Rozdział 21
Mimo zmęczenia nie mogłam zasnąć.
W ciągu ostatnich kilku dni zdarzyło się tak wiele rzeczy, że trudno mi było to wszystko ogarnąć. Jeszcze nie tak dawno byłam prawie zupełnie sama, mając przy sobie jedynie Jake'a, który cały czas wypytywał o ojca, oraz Roana cały czas bojącego się o życie swojej córki. Teraz miałam Bellamy'ego i resztę naszych przyjaciół, a już niedługo miałam się spotkać także z moją mamą. Nie mogłam się doczekać tego, aż wreszcie będę mogła ją przytulić i powiedzieć, że została babcią.
Opierając się dłońmi o maskę samochodu, dokładnie studiowałam mapę. Próbowałam obliczyć ile mniej więcej zajmie nam podróż w jedną stronę, posługując się moją wiedzą zebraną w ciągu tych sześciu lat dotyczącą tego jak trudno przedrzeć się przez połacie pustyni piaskowej oraz tym, że sama już odbyłam taką podróż. Było to jednak jakieś sześć lat wcześniej, kiedy już razem z Roanem przeszliśmy przez chorobę popromienną dzięki Czarnej Krwi i doszliśmy do wniosku, że może uda nam się dostać do choć jednego z bunkrów i tam przeczekać czas pozostały do całkowitego opadnięcia promieniowania
Dotykając kolejnego skrawka mapy, który przedstawiał zachodnią część kontynentu poczułam, że ktoś zachodzi mnie od tyłu i oplata dłonie wokół moich bioder. Nie byłam przyzwyczajona do dotyku, dlatego początkowo się wzdrygnęłam, lecz czując na szyi usta Bellamy'ego uśmiechnęłam się lekko.
- Dlaczego nie śpisz? - zapytał, kładąc brodę na moim ramieniu.
- Nie mogę zasnąć - przyznałam. - W ostatnim czasie działo się zbyt dużo dziwnych rzeczy.
- Wiem, skarbie - szepnął, całując mój policzek, a jego dłoń zawędrowała pod moją koszulkę. - Ale mogę sprawić, że poczujesz się o wiele lepiej.
- Bellamy - zaśmiałam się, kiedy jego palce zaczęły wędrować w górę mojego brzucha. Nie widziałam jego twarzy, ponieważ stał za mną, ale dobrze wiedziałam, że szeroko się uśmiecha. - Nie jesteśmy tutaj sami, a tak się składa, że nawet nie mamy gdzie pójść.
- Przesadzasz - wymruczał do mojego ucha, po czym przygryzł jego płatek. - Zawsze mogę postrzelić Murphy'ego w drugą nogę. Wtedy wszyscy zajmą się nim, a my będziemy mieć trochę czasu dla siebie.
Zaśmiałam się i odwróciłam w stronę mężczyzny. Bellamy owinął dłonie wokół moich pleców i mocniej przycisnął do siebie, na co syknęłam. Ciemnowłosy odskoczył ode mnie jak oparzony.
- O Boże, zrobiłem ci coś? - zapytał wystraszony. W odpowiedzi podniosłam bluzkę, wskazując na siniaki nadal widniejące na moim ciele. Bellamy westchnął i podszedł do mnie, tym razem obejmując mnie o wiele delikatniej. - Przepraszam, zupełnie o tym zapomniałem. Po prostu...cała ta sytuacja, to że żyjesz i mamy Jake'a sprawia, że automatycznie odpycham problem z Więźniami na dalszy plan. Wiem, że są niebezpieczni i nam zagrażają, ale...
- Wiem, co masz na myśli - przyznałam, kładąc dłonie na jego policzkach. - Czuję się podobnie. Do tej pory nie wiedziałam, że w ciągu paru dni może zmienić się tak wiele. Wyobrażasz sobie, że prawdopodobnie za kilka dni zobaczymy całą resztę? Moja mama, Octavia, Kane, Miller...Oni wszyscy tam są, a kiedy tylko uda nam się do nich dostać, Więźniowie już nie będą problemem.
Mężczyzna uśmiechnął się lekko i na chwilę przed złączeniem naszych ust, szepnął:
- Będziemy żyć długo i szczęśliwie.
Widziałem, że ponowne rozstanie Clarke i jej przyjaciół było dla nich dość trudne, zwłaszcza po sześciu latach spędzonych osobno. Sam nie czułem się zbyt dobrze z tym, że kobieta jedzie w zupełnie inne miejsce, ponieważ ona jako jedyna była dla mnie miła i traktowała na równi z resztą. Jej przyjaciele nadal nie byli do mnie zbytnio przekonani, z wyjątkiem tego Azjaty i jego dziewczyny, którzy sprawiali wrażenie miłych dla wszystkich.
Roan prowadził swój kład wraz z Monty'm siedzącym za nim, Emori usiadła z Harper, natomiast ja wraz z zapasami przyczepionymi do tyłu kłada. Nie było tego wiele, ponieważ większość wzięła druga grupa, której podróż miała być o wiele dłuższa. Miałem jedynie nadzieję, że na miejsce dotrzemy tak szybko jak zakładał Roan.
Przez pierwsze dwa dni podróży udawało nam się odnaleźć jakieś bezpieczne miejsce do przeczekania dnia chwilę przed wschodem słońca, jednak trzeciego napotkaliśmy pewien problem. Tereny, przez które przejeżdżaliśmy, były całkowicie puste. Jak okiem sięgnąć napotykaliśmy jedynie rozległą pustynię ciągnącą się przynajmniej w promieniu dziesiątek mil od nas.
- Mamy przejebane - mruknął Roan podczas krótkiego postoju, kiedy to mieliśmy się napić i szybko przemyśleć nasze dalsze kroki. - Nic tutaj nie ma. Na pewno ich satelity zaraz nas zobaczą.
- Jeżeli będziemy siedzieć i narzekać to na pewno - odpowiedziała Emori. - Musimy ruszać dalej w nadziei, że znajdziemy cokolwiek. Ewentualnie będziemy jechać w dzień i w razie pytań Bellamy'ego zrzucimy wszystko na ciebie.
Roan spojrzał na kobietę spode łba.
- Nie no, dzięki - burknął, biorąc kolejny łyk wody. - Jak dobrze wiedzieć, że wróciliście na Ziemię i mam w was wsparcie.
Po tym krótkim postoju, pełnym słownych przepychanek między Roanem i Emori, którzy koniec końców śmiali się z tej „kłótni", ruszyliśmy w dalszą drogę. Była ona pełna obaw i strachu, że nie zdążymy nic znaleźć do świtu, jednak pomyliliśmy się - jakieś pół godziny przed wschodem słońca natknęliśmy się na jaskinie. Wprawdzie była dość mała i musieliśmy się w niej gnieździć niczym robaki, aby schować przed czujnym okiem satelity również nasze pojazdy, ale udało się.
Kolejnej nocy, tak jak zakładał Monty, dotarliśmy do bunkra.
Wyglądał inaczej niż się tego spodziewałem. Przy czym mówiąc „inaczej", mam na myśli gorzej; budowla zapadła się do tego stopnia, że jej jedyna część znajdująca się na powierzchni, którą wchodziło się do środka, znajdowała się do połowy pod poziomem gruntu. Dodatkowo przechyliła się nieco w bok, a wejście było blokowane przez skały i góry piasku przeniesionego przez wiatr.
Cytując Roana, mieliśmy przejebane.
Spojrzałam na Jahę, który siedząc po drugiej stronie długiego stołu przeglądał plan bunkra. W ciągu tych sześciu lat bardzo się zmienił: jego postawa stała się bardziej zgarbiona, na twarzy pojawiły się kolejne zmarszczki, a włosy oraz lekka broda posiwiały. Wiek oraz ciągły stres odbiły się na nim w najgorszy sposób, a ja musiałam dokładać mu kolejnych zadań. Niestety był naszym jedynym inżynierem i jedyną osobą, która mogła nas stąd wyciągnąć.
- Znalazłeś coś? - zapytałam, nie odrywając od niego wzroku.
- Wydaje mi się, że tak - mruknął i kiwnął palcem, abym podeszła. - Widzisz tę ścianę? Byłaby możliwość jej rozbicia, ponieważ jest najcieńsza, a więc i najmniej wytrzymała. Niestety jest pewien haczyk.
- Wiedziałam - westchnęła zrezygnowana. - Tak jest zawsze.
- Za tą ścianą znajdują się rury rozprowadzające wodę po całym bunkrze. Jeżeli zaczniemy tam kopać, to dopływ zostanie odcięty. Moglibyśmy wcześniej zrobić zapas, jednak nie mam pojęcia jak długo zajęłoby nam przedarcie się na powierzchnię i czy w ogóle by się udało.
- Więc odpada - powiedziałam. - Nie możemy narażać żyć ośmiu tysięcy ludzi wiedząc, że może nam się nie udać. Sądząc po grubości ściany i głębokości na jakiej jesteśmy szanse wynoszą jakieś czterdzieści procent. Dodatkowo nie wiemy jak wygląda sytuacja na powierzchni, a ty jesteś tutaj jedyną wykwalifikowaną osobą, która zna się na czymkolwiek oprócz walki.
- Nie możemy zapominać o tobie - powiedział, uśmiechając się lekko. - Starałem ci się przekazać całą swoją wiedzę i w tego co widzę, dość dobrze mi to wyszło. Z drobną korektą - szansę wynoszą trzydzieści pięć procent.
- Musiałeś dołożyć coś od siebie, prawda? - zapytałam, nie mogąc powstrzymać uśmiechu cisnącego mi się na usta.
Naszą wymianę zdań przerwał ogromny huk, od którego zatrząsnął się sufit, natomiast wszystkie drobne rzeczy stojące na półkach pospadały na podłogę. Po kilkunastu sekundach sytuacja się powtórzyła, lecz tym razem było to o wiele gwałtowniejsze.
Razem z Theloniousem wymieniliśmy spojrzenia i oboje wybiegliśmy z pomieszczenia, natykając się tłum ludzi, który pod wpływem hałasu i wstrząsów opuścił swoje pokoje mimo ciszy nocnej. Wszyscy przekrzykiwali siebie nawzajem i przepychali się, jakby próbując znaleźć bezpieczne miejsce dla siebie i swoich rodzin.
- Co się dzieje? - zapytałam jednego ze Strażników. - Doszło do jakiegoś ataku? Ktoś dostał się do arsenału broni? Do granatów?
- Nie, Osleya. Wszyscy pozostawali w swoich pokojach, tak jak nakazałaś - odpowiedział.
- To nie dochodzi z bunkra, tylko z zewnątrz - powiedział Jaha.
Spojrzałam zdziwiona w jego stronę. Mężczyzna wpatrywał się w miejsce, gdzie znajdowało się wejście do bunkra, a które w momencie przejścia Praimfayi zapadło się i do tej pory nie pozwalało nam wydostać się na powierzchnię. Teraz drgało ono, jakby jakaś niewidzialna siła próbowała pozbyć się jedynej przeszkody, która odgradzała nad od świeżego powietrza znajdującego się po drugiej stronie.
- Wszyscy odsunąć się! - krzyknęłam do ludzi, jednak byli zbyt zaaferowani całą sytuacją, aby w ogóle usłyszeć mój głos. - Powiedziałam do tyłu!
Mój głos był na tyle donośny, że zdołał pobudzić do działania ludzi znajdujących się w promieniu kilkudziesięciu metrów, natomiast reszta podążyła ich śladem. Wszyscy odsunęli się od miejsca, które było najbardziej narażone na wstrząsy i z przerażeniem wypisanym na twarzach wpatrywali się naprzemiennie we mnie oraz wejście do bunkra.
Chciałam coś zrobić, powiedzieć tym ludziom, że wszystko w porządku i drgania zaraz ustaną, a oni będą mogli bezpiecznie wrócić do swoich mieszkań i spędzić tam resztę nocy, ale nie mogłam. Nie miałam pojęcia co się dzieje, ponieważ trzęsienie ziemi spowodowałoby wstrząsy w całym schronie, natomiast w tym wypadku najgorzej odbijało się to na wejściu. Zaczęłam się poważnie martwić, że to nasz koniec i sufit spadnie na nas w ciągu najbliższych kilku minut, ale nie mogłam tego okazać. Wszyscy patrzyli na mnie tak jak powinni patrzeć na przywódcę, któremu bezgranicznie ufają, dlatego gdybym spanikowała ja, spanikowałaby także reszta.
- Co ty robisz? - zapytał Jaha i złapał mnie za ramię, kiedy powolnym krokiem zaczęłam iść w stronę wejścia. - Postradałaś zmysły? Chcesz zginąć?
- Chcę, żeby moi ludzi przestali się bać - powiedziałam cicho, ale dosadnie. - Muszą widzieć, że nie traktuję tych wstrząsów jak zagrożenie. Ostatnie czego nam tutaj potrzeba to zbiorowa panika.
Thelonious puścił mnie, choć niepewnie. Nie uważał mojego ruchu za dobry pomysł, jednak równocześnie nie próbował mnie powstrzymywać, ponieważ znał moje pobudki.
Dlatego też nie zdążył mnie odepchnąć, kiedy stojąc kilka stopni od wejścia, ono się zapadło.
Siła wybuchu sprawiła, że wywróciłam się i sturlałam kilka schodków w dół, w ostatniej chwili łapiąc się poręczy i przyciskając ciało do ściany, zanim kawałek gruzu zdołał mnie przygnieść do podłogi. Odłamki pochodzące ze zniszczonej części ściany poleciały niżej, lecz miałam nadzieje, że nikogo nie zraniły, ponieważ wszyscy wydawali się stać wystarczająco daleko. Niestety przez pył i kurz unoszący się w powietrzu nie widziałam nic, co znajdowało się dalej niż kilka metrów.
- Lux? - usłyszałam przerażony krzyk Jahy.
- Nic mi nie je... - odpowiedziałam i przerwałam w połowie słowa, kiedy patrząc w górę, dojrzałam lekką poświatę dostającego się do środka światła odbitego przez księżyc.
Przetarłam oczy myśląc, że mam jakieś zwidy, jednak lekkie światło widoczne kilka metrów wyżej nie znikało. Wyglądało zupełnie inaczej niż to emitowane przez żarówki w bunkrze, wydawało się troszkę ciemniejsze i bardziej naturalne, nawet jeżeli nie było tak jasne jak słońce, natomiast z każdą sekundą, kiedy kolejne warstwy pyłu opadały na dół, stawało się coraz wyraźniejsze. Przez cały ten czas nie znikał jednak duży cień widoczny na samym środku, przypominający nieco człowieka. Dlatego też postanowiłam ruszyć w jego stronę.
Z każdym krokiem postać wydawał się wyraźniejsza. Zaczęłam dostrzegać, że jest to umięśniony mężczyzna, wyższy ode mnie przynajmniej o głowę. Miał ciemne włosy i wydawało mi się, że posiadał także zarost, ponieważ dolna część jego szczęki wydawała się ciemniejsza. Patrzyło mi się na niego z trudem, ponieważ przez pył dostający się do oczu odmawiały mi one posłuszeństwa, ale i tak za wszelką cenę starałam się brnąć wyżej.
Dopiero kiedy znajdowałam się zaledwie kilka stopni od niego, mężczyzna się poruszył. Chciałam zobaczyć twarz człowieka, który wybawił mnie i moich ludzi z zagrożenie spędzenia kolejnych lat w bunkrze i zamarłam.
- Tata? - wyrwało mi się.
Wydawało mi się, że to zbyt niedorzeczna sytuacja, aby mogła być prawdziwa. Zawsze gdzieś wewnątrz mojego serca tliła się nadzieja, że mój ojciec żyje, ale umysł przestał w to wierzyć. Natomiast w tamtym momencie stał on przede mną, cały i zdrowy. Nie mogłam uwierzyć, że to właśnie on, dopóki nie szepnął:
- Lux?
W tamtym momencie cały świat zawalił mi się na głowę. Łzy zaczęły spływać po moich policzkach strumieniami, a ja nie potrafiłam ich opanować. Próbowałam się ruszyć, lecz czułam, że moje kolana są jak z waty i jeśli tylko zrobię krok, to przewrócę się na ziemię. Jednak widząc szeroki uśmiech na jego twarzy, pokonałam schody z taką szybkością, że nie zdążyłam wyhamować i wpadłam na niego z impetem.
Tata złapał mnie swoimi silnymi ramionami i podniósł do góry, jeszcze mocniej przyciskając do siebie, a twarz wtulając w moje włosy. Oplotłam ramiona wokół jego szyi i już nawet nie próbowałam powstrzymywać łez, które sprawiły, że nie widziałam nic prócz niewyraźnych cieni gdzieś w oddali. Zresztą nawet gdybym była w stanie zobaczyć cokolwiek, to nie znaczyłoby to nic w obliczu tego, że mój tata żył i po sześciu latach udało mu się mnie odnaleźć.
Hejka! Jak widzicie jeden bunkier i reunion mamy już z głowy, chociaż do samego końca nie była pewna z czyjej perspektywy opisać tę scenę i jak to zrobić, ale mam nadzieję, że jako tako mi wyszła.
W ogóle mam do was pytanie: czy przyspieszyć trochę akcję? Bo strasznie się rozpisuję, czasem aż za bardzo, i nie wiem czy jakoś nie skrócić tego wszystkiego. Nie wiem również czy wam to przeszkadza czy w sumie macie to gdzieś, ale mimo wszystko fajnie by było usłyszeć wasze zdanie.
Z góry dziękuję <3
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro