Rozdział 35
Zdobycie wioski okazało się prostszym zadaniem niż początkowo sądziliśmy. Więźniowie byli tak zaskoczeni naszym natarciem, że mało kto próbował się bronić i teoretycznie odbyło się bez żadnej walki. Kilka osób próbowało grozić nam bronią, jednak widząc dookoła siebie zastępy Ziemian z końcu zdali sobie sprawę, że nie mają szans. W tamtym momencie czekaliśmy tylko na resztę naszych ludzi, którzy mieli zgarnąć Więźniów będących na statku oraz pełniących w tamtym momencie warty; razem z Artemem zdołaliśmy ustalić w czasie naszej „akcji szpiegowskiej" gdzie powinni się w tamtym momencie znajdować.
Przez cały ten czas czekałam, aż będziemy pewni, że Wioska jest nasza i będziemy mogli sprawdzić co z Artemem. Namawiałam ojca, aby pozwolił mi do niego pójść, ale on się nie zgadzał. Rozumiałam go, ponieważ w tamtej chwili pokonanie Więźniów było ważniejsze niż życie jednostki, ale nie zmieniało to faktu, że martwiłam się o tego dupka, którego jeszcze kilka godzin wcześniej pocałowałam.
Do tej pory nie rozumiałam dlaczego to zrobiłam. Jeszcze kilka dni temu był ostatnią osobą, z którą chciałabym spędzać czas, a teraz to właśnie o niego martwiłam się najbardziej. Ten czas spędzony razem zmienił mój sposób postrzegania nie tylko Artema, ale i mojego zachowania, w czym także on miał swój udział. Zrozumiałam, że władza mnie zniszczyła i zdecydowanie gdybym dalej ciągnęła to przedstawienie, w której główną rolę odgrywa krwawa królowa to zapewne wykończyłabym się psychicznie. Pokazałam już na co mnie stać i że nie jestem bezbronnym dzieckiem, ale w momencie wyjścia na powierzchnię nadszedł czas zakończenia tego cyrku, a zajęcie Edenu miało mi to ułatwić. Oznaczało to zjednoczenie się wszystkich ludzi, a więc i koniec moich rządów.
- Artem, jesteś tam? Odbiór – powiedziałam do radia, próbując jeszcze raz skontaktować się z chłopakiem, jednak było to na nic. Jak zwykle odpowiedziała mi kompletna cisza, która jedynie wzmogła mój niepokój. – Mam tego dość. Idę go szukać – warknęłam w stronę mojego taty i nie czekając nawet na jego odpowiedź ruszyłam w stronę statku. Krzyknął jeszcze za mną moje imię, ale kompletnie go zignorowałam.
Mijałam kolejne korytarze, widząc naszych ludzi trzymających Więźniów na muszce i wyprowadzających ich na zewnątrz. Pytałam kilkoro z nich czy nie wiedzą gdzie jest Artem, ale część z nich nawet nie wiedziała jak on wygląda. Myślałam, że padnę tam zaraz na kolana i popłaczę się tuż przed ich nosami. Poddanie się jednak nie było wyjściem, dlatego postanowiłam, że największą szansę na znalezienie go mam w momencie, w którym pójdę na mostek. Kiedy spotkałam dwójkę Ziemian, którzy zaraz pochylili przede mną głowy poleciłam, aby poszli ze mną, obawiając się, że ich pomoc może okazać się konieczna na miejscu.
Przez stres nie byłam w stanie się skupić i odnaleźć pożądanego przeze mnie miejsca, mimo tego, że jeden z mijanych przeze mnie ludzi dokładnie wytłumaczył mi gdzie iść. On również jako jedyny dał mi wskazówkę, że znajdowali się tam jacyś ludzie, między innymi około dwudziestoletni chłopak. Dało mi to nadzieję, że Artem żyje.
Już będąc dobre kilkadziesiąt metrów od miejsca, gdzie powinien znajdować się mostek usłyszałam krzyk. Kamień spadł mi z serca, ponieważ głos należał do Artema i nie brzmiał, jakby działa mu się krzywda, ale raczej jakby denerwował się na któregoś z Więźniów. Zaraz ruszyłam w tamtą stronę pewna, że któryś z ludzi po prostu stawia opór, jednak kiedy dotarłam na mostek, zamarłam.
Na podłodze klęczał Taran, dowódca Więźniów i jednocześnie ojciec Artema. Wyglądał na kompletnie zrezygnowanego z rękami trzymanymi za głową i miną mówiącą jasno, że przegrał i doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Co innego jednak przyciągnęło mój wzrok – był to stojący nad nim z twarzą umazaną krwią jego syn i celujący mu z pistoletu w głowę.
Czekałem na ten moment ponad dziesięć lat. Na moment, w którym wreszcie będę mógł zabić mordercę mojej matki i pomścić jej śmierć. Pomścić te wszystkie horrendalne rzeczy, które byłem zmuszony przez niego robić, wszystko to aby przeżyć w świecie, gdzie przetrwanie było jedynie skutkiem ciągłej walki z systemem. Jako sierota nie miałem szans, większość z nich po skończeniu osiemnastu lat trafiała na ulicę, stawała się bezdomna, a przez Tarana czekał mnie właśnie taki los.
Trzymając lufę przy głowie ojca wreszcie czułem, że mam wybór. Nie czułem strachu, ponieważ byłem pewien, że nic nie grozi mi z jego strony i po raz pierwszy to ja pociągam za sznurki. Wystarczył nieznaczny ruch palcem wskazującym a jego krew opryskałaby ścianę przede mną.
- Nie zrobisz tego – powiedział spokojnie, wpatrując się przed siebie i nie zaszczycając mnie nawet spojrzeniem, jakbym nie był tego wart. – Jesteś zbyt tchórzliwy.
- Podpuszczanie mogło działać na twoich zaślepionych ludzi, ale nie na mnie – warknąłem starając się nie tracić kontroli. – Znam twoje sztuki, dorastałem wśród nich.
- Gdybyś je tak dobrze znał to również wiedziałbyś również, że twoja matka musiała zginąć.
- Nie mów o niej! – krzyknąłem, mocniej chwytając broń. – Nie waż się nawet o niej wspominać. Nie zasługiwałeś na nią na żadnym etapie swojego życia, choćbyś nie wiadomo co zrobił.
- Masz rację, nie zasługiwałem. Ale ona również nie zasługiwała na mnie i na wszystko to co robiłem, aby zapewnić nam byt. Dobrze wiedziała, że w przeludnionym świecie znalezienie uczciwej pracy nie jest łatwe, a mimo to postanowiła zgodzić się na zamontowanie u nas podsłuchów. Chciała zniszczyć wszystko to, na co zapracowałem, dla naszej rodziny.
Prychnąłem, nie mogąc dłużej słuchać tych mrzonek.
- Masz na myśli dla siebie. Za każdym pierdolonym razem chodzi o ciebie. Ale nie martw się, zaraz skończę to raz na zawsze.
- Artem – słysząc swoje imię wymawiane delikatnym głosem odwróciłem głowę tylko po to, aby napotkać oczy wpatrującej się we mnie Lux oraz dwójki jej ludzi. – Odłóż broń. Uwierz mi, nie chcesz tego robić.
- Wręcz przeciwnie – zaśmiałem się z goryczą. – Czekałem na to od momentu, w którym zobaczyłem ciało mojej matki na podłodze w kuchni. Nie ma szans, żebym pozwolił temu zwierzęciu wyjść skąd o własnych siłach, co najwyżej ciągniętym po podłodze.
- I chcesz potem żyć ze świadomością, że zabiłeś własnego ojca? – zapytała. Już chciałem jej opowiedzieć, że ten człowiek nie jest moim ojcem, ale weszła mi w słowo. – Nieważne co on zrobił. Śmierć będzie dla niego wybawieniem, nie będzie musiał już więcej martwić się o cokolwiek, podczas gdy my nadal pozostaniemy w gównie po same uszy. Naprawdę chcesz być zwykłym mordercą, zupełnie jak on?
- Nie jestem jak on!
Moja dłoń zadrżała. Zabicie Tarana nie było już tak oczywistym wyborem jak wydawało się przez ostatnie kilka chwil, dziewczyna zasiała we mnie ziarno niepewności i nienawidziłem jej za to. Ten człowiek musiał zginąć, dobrze o tym wiedziałem tak jak wiedziałem, że jego tyrania skończy się dopiero wraz z jego śmiercią. Bo co innego mielibyśmy zrobić? Zamknąć go do czasu, kiedy nie wymyśli jakiegoś kolejnego genialnego planu, nie wybije wszystkich zagrażających mu ludzi i nie przejmie władzy?
Taran wyglądał zbyt spokojnie jak na kogoś z pistoletem przyłożonym do głowy, co wprawiało mnie w jeszcze większą furię. Pragnąłem, by się bał, by błagał mnie o litość, tak jak zapewne moja mama błagała jego. Pragnąłem poczuć smród jego strachu, wreszcie poczuć, że mam nad nim jakąś władzę.
Odetchnąłem głęboko i pewniej złapałem broń, lekko naciskając spust, jednak nie na tyle mocno, aby broń wystrzeliła. Nadal się wahałem, przynajmniej wewnętrznie, ale starałem się tego nie okazać. Przed przybyciem dziewczyny, kiedy nie miałem czasu na rozterki byłem pewien, że to zrobię. Z każdą kolejną jednak chwilą traciłem tę odwagę i zaczynałem się obawiać tego, że odpuszczę, a mój ojciec jedyne co zrobi to skwituje to śmiechem i powie jakim tchórzem jestem.
Próbowałem zupełnie się wyłączyć, skupiając się jedynie na biciu swojego serca i myśli, że człowiek przede mną musi zginąć. Że właśnie na to zasługuje. Z każdą sekundą byłem coraz bardziej pewien, że to prawda, ale kiedy nadszedł moment naciśnięcia spustu, nie byłem w stanie tego zrobić. Jakaś wewnętrzna część mnie krzyczała, że to nie ja, że osoba zabijająca z zimną krwią to nie jestem p r a w d z i w y ja. Próbowałem to od siebie odepchnąć, ale im bardziej próbowałem z tym walczyć, tym bardziej luzował się mój uścisk dłoni, aż całkowicie upuściłem broń.
- Nie mogę go zastrzelić – jęknąłem. – Zabił moją matkę, a ja nie jestem w stanie go zabić.
Lux podbiegła do mnie, zaraz chwytając broń i wpychając ją za pasek spodni, a także skinieniem polecając swoim ludziom wyprowadzić mojego ojca. Byłem jej za to wdzięczy, ponieważ nie chciałem mu spojrzeć w twarz, bojąc się co mógłbym zobaczyć na niej zobaczyć.
- Nie musisz tego robić – powiedziała, biorąc moją twarz w dłonie i patrząc na mnie łagodnym wzrokiem. - Możesz być lepszy nić on, niż my wszyscy. On nie zasługuje na śmierć, śmierć jest zbyt łatwa. Pamiętasz, jak opowiadałeś mi o tym jak wyglądał świat przed Pierwszą Wojną Nuklearną? Nie chciałbyś, abyśmy m y od nowa stworzyli taki świat? Bez anarchii i wymierzania sprawiedliwości na własną rękę?
- Tak – odpowiedziałem. – Tego właśnie bym chciał. Ale nie jestem pewien, że ludzie są jeszcze na tyle cywilizowani, aby tak żyć.
Kiedy wszyscy Więźniowie zostali złapani i zamknięci w jednej z chat, dopóki wszystko się nie unormuje i nie będziemy mieli pewności, którzy z nich nie są zagrożeniem i będą w stanie żyć w społeczeństwie razem z nami, pozostawało nam jedynie czekać na resztę osób, która nie mogła brać udziału w bitwie, aby móc wszystkich rozlokować. Ja czekałem jedynie na Clarke i Jake'a, aby przekazać im dobrą wiadomość – odzyskaliśmy ich dom.
Kiedy tylko samochód dotarł na miejsce, wszyscy z niego wyskoczyli zaraz biegnąc w stronę bliskich. Pierwszy moim oczom ukazał się Jake, który zaraz rzucił się na mnie i zaczął w ciągnąć w stronę chaty, w której razem z Clarke i Roanem mieszkali przez ostatnie lata mówiąc, że mi go pokaże. W ostatniej chwili odwróciłem głowę w stronę blondynki, która uśmiechając się szeroko dała mi znać, abym z nim poszedł, podczas gdy ona rozmawiała z Roanem i swoją matką.
Jake zaciągnął mnie do najbardziej zadbanego w Wiosce domku obok którego znajdował się niewielki ogródek, w którym niestety przez porę roku jeszcze nic nie zdążyło wyrosnąć. Był na tyle duży, że spodziewałem się, iż oprócz nas zdoła pomieścić całą ekipę z Pierścienia, przynajmniej do czasu aż uda nam się zorganizować materiały i zbudować domy dla wszystkich. Miałem nadzieję, że nastąpi to na tyle szybko, aby jeszcze w najbliższym czasie pozbyć się Jaspera, Murphy'ego lub ich obu, ponieważ ich nocne popijawy stały się tradycją jeszcze w kosmosie. Uciszenie ich było niemożliwe, chyba że dolało im się wystarczającą ilość alkoholu, aby padli i obudzili się dopiero następnego dnia.
Kiedy wszedłem do pomieszczenia, które najprawdopodobniej robiło za salon, na moje usta wystąpił uśmiech. Znałem artystyczne zdolności Clarke, ale mimo to nie spodziewałem się, że będzie w stanie wytworzyć wystarczająco dużo barwnika z naturalnych składników, aby pomalować ściany na delikatny fioletowo podobny kolor. Wrażenie robiły także meble, które udało im się w jakiś sposób odnowić, ponieważ w niczym nie przypominały obdartych foteli z domu, w którym spędziliśmy ostatnie dni. Wszystko to przypominało widok niczym z bajki.
Po chwili poczułem delikatne dłonie oplatające mnie od tyłu, głowę opierającą się o moje ramię oraz krótkie jasne włosy łaskoczące mnie w szyję. Westchnąłem i chwyciłem dłonie kobiety, mocniej przyciskając je do siebie.
- I co myślisz? – zapytała, całując mnie w kark.
Uśmiechnąłem się. Roan, zaraz pojawiający się obok nas razem z resztą przyjaciół i chwytający śmiejącego się Jake'a, aby unieść go w powietrze. Octavia krzycząca na niego, aby go puścił, bo zaraz zrobi mu krzywdę i jednocześnie odpychająca Jaspera trzymającego resztki bimbru i pytającego ją dlaczego kręcą ją starsi. Raven kopiąca go zdrową nogą, podtrzymywana przez Monty'ego, aby się nie wywrócić i posyłającego uśmiech Harper. Emori pytająca Clarke czy naprawdę jest w ciąży i Murphy bekający mi do ucha, gratulując kolejnego dziecka. Wszystko to razem tworzyło chaotyczny i zarazem piękny obrazek, pokazujący jak może wyglądać przyszłość.
- Myślę, że wreszcie rozumiem co znaczy zacząć wszystko od nowa.
Hej hej kochani
To jest ostatni rozdział tego opowiadania, ale spokojnie, nie mam zamiaru tego kończyć w ten sposób. Za dwa dni dodam epilog, który wszyscy ładnie zakończy, a ja przedstawię wam pomysły, które początkowo miałam w planach wcielić w życie ;)
Pozdrawiam i do następnego <3
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro