Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 23

Clarke zaprowadziła Abby w moją stronę niemal od razu, kiedy tylko zdołały się sobą nacieszyć. Przyjaciółka doskonale wiedziała, że chcę się spotkać z jej matką, która była dość ważną osobą w moim życiu. Zawsze traktowałam ją jak kogoś z rodziny, a czasem nawet miałam wrażenie, że zastępuje mi matkę, dlatego bardzo mi zależało na zobaczeniu się z nią.

- Raven! – krzyknęła Abby i pobiegła w moją stronę z rozpostartymi ramionami.

Kobieta podbiegła do mnie z uśmiechem wymalowanym na twarzy i serdecznie do siebie przytuliła, a kiedy nacieszyłam się jej towarzystwem to samo zrobiła ze stojącym obok mnie Jasperem, który najwyraźniej nie spodziewał się po naszej doktor takiego ataku czułości skierowanego w jego kierunku.

- Tak się cieszę, że wszystko z wami w porządku – powiedziała, z czułością dotykając naszych twarzy. – A co z resztą? Nikomu nic się nie stało?

- Nie, wszyscy wróciliśmy – odpowiedziałam. – A co z ludźmi z bunkra?

Twarz Abby nieco posępniała. Już wtedy doskonale wiedziałam, że musiało stać się coś złego i zaczęłam się obawiać czy nie ucierpiał nikt kogo znałam osobiście jak Octavia lub Miller. Nie chciałam jednak naciskać na kobietę, która zaraz zresztą postanowiła uciąć temat.

- To dłuższa historia. Na razie cieszmy się tym, że jesteśmy tutaj razem. Nie ma co psuć atmosfery.

- Racja – przyznał Jasper. – Zwłaszcza po tym, jak dowiedziała się pani, że została babcią.

Nastała chwila ciszy, podczas której uderzyłam mężczyznę w ramię, a on jęknął cicho, najwyraźniej zdając sobie sprawę z tego, co powiedział. Raczej spodziewał się, że Clarke już zdołała przekazać matce te dobre wieści, czemu zaprzeczała mina kobiety wyrażająca zupełne niedowierzanie.

- Kim, przepraszam bardzo?

- Cholera – burknął do siebie Jordan. – Czy ja zawsze muszę wypalić z czymś takim? Nie mogę się po prostu zamknąć?

- Wiesz co, Abby – powiedziałam. – Najlepiej będzie jak o wszystkim powie ci Clarke lub Bellamy. Nie chcemy mieć problemów.

Lekko pchnęłam doktor Griffin w stronę, gdzie stała jej córka i rozmawiała z Matyldą, kobietą, do której należał bunkier. Abby była wyraźnie zmieszana i początkowo ruszyła w stronę blondynki niepewnym krokiem, który zaraz zamienił się w szybki chód.

- Musiałeś? – syknęłam, ponownie uderzając Jaspera w ramię.

- Co ty ode mnie chcesz? – jęknął. – Skąd ja miałem wiedzieć, że Clarke jej jeszcze nie powiedziała? Po za tym dzięki mnie ma już ułatwioną sprawę, bo jej matka wie o wszystkim. Teraz wystarczy jej tylko pokazać Jake'a i po sprawie.

Pokręciłam z niedowierzaniem głową, nie chcąc się dłużej zagłębiać w tę konwersację prowadzącą donikąd i złapałam mężczyznę za rękaw, prowadząc go w kierunku reszty znajomych, z którymi chcieliśmy się przywitać.


Nie mogłam w to uwierzyć. Nie mogłam uwierzyć, że po sześciu latach mordęgi wreszcie miałam szansę zobaczyć brata i przy okazji dowiedziałam się, że zostałam ciocią. Powoli zaczęłam już tracić nadzieję, że kiedykolwiek uda mi ujrzeć świat na powierzchni i poczuć na twarzy smagania wiatru, nawet jeżeli miał on lekko metaliczny zapach, który utrzymywał się nawet po tylu latach po przejściu Fali Śmierci.

Przede wszystkich cieszyłam się jednak z tego, że mogłam opuścić bunkier – nie tylko ze względu na powoli kończące się zapasy i ciągłe ograniczenie ruchów przed grube ściany, ale także przez wspomnienia związane z tamtym miejscem. Przez Czarne Lato. Przez te cztery lata, kiedy musiałam zmagać się ze świadomością, że dwadzieścia cztery tysiące ludzi umierały niedaleko mnie, a ja przez kolejny tydzień słyszałam ich krzyki i nawoływania, aby im pomóc. Świadomość, że gdzieś wśród nich znajdowała się Indra dodatkowo mnie gnębiła, jakby to uczucie rozżalenia nie było wystarczająco mocne.

Dopiero teraz miałam obok siebie Bellamy'ego, co do którego wiedziałam, że choć z pewnym stopniu uciszy te głosy w mojej głowie przypominające mi o wydarzeniach sprzed lat. Miałam nadzieję na spotkanie jeszcze jednej osoby, z którą zawiązałam nieco bliższy kontakt podczas naszej wyprawy do Los Angeles, ale nie zauważyłam go wśród naszych wybawców. Nie chciałam o niego pytać, obawiając się odpowiedzi, ale niewiedza wydawała się jeszcze gorsza.

- A co z Roanem? – zapytałam. – Czy on...

- Spokojnie, nic mu nie jest – odpowiedział, uspokajająco kładąc mi dłoń na ramieniu. – Razem z resztą pojechali wyzwolić drugi bunkier.

- No tak. Zapomniałam, że jest tam jego córka.

Liczyłam na spotkanie z osobą, z którą kiedyś łączyło mnie dość wiele, a przynajmniej takie odnosiłam wrażenie, ale obawiałam się, że to już minęło. Sześć lat to szmat czasu, podczas którego ludzie się zmieniają. O Bellamy'ego nie musiałam się obawiać, ponieważ był moim bratem i kochałabym go bez względu na okoliczności, nawet jeżeli kiedyś go nie doceniałam, ale z przyjaciółmi było inaczej. Zwłaszcza, jeżeli jakichś osób nie widziało się przez lata i ta zmiana w nich byłaby dla nas zbyt gwałtowna. Mimo to miałam nadzieje, że dawne wspomnienia powrócą i wreszcie będziemy mogli być tym, kim chcemy – bez wojen, bez walk, bez śmierci ciągle deptającej nam po piętach.

- Muszę iść do Clarke i jej matki, bo najwyraźniej bardzo chce, żeby Abby wreszcie poznała swojego wnuka – powiedział w pewnym momencie Bellamy, wskazując na blondynkę, która co jakiś czas posyłała mu jednoznaczne spojrzenia. – Idziesz ze mną?

Kiwnęłam głową, ponieważ chciałam się przywitać również z Clarke. Dodatkowo pragnęłam zobaczyć minę Abby na wieść, że została babcią.

We trójkę ruszyliśmy w stronę Griffinów, przy czym mój brat zaczął tłumaczyć swojego synowi, że zaraz spotka się z babcią. Chłopiec wyglądał na ucieszonego, najwyraźniej długo na to czekając. Nawet nie wiedziałam, że to możliwe, ale jego uśmiech z każdym krokiem stawał się coraz szerszy, natomiast chód szybszy, przez co także nasza dwójka musiała przyspieszyć.

- Mamo – zaczęła Clarke, kiedy tylko stanęliśmy przy kobietach. – To jest właśnie Jake, nasz syn. Jake, przywitaj się z babcią.

Chłopcu nie trzeba było dłużej powtarzać, ponieważ wpadł na kobietę z podobnym impetem jak na mnie, przytulając się do niej mocno. Doktor Griffin przez chwilę wyglądała na zmieszaną, nie wiedząc jak powinna zareagować, po czym finalnie kucnęła i przytuliła chłopca. Następnie podeszła do Bellamy'ego i bez słowa objęła go ramionami, natomiast ja z trudem powstrzymywałam się od śmiechu, widząc jego zaskoczoną minę. W końcu mój brat objął lekko swoją potencjalną teściową, wywołując uśmiech także u Clarke.

- Dobrze cię widzieć całą – powiedziała blondynka, w końcu podchodząc do mnie.

- Ciebie też – odpowiedziałam, a kobieta objęła mnie. – Widzę, że nie próżnowaliście w kosmosie.

- Nie byłam w kosmosie z resztą – powiedziała, odrywając się ode mnie. – Nie zdążyłam i razem z Roanem zostaliśmy na Ziemi. To tutaj urodziłam Jake'a. Bellamy i reszta przylecieli dopiero kilka dni temu

- Zostałaś? Ale...jak to? Jak przeżyliście tutaj sześć lat zupełnie sami?

- To raczej ja powinnam zapytać jak poradziłaś sobie w bunkrze podczas Czarnego Lata – odparła, a ja spojrzałam na nią zaskoczona, że wie o tym okresie. – Rozmawiałam z Matyldą. Opowiedziała mi pokrótce o tych wszystkich wydarzeniach. Naprawdę mi przykro, że między innymi ty musiałaś przez to przechodzić.

- Najwyraźniej życie po Fali nie oszczędzało nas obu – stwierdziłam. Clarke uśmiechnęła się smutno.

- Dobra, koniec tego ględzenia – powiedział Bellamy, podchodząc do nas. – Musimy zebrać wszystkich ludzi w bunkrze zanim wzejdzie słońce i omówić wszystko z Matyldą i resztą.

- Ale dlaczego przed wschodem słońca? – zapytałam. – Co się dzieje?

- Zaraz dowiesz się wszystkiego. Powiedzmy, że mamy na Ziemi nowe towarzystwo.


Kiedy nastała noc, razem z Roanem wyruszyliśmy na poszukiwania miejsca, gdzie moglibyśmy się spotkać z drugą grupą. Początkowo zakładaliśmy, że będziemy musieli dać schronienie aż około trzydziestu tysiącom, ale tutaj zmarły dwa tysiące ludzi, natomiast w schronie w LA aż dwadzieścia cztery tysiące, co nieco ułatwiało nam sprawę. Nie mieściło mi się to w głowie jak w ciągu tych sześciu lat mógł nastać taki chaos, ale Clarke, z którą przez radio rozmawiał Roan powiedziała, że wyjaśnią nam wszystko po powrocie. Zakładali, że podróż zajmie im nawet i pięć tygodni, ponieważ mieli do pokonania ponad tysiąc kilometrów, dlatego nie spieszyło nam się ze znalezieniem odpowiedniego miejsca. Całe szczęście już drugiej nocy natrafiliśmy na dość przestronną jaskinię, która była w stanie pomieścić wszystkich, dlatego wtedy już zaprzestaliśmy poszukiwań.

Przez pierwsze dni próbowałem się jakoś wdrożyć w codzienność tamtych ludzi, jednak nie było to łatwe po dwóch latach spędzonych na asteroidzie oraz wcześniejszych trzech latach w więzieniu. Kiedy tam trafiłem nie byłem nawet pełnoletni, dlatego względna wolność jaką mogłem się teraz cieszyć była czymś nowym. Nie miałem nawet nic ciekawego do roboty, pozostawało nam jedynie czekać na drugą grupę.

Czułem się samotny. Tutaj wszyscy się znali, natomiast kiedy dodatkowo dowiedzieli się o Więźniach i o tym, że jestem jednym z nich, ich wrogość do mnie stała się dodatkowo widoczna. Jedynym miejscem, gdzie mogłem w spokoju spędzić wolny czas była powierzchnia na jakąś godzinę przed wschodem słońca. Wtedy na ogół wszyscy chowali się do środka, natomiast ja zostawałem do ostatniej chwili, a następnie wracałem do tej blaszanej puszki, w której czułem się jak ptak w klatce.

Tak było i tym razem, szóstego dnia. Wszedłem do środka chwilę przed wschodem słońca, akurat kiedy wszyscy byli w trakcie posiłku. Ostatnimi czasy zazwyczaj opuszczałem kolacje z powodu zaburzonego rytmu dnia – spaliśmy w dzień, kiedy wychodzenie na zewnątrz było zabronione, natomiast życie tętniło chwilę po zapadnięciu zmroku. Przez to cały czas czułem się wykończony i niezdolny do niczego.

Spojrzałem w stronę, gdzie siedział Roan. Zajmował miejsce przy córce, po której drugiej stronie siedział starszy czarnoskóry mężczyzna, natomiast ich stół znajdował się na niewielkim podwyższeniu. Było widać, że tamte miejsca zarezerwowane są dla ważnych osób, które pełnią wśród tej społeczności jakąś ważną funkcję. Cały czas dziwiło mnie jakim cudem tej drobnej dziewczynie udało się stać kimś tam poważanym i zastanawiałem się czy nie ma to czegoś wspólnego ze śmiercią tamtym dwóch tysięcy ludzi. Wprawdzie przy ojcu wyglądała na sympatyczną szesnastolatkę, ale nie wiedzieliśmy co działo się tutaj przed naszym dotarciem.

Zacząłem się już odwracać z zamiarem pójścia do swojej kwatery, kiedy usłyszałem jakiś hałas i krzyk dochodzący ze spiżarni. Wszyscy popatrzyli w tamtym kierunku, a chwilę później z pomieszczenia wyszło dwóch wysokich mężczyzn ciągnących za sobą zmizerniałego, podstarzałego człowieka. Szarpnęli go oni gwałtownie i rzucili na środek sali, po czym zwrócili się w stronę Lux.

- Oslaya, wybacz, że przerywamy twój posiłek – zaczął jeden z nich i ukłonił się lekko, a kiedy dziewczyna skinęła głową, kontynuował. – Przed chwilą przyłapaliśmy tego mężczyznę w spiżarni podczas próby kradzieży. Ostatnimi czasy zaczęła nam ginąć żywność, dlatego domyślamy się, że robił to wcześniej. W czasie posiłków nikt nie pilnuje zapasów, więc musiał przez ten cały czas korzystać z okazji.

- Pani... - zaczął oskarżony, ale dziewczyna machnęła ręką, szybko go uciszając. Następnie wstała od stołu i dumnym krokiem ruszyła w jego kierunku. Nawet z tej odległości bardzo dobrze widziałem jego przerażenie.

- Jak się nazywasz? – zapytała spokojnym głosem.

- Tomac, Oslaya.

- Tomac – powtórzyła. – Powiedz mi, dlaczego okradałeś nie tylko mnie, ale też wszystkich tych ludzi z żywności, która należy im się w takim samym stopniu jak tobie? – zapytała i wskazała na tłum, który pokiwał głowami w zgodzie.

- Nie miałem wyjścia. Mam trójkę dzieci. Oni są głodni...

- Wszyscy tutaj jesteśmy głodni – przerwała mu, podnosząc lekko głos. – Natomiast próbując nakarmić swoją rodzinę, skazywałeś innych ludzi na głodówkę.

- Przepraszam, Oslaya – szlochał mężczyzna. – Naprawdę przepraszam, teraz widzę swój błąd. Ale nie chciałem nikogo narazić. Oddam wszystkie swoje porcje jedzenia, żeby to naprawić. Obiecuję, że to się już nigdy nie powtórzy.

- Oczywiście, że to się już więcej nie powtórzy – potwierdziła. – Ponieważ zostaniesz ścięty.

Kilka osób westchnęło głośno, natomiast kobieta z trójką małych dzieci, która do tej pory stała bez ruchu jakieś dziesięć metrów ode mnie, teraz zaczęła się wyrywać i krzyczeć coś w nieznanym mi języku. Próbowała przecisnąć się do przodu, ale jacyś ludzie zatrzymali ją i próbowali uspokajać. Ktoś nawet powiedział w naszym języki, żeby przestała, bo przez to sama może zginąć.

Nie mogłem uwierzyć, że w tym świecie za kradzież jedzenia dla rodziny karze się śmiercią. Nie mogłem uwierzyć, że wszyscy ci ludzi patrzyli bez emocji na to, jak oskarżony mężczyzna klęczy pod nogami córki Roana i prosi o łaskę, podczas gdy ona bez cienia skruchy wyciąga miecz podany przez jednego z jej ludzi i każe złodziejowi pochylić głowę. Nie mogłem uwierzyć we wszystko, co się tu działo. Dlatego właśnie pewnym krokiem ruszyłem w stronę odbywającej się z przodu sceny w nadziei na powstrzymanie tego.

Przedzierając się przez tłum, dobrze widziałem zaskoczony wzrok wszystkich wokół skoncentrowany na mnie. Nikt najwyraźniej nie spodziewał się jakiejkolwiek innej reakcji niż podziw wobec ich „cudownej królowej". Cóż, zdziwią się.

W momencie, kiedy dotarłem do pierwszego rzędu z zamiarem powstrzymania tego całego cyrku, Lux szybko podniosła miecz i zatrzymała jego koniec tuż przy moim gardle.

- Odsuń się – syknęła. – Odsuń się, albo ty też zostaniesz ścięty.

Widziałem jak z tyłu Roan wreszcie postanawia zainterweniować, jednak jakiś czarnoskóry mężczyzna kładzie mu rękę na ramieniu i w nieznoszącym sprzeciwu geście każe ponownie zając swoje miejsce, po czym mówi mu coś na ucho.

„Wychodzi na to, że jestem w tym sam", pomyślałem.

- Nie pozwolę na to, żebym ścina człowieka tylko dlatego, że starał się uratować swoją rodzinę.

- Całe szczęście, że nie masz tutaj nic do powiedzenia, ponieważ to ja tutaj rządzę i to mnie masz się słuchać. Takie czasy.

- Właśnie widzę – odparłem sarkastycznie. – Miecze, tarcze...niczym epoka kamienia łupanego.

- Rozłupać to ja mogę twoją głową, jeżeli się zaraz nie odsuniesz! – krzyknęła, wyraźnie tracąc cierpliwość.

Dopiero w tamtym momencie zobaczyłem w wyrazie jej twarzy jakąś zmianę. Do tej pory jej wzrok wyrażał jedynie pewność siebie i agresję, natomiast przez parę sekund zobaczyłem w nim niewielką zmianę. Coś jakby...prośba? Prośba, abym wykonał jej polecenie, bo jeżeli tego nie zrobię, to będzie zmuszona to zrobienia czegoś wbrew sobie. I to właśnie ten mały szczegół, a nie jej krzyki i groźby sprawiły, że odsunąłem się krok w tył i patrzyłem, jak szybkim ruchem pozbawia biednego człowieka głowy.


Hejka, skarby! 

Jak widzicie w moim ff Lux jest w pewnym sensie odpowiednikiem Octavii z serialu, choć początkowo nie taki był plan. Mam nadzieję, że mimo wszystko spodoba wam się to jak rozwinę jej postać (o ile mi to wyjdzie xd)

Nie przedłużając, zapraszam do zostawienia czegoś po sobie <3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro