się do tego poziomu. Nawet kiedy świat walił się jej na głowie chciała żyć, ponieważ obiecała to swoim rodzicom. To jednak sprawiało jedynie, że jeszcze bardziej się izolowała.

Nie mogłem pozwolić na to, aby stało się to ponownie.

Odłożyłem karabin obok ściany i wolnym krokiem podszedłem do Matyldy, choć nawet nie miałem pojęcia co mógłbym zrobić. Okazywanie wsparcia nie było moją dobrą stroną. Nigdy nie czułem się dobrze w okazywaniu uczuć; miałem być po prostu twardy jak skała i do tej pory mi się to udawało, jednak Matyldę znałem niemal od urodzenia. Była mi najbliższą osobą tutaj i to na nią mogłem liczyć w każdej sytuacji. Jeżeli miałem mieć kiedykolwiek szansę jej się za to wszystko odwdzięczyć, to chyba właśnie nadeszła ta chwila.

Powoli obszedłem biurko dookoła, a kiedy znalazłem się obok kobiety złapałem ją za nadgarstek. Musiałem ją tym zaskoczyć, ponieważ w pierwszym odruchu próbowała mi się wyrwać. Przestała, kiedy podniosła głowę do góry i nasze oczy się spotkały. Wtedy zmusiłem ją do wstania, co zrobiła dość posłusznie, co było zapewne spowodowane tym, że nie miała zielonego pojęcia co mam zamiar zrobić. Następnie spojrzałem na nią łagodnie i przyciągnąłem w swoją stronę, mocno przyciskając do siebie. Matylda westchnęła i niemal od razu odwzajemniła uścisk, wtulając twarz w moje ramię. Zachowywała się tak, jakby właśnie na to czekała.

- Przede mną nie musisz niczego ukrywać – szepnąłem w jej włosy. – Wiem, że ci ciężko i już ledwo dajesz sobie radę, ale masz mnie. Nie jestem zbyt mądry i bystry, więc nie pomogę ci zaplanować wyjścia z bunkra, ale potrafię słuchać. Możesz mi powiedzieć o każdej nawet błahostce, a ja zrobię wszystko co w mojej mocy, aby ci pomóc. Nawet jeżeli jestem cholernie słaby w takich rzeczach.

Matylda zaśmiała się cicho i oderwała się ode mnie, chcąc spojrzeć mi w oczy. Skorzystałem wtedy z okazji i wziąłem jej twarz w dłonie, co musiało ją wyraźnie zaskoczyć.

- Pozwolę ci krzyczeć. Pozwolę ci płakać – powiedziałem, przejeżdżając kciukiem po jej prawym policzku. – Ale nigdy nie pozwolę ci się poddać.


Kiedy tylko ludzie z Eligiusa – bo tak nazywał się ten obiekt, a przynamniej Raven tak twierdziła – postanowili użyć swojego statku w celu dostania się na Ziemię, nasza mechanik nie traciła czasu i postanowiła włamać się do ich systemu. Dzięki temu dowiedzieliśmy się, że są więźniami, dla których Becca Pramheda ponad sto lat temu stworzyła Czarną Krew. Znaleźliśmy również nagrania z kamer na statkach, dzięki czemu dowiedzieliśmy się jak udało im się odebrać władzę załodze. Wszystkiemu przewodniczyło dwóch mężczyzn, przy czym każdy odpowiadał za statek, na którym akurat się znajdował.

Zacząłem obawiać się o moją siostrę oraz przyjaciół znajdujących się na Ziemi, ponieważ każdy z nowych przybyszów miał na swoim sumieniu śmierć choć jednej osoby. Seryjni mordercy, kanibale czy płatni zabójcy to było tylko kilka tytułów, które można by im przyporządkować. Znaleźliśmy również akta tych osób, które rozpoznaliśmy z nagrań jako prowodyrów całego buntu. Byli to: Santiago Vasquez, morderca na zlecenie i szpieg oraz Gleb Taranov – rosyjski szef mafii, odpowiedzialny między innymi za przemyt narkotyków, handel ludźmi oraz wielokrotne morderstwa. Zabił nawet swoją żonę. Po przeczytaniu tego ucieszyłem się, że nie skontaktowaliśmy się z nimi, kiedy jeszcze byli w kosmosie.

Oba statki straciły łączność z Ziemią niecały rok po odlocie, kiedy to nastąpił wybuch jeden z gwiazd, niedaleko której się znajdowali. To wydarzenie nie spowodowało większych zniszczeń, ale radia odpowiadające za wysyłanie dalekich sygnałów sobie z tym nie poradziły. Całe szczęście zostały im radia, które wysyłały niezbyt daleki sygnał, ale wystarczający do skontaktowania się z Ziemią. Musieliśmy jedynie poprzez jego pośrednictwo złapać sygnał z dołu i byliśmy w domu. Wprawdzie Raven jasno dała nam do zrozumienia, że chwilę to potrwa, ale byłem pewien, że da sobie z tym radę.

Do czasu.

Problem Raven z nogą nie zniknął, ale lepiej sobie radziła z wieloma obowiązkami. Mimo to wszyscy starali się jej pomagać jak mogli, a ona nie protestowała, ponieważ wiedziała, że i tak nie odpuścimy. Tak było i tym razem, kiedy to zacząłem iść w jej stronę w celu pomocy przy przeniesieniu radia, ale ona jedynie na mnie warknęła, że poradzi sobie sama, po czym upuściła je z hukiem na stół.

Monty, siedzący przy komputerze i próbujący zhakować ich bazę danych był w podobnym humorze, ponieważ przez cały dzień nie odzywał się do nikogo, a jeżeli już, to z jego głosu dało się wyczytać zdenerwowanie i zirytowanie.

- Poddaję się! – krzyknął w pewnym momencie. – Możemy próbować robić to do usranej śmierci, ale i tak nam się nie uda. Już paliwo z glonów wydaje się bardziej realne. I tak tu wszyscy umrzemy, więc po co się w ogóle wysilać?

Po tych słowach odsunął gwałtownie krzesło i wyszedł z pomieszczenia, po drodze uderzając jeszcze z pięści w ścianę. Myślę, że nikogo to nie zdziwiło, ponieważ Monty męczył się nad tym już od kilkunastu godzin, a nadal nie mieliśmy nic.

- Pójdę za nim – zadeklarowała Harper, po czym ruszyła śladem chłopaka.

- On ma rację – mruknęła Raven, odkładając przyrządy, którymi jeszcze chwilę wcześniej grzebała przy radiu.

- Co? – zapytałem.

- On ma rację – powtórzyła głośniej, odwracając się w moją stronę. – To nie ma sensu. Skontaktujemy się z nimi i co? Nawet nie mamy pewności, czy jeszcze w ogóle żyją i ludzie z Eligiusa nie wybili ich wszystkich – wzdrygnąłem się na myśl o tym, że moja siostra może już nie żyć. – Nawet nie wiemy kim są! Skąd mamy wiedzieć, że nie wystrzelą w nas rakiet, kiedy tylko wyściubimy nos poza Pierścień?

- Chyba sobie żartujesz – prychnąłem. – Przez ostatnie sześć lat ciągle mnie wspieraliście i próbowaliście wyciągnąć z dołka, w którym się znalazłem, słowami, że tego chciałaby dla mnie Clarke. Dobrze o tym wiedziałem, ale odbicie się od dna było zbyt trudne, więc po prostu egzystowałem bez żadnego sensu. Dobre kilka lat trwało, zanim pogodziłem się z przeszłością i postanowiłem, że muszę żyć dla moich przyjaciół i siostry. Że muszę żyć dla kobiety, która oddała życie za moją nic niewartą dupę! – tutaj przerwałem na chwilę, świdrując Raven wzrokiem. – Naprawdę masz mi zamiar teraz powiedzieć, że to wszystko było na nic? Ta ciągła walka, wstawanie każdego dnia i jedzenie tych pieprzonych glonów, które nawet nie miały smaku? – zaśmiałem się ironicznie. – Clarke nie pozwoliłaby ci tak po prostu się teraz poddać.

- Ale jej tutaj nie ma!

- No właśnie! Zginęła, abyśmy my mogli żyć, rozumiesz? Żyć! Choćbym miał sam zacząć naprawiać to głupie radio za ciebie to to zrobię, ponieważ nie pozwolę, aby to wszystko poszło na marne.

Raven zabolało wspomnienie Clarke, widziałem to. Zwłaszcza, że te słowa padły z moich ust. Musiało to poruczyć ciemnowłosą, ponieważ bez szemrania ponownie zabrała się do pracy.

Nie chciałem wykorzystywać śmierci Clarke, aby zmotywować resztę do pracy, ale jeżeli nie miałem innego wyjścia, to musiałem to zrobić. Wiedziałem, że jedynie temu nikt się nie sprzeciwi, ponieważ doskonale wiedzieli, że mam rację. Kiedy blondynka nas uratowała, dostaliśmy kolejną szansę od losu i tym razem nie mogliśmy jej zmarnować.

Po pewnym czasie wrócili Monty i Harper. Chłopak popatrzył na mnie przepraszająco, po czym zaczął pomagać Raven z radiem; Harper była kimś w rodzaju matki nas wszystkich, ponieważ zawsze kiedy ktoś miał problem to ona go pocieszała, dlatego nie zdziwiło mnie, że udało jej się również naszego przyjaciela przekonać do dalszej pracy. Nie chciałem ich do niczego zmuszać, podczas gdy sam nie mogłem się do niczego przydać, ale czy poddanie się było wyjściem? Szczerze wątpię.

Po kilku godzinach, kiedy wszyscy już byli zmęczeni całym dniem i powoli zaczęli zbierać się do łóżek, z radia zaczął nagle dobiegać jakiś szum. Momentalnie się zerwaliśmy z naszych siedzeń i ruszyliśmy w stronę Raven i Monty'ego, na których twarzach zagościła nadzieja.

- Co się dzieje? – zapytałem.

- Udało nam się włamać do systemu Eligiusa V, a więc także do radia. To należące do nich jest lepiej skonstruowane, ponieważ przebija się przez warstwę promieniowania, dlatego ma szansę połączyć się z Ziemią. Jeżeli złapiemy odpowiednią częstotliwość, to może...

- Bellamy...

Wszyscy zamarliśmy, kiedy jednolity szum radia zastąpił głos wypowiadający moje imię. Początkowo po prostu staliśmy i patrzyliśmy się w stronę urządzenia, lecz po paru sekundach zaczęliśmy patrzeć po sobie z niemym pytaniem, mówiącym „Czy to ktoś z bunkra? Udało im się?"

- ...to już dwa tysiące dwieście dwa dni od czasu Praimaya.

W tamtym momencie zamiast nadziei, na naszych twarzach pojawiły się konsternacja i niedowierzanie. Do mnie sens tych słów dotarł dopiero po chwili, kiedy to reszta moich przyjaciół skupiła się na mnie, jakby to wszystko dotyczyło jedynie mnie. Mimo upływu lat, nadal dość dobrze pamiętali ten głos. 

- Nie – szepnąłem. – To nie może być...

- To głupie, prawda? – kontynuował głos w radiu. – Sześć lat i dziesięć dni, a ja nadal niczego się nie nauczyłam. Ciągle do ciebie mówię, choć jak dotąd nigdy mi nie odpowiedziałeś. Wiem, że mój sprzęt to tylko kupa złomu, ale mimo wszystko przez cały ten czas mam nadzieję, że choć jedna moja wiadomość do ciebie dotarła. Co w ogóle nie ma sensu. Nawet nie wiem, czy jeszcze żyjesz.

Cofnąłem się kilka kroków. Moje nogi stały się tak giętkie, że o mało co nie upadłem na Ziemię. W tamtym momencie chyba tylko chwilowy szok utrzymywał mnie w pozycji pionowej, ponieważ wszystkie moje mięśnie w jednym momencie przestały odgrywać przyporządkowaną im rolę i po prostu się wyłączyły. Nie mogłem zrobić nic innego, jak tylko wpatrywać się w urządzenie w rękach Raven.

To nie mogła być prawda.

- Nadal nie ma żadnych nowych wieści, jeżeli chodzi o bunkry. Do tego dzisiaj rano przylecieli jacyś ludzie, ale nie wiem kim są. Jedyne, co udało mi się zobaczyć to nazwa „Eligius" widniejąca na statku i informacja o transporcie więźniów. Roan poszedł to sprawdzić, ale nie udało mu się wiele zobaczyć. Jedynie to, że mają o wiele lepiej zaawansowaną technologicznie broń niż my.

- Czekajcie, Roan? – zdziwił się Jasper. – Jemu też się udało?

Nie odpowiedziałem. Nie potrafiłem. To wszystko było dla mnie takim szokiem, że ledwo udało mi się wydusić z siebie to jedno słowo:

- Jak?

Nikt nie spieszył się z odpowiedzią. Dopiero Monty postanowił nas wszystkich wyręczyć najprostszą i chyba najbardziej oczywistą odpowiedzią, jaka mogła mu przyjść do głowy.

- Czarna krew – odparł, odwracając się i patrząc na mnie z lekkim uśmiechem. – Clarke przetaczała sobie krew Ontari...

- Nie wiemy kim są – kontynuowała Clarke. – Nie jesteśmy pewni, czy możemy się przed nimi ujawniać. Nawet nie mogę zaplanować niczego sensownego, ponieważ za bardzo boję się o naszą trójkę i nie mogę pozwolić, żeby komukolwiek stała się krzywda.

- Trójkę? – zdziwiła się Harper, jednak nie mogliśmy się zbyt długo nad tym zastanawiać, ponieważ blondynka kontynuowała.

- Bellamy...Nie wiem, kiedy wrócicie i czy kiedykolwiek wam się to uda. Może już nie żyjecie, ale nie chcę o tym myśleć. W każdym razie jeżeli mnie słyszysz i jest to ostatni raz kiedy mam szansę to zrobić, chcę żebyś wiedział...Kocham cię.

Po tych słowach straciłem jakąkolwiek kontrolę nad moim ciałem i upadłem na kolana. W jednym momencie wszystko zwaliło się na mnie jak lawina, a ja stałem się niemożliwie słaby, niezdolny do poruszania się czy chociażby myślenia. W jednym momencie coś, w co do tej pory nie wierzyłem stało się prawdą.

W jednym momencie zmieniło się wszystko.

- Proszę tylko, żebyś nie czuł się winny, że mnie tu zostawiłeś – kontynuowała. – Zrobiłeś to, co musiałeś, a ja jestem z ciebie dumna. To było jedyne wyjście, abyście przeżyli. Abyś przeżył ty. Proszę, nie obwiniaj się za nic, ponieważ choćbyś nie wiem co zrobił ja i tak będę cię kochać. Zawsze.

Clarke jeszcze coś mówiła przez parę sekund, ale pisk w moich uszach zagłuszył wszystko inne. Nawet moje własne myśli.

Ona żyła. Kobieta, która poświęciła dla nas swoje własne życie i której śmierć opłakiwałem przez ostatnie lata okazała się żywa. Kiedy wreszcie zaakceptowałem jej śmierć i pogodziłem się z losem, wszystko to okazało się kłamstwem. Przez cały ten czas zakopywałem grób po kimś, kto żył.

Z jednej strony nigdy nie byłem tak szczęśliwy, ponieważ miłość mojego życia żyła, ale z drugiej – zostawiłem ją. To ja zostawiłem ją na Ziemi, zdaną przez te sześć lat praktycznie tylko na siebie. Nie mogłem być przy niej, kiedy musiała sama sobie z tym wszystkim radzić. Wprawdzie według jej słów miała jeszcze Roana (kolejna osoba, której najwyraźniej nie zabiłem), ale to mnie kochała. Na mnie zawsze polegała i ze wszystkiego się zwierzała.

Zostawiłem ją. A ona mimo to mnie kochała.

Nie byłem w stanie powtrzymać zwierzęcego ryku, który wydostał się z moich ust. Łzy, które do tej pory udawało mi się powstrzymywać, tym razem popłynęły ciurkiem po mojej twarzy. Nie przejmowałem się tym, co myśli o mnie reszta, ponieważ byłem zbyt zszokowany tym, co udało mi się chwilę wcześniej usłyszeć. To było jak cios prosto w brzuch.

Nie chciałem już tam dłużej być. Zerwałem się na równe nogi i ruszyłem w tylko sobie znanym kierunku, po drodze z krzykiem zwalając rzeczy będące na jakimś losowym stole. Musiałem się po prostu wyżyć, bo psychicznie nie dawałem sobie rady z takim nawałem informacji. To było dla mnie za dużo.

Nie mogłem uwierzyć, że sześć lat temu uśmierciłem osobę, która przez cały ten czas żyła.


Hejo hejoo! Rozdział trochę później niż miałam zamiar go dodać, nawet sama nie wiem dlaczego. Nie jestem z niego specjalnie zadowolona, bo miałam nadzieję jakoś lepiej opisać scenę kiedy Bellamy dowiaduje się o Clake, ale...no nie wiem, ok? Tak wyszło xd

Swoją drogą co myślicie o finale The 100? Bo ja byłam w takim szoku, że nie byłam nawet w stanie zwlec się w łóżka - po prostu cała się trzęsłam. To było tak piękne i smutne zarazem, że nawet nie znam słowa, żeby móc to opisać. Żeby o tym nie myśleć próbuję sobie wyobrazić sezon 6 moimi oczami, no ale i tak jestem pewna, że Jason zrobi to całkowicie inaczej. A szkoda - zatrudniłabym się w ich Writers Room xd W każdym razie piszcie co wy sądzicie, jestem ciekawa jak finał wpłynął na was ;)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro