Rozdział 1
Dwa tysiące sto dziewięćdziesiąt dziewięć. Tyle dni minęło od czasu Fali Śmierci. Od czasu, kiedy po raz ostatni widziałem Ziemię w pełnej krasie i miałem okazję popatrzeć na białe pierzaste chmury czy drzewa, które sprawiały wrażenie, jakby dotykały nieba. Kiedy po raz ostatni wdychałem świeże powietrze, a nie to, które tysiące razy zostało przesączone przez filtry, które kompletnie pozbawiły go jakiegokolwiek zapachu. Kiedy po raz ostatni widziałem swoją siostrę i Roana.
Kiedy po raz ostatni widziałem Clarke.
Spodziewałem się, że z czasem pogodzę się ze śmiercią dziewczyny i będę w stanie z tym żyć, jednak do mnie nawet nie docierało to, że ona nie żyje. Nie opuszczało mnie przeczucie, jakby zaraz miała wyłonić się z pierwszego lepszego korytarza, po czym podbiec do mnie i mnie pocałować. Jej śmierć była dla mnie abstrakcją.
Jasper powiedział mi kiedyś, że blizny nie pojawiają się, dopóki całkowicie nie uleczy się ran. Te słowa idealnie oddawały to jak się czułem i w jakim byłem stanie. Moje rany nadal były otwarte i nie chciały się goić.
Po ponad sześciu latach nie byłem już tym wrakiem człowieka co na początku. Wprawdzie nie pogodziłem się z śmiercią Clarke, ale jakoś nauczyłem się z tym żyć. Kiedy przez ponad dwa tysiące dni nie miałem szansy ujrzeć na żywo jej twarzy, nieobecność blondynki stała się czymś normalnym. Przywykłem do naszej nowej ekipy, która stała się jeszcze bardziej zgrana niż na początku. Staliśmy się prawdziwą rodziną, jakiej zawsze potrzebowałem, jednak nie mogli oni zapełnić tej pustki po straconej miłości, a widok kolejnych związków wśród przyjaciół w niczym nie pomagał. Z czasem jednak nawet one zaczęły się rozpadać.
Murphy i Emori zerwali, choć nadal pozostawali dobrymi przyjaciółmi. Rozpad ich związku nie był spowodowany żadną ingerencją z zewnątrz, a decyzja o rozstaniu się została podjęta za obopólną zgodą; po prostu nie czuli już do siebie tego co kiedyś. Można powiedzieć, że się wypalili.
Po poronieniu Raven rozpadł się również jej związek z Jasperem. Próbowali. Naprawdę próbowali to naprawić, ale jedyne co ich łączyło przez kolejne miesiące to ból po stracie dziecka. Jestem pewien, że nadal im na sobie zależało, choć ta początkowa miłość powoli zanikała, aż w końcu nie pozostał po niej ślad. W przeciwieństwie do Murphy'ego i Emori prawie ze sobą nie rozmawiali, ale to dlatego, że samym swoim widokiem przypominali sobie nawzajem o życiu, które umarło w ciele ciemnowłosej.
Jedyną parą, która przetrwała próbę czasu byli Monty i Harper. Miałem wrażenie, że ta łącząca ich więź nigdy się nie zmniejsza i nawet przez te sześć lat pozostała równie mocna. Patrząc na nich nie można było się nie uśmiechnąć, ponieważ ich radość i miłość wręcz od nich emanowała. Byli wzorem dobrego, zdrowego związku.
Prawdziwym miłosnym abstynentem pozostawałem ja. Moją jedyną dziewczyną był czarny koc, okno w głównym holu i okazjonalnie butelka wódki lub bimbru: zależy co udało mi się znaleźć podczas przeszukania magazynów. Nie byłem alkoholikiem pijącym na umór, ale czasem miałem straszne koszmary i tylko dzięki odpowiedniej dawce dobrego trunku byłem w stanie zasnąć. Ewentualnie po dwóch bezsennych nocach w końcu mój organizm nie wytrzymywał i sam zasypiałem, ale byłem wtedy już skrajnie wyczerpany i prawie nie myślałem.
Obiecałem sobie, że po dwóch tysiącach dni już nie napiszę żadnego listu do Clarke choćby po to, aby pokazać sobie, że muszę zakończyć ten rozdział w moim życiu. Nie powstrzymywało mnie to jednak przed przychodzeniem do mojego starego mieszkania, gdzie schowałem wszystkie listy i wyrywkowego czytania ich. Przy okazji mogłem wtedy porównać swój stan sprzed kilku lat do tego, w którym byłem obecnie. Mogłem zauważyć zmiany jakie we mnie zaszły, a nawet te, do których doszło u moich przyjaciół, choć oni nawet nie wiedzieli o istnieniu tych zapisków. Wolałem, aby pozostały tylko moje.
Na Pierścieniu nie było zbyt wiele do roboty, dlatego przez większość czasu trenowałem, a czasami dołączał się do mnie Jasper, który stał się widocznie bardziej umięśniony i silniejszy po naszych wspólnych treningach. Przez większość czasu trenowaliśmy jednak osobno i spotykaliśmy się jedynie podczas wspólnych walk. Nie wiem jak czuł się z tym Jasper, ale ja zauważyłem znaczne zmiany, jakie zaszły w moim ciele. Walka wręcz szła mi niemal doskonale, dzięki czemu nie przegrałem jeszcze żadnej rundy z Jasperem, chyba, że ogłaszaliśmy remis. Pod tym względem byłem z siebie dumny.
Każdy z nas próbował uczyć się walczyć lub przynajmniej chciał ulepszyć swoje umiejętności. Nawet Raven, która większość czasu spędzała na organizowaniu nam kontaktu z Bunkrem lub wraz z Monty'm próbowała znaleźć sposób na pozyskanie paliwa, zdarzyło się kilka razy poprosić mnie o parę lekcji. Mimo problemów z nogą musiałem przyznać, że była dość dobra, aby dać sobie radę z powstrzymaniem atakującego ją przeciwnika.
Ogólnie rzecz biorąc życie w Pierścieniu było dość spokojne, a mimo to chcieliśmy wrócić jak najszybciej. Jedynie Monty miał co do tego wątpliwości, ponieważ bał się w jakim stanie zastaniemy ludzi z Bunkra i czy nie pozabijali tam siebie nawzajem, ale nawet on chciał spotkać się z bliskimi nam osobami jakie tam zostały, jak na przykład Kane, Miller czy Octavia.
Właśnie, Octavia. Dręczyło mnie to, że nie miałem zielonego pojęcia co się dzieje z moją siostrą. Byłem pewien, że jest w stanie sobie poradzić, ale nie zmieniało to faktu, że bardzo się o nią martwiłem. Tak naprawdę była sama wśród Amii Ziemian i tysięcy zupełnie obcych nam ludzi od ostatnich sześciu lat. Nawet nie miałem pewności czy moja siostra ma się dobrze. Czy w ogóle żyje.
- A ty co tak stoisz przy tym oknie? – zapytała Raven Murphy'ego, kiedy to siedzieliśmy przy dużym stole i graliśmy w karty, podczas gdy John nie miał zamiaru nawet na chwilę odejść od okna. Tym samym przerwała moje rozmyślania o Octavii. – Dopadła cię jakaś depresja czy co?
- Murphy stopniowo uświadamia sobie, że przez brak szarych komórek w jego organizmie doskwiera mu samotność – rzucił Jasper, na co wszyscy wybuchli śmiechem, a ja razem z chłopakiem przybiliśmy sobie piątki. Nawet John się zaśmiał, co zauważyłem dzięki jego trzęsącym się ramionom.
- Dobrze się bawicie? – zapytał chłopak, odwracając wreszcie głowę w naszą stronę.
- Znakomicie – przyznał Jasper, wyciągając się na krześle i zaplatając palce za głową. – Zabawa twoim kosztem to najlepsze, co mogło mi się przytrafić zwłaszcza, że nawet mi nie oddajesz. To jak kopanie leżącego psa.
- Kiedyś ten pies wstanie, znajdzie cię i obgryzie ci dupę do samych kości.
- Uuu, Murphy pokazał pazurki. Mrau! – mruknął Jasper, patrząc na Johna i, ponętnie puszczając mu oczko, machnął ręką jakby udawał kota.
- Przestań mnie podrywać, Jordan – odparł, opierając się o okno. – I tak nie masz u mnie szans. Nie jestem jakąś pierwszą lepszą dziunią, która się nabierze na twoje teksty.
- Przypomnijcie mi, proszę, bo nie jestem pewna czy dobrze pamiętam. Ile wy macie lat? – zapytała Emori, odnosząc się do zachowania chłopaków.
- Dam nie pyta się o wiek, moja droga – odrzekł Jasper irytująco wysokim głosem, po czym zrobił taki ruch jakby zakładał włosy za ucho, co jednak uniemożliwiała mu ich długość.
Emori prychnęła w odpowiedzi, a cała reszta zaczęła się śmiać.
W ciągu tych sześciu lat zdecydowanie się do siebie zbliżyliśmy i uważam, że mogłem spokojnie nazwać ich swoją rodziną. Nie licząc Clarke - o której nikt starał się nie wspominać w mojej obecności, o ile sam nie zacząłem tematu – i poronienia Raven, nie było między nami tematów tabu i mogłem niemal z każdym problemem zwrócić się do reszty, chociaż to z Harper złapałem najlepszy kontakt. Po śmierci Clarke to właśnie z nią dużo rozmawiałem, ponieważ była najlepszym słuchaczem, jakiego kiedykolwiek dane mi było poznać. Właściwie to ona w bardzo dużym stopniu przyczyniła się do mojego wyjścia z dołka.
Raven i Monty spędzali razem dużo czasu, ponieważ próbowali złapać kontakt z Ziemią, a później także wymyślić sposób na pozyskanie paliwa, dlatego dogadywali się naprawdę dobrze. Pomagała im Emori, co do której okazało się, że ma dość duży talent jeśli chodzi o przyswajanie wiedzy w temacie techniki i komputerów, dlatego po sześciu latach pod skrzydłami Raven stała się swego rodzaju specjalistką.
Podobnie rzecz wyglądała między Murphy'm i Jasperem. Ich podobne poczucie humoru bardzo ich do siebie zbliżyło, dlatego ciągłe przepychanki słowne były u nich na porządku dziennym. Doszło nawet do tego, że zaczęli robić sobie różne żarty i wymyślili grę, w której w różnych sytuacjach rzucali sobie wyzwania, a druga strona musiała je wykonać albo pozwolić się uderzyć w twarz. Dostanie z liścia uważali chyba za jakąś hańbę, ponieważ któregoś dnia Murphy zgodził się zgolić głowę tylko po to, aby zaliczyć wyzwanie. Byli po prostu niemożliwi.
Ich dogryzanie sobie trwało jeszcze dobre kilka minut, do czego w pewnym momencie dołączył się nawet Monty i zaczął się kłócić z Jasperem, dlaczego ich napój Moonshine nazywa się akurat tak a nie inaczej, póki Murphy nie krzyknął, tym samym nas wszystkich nie uciszając.
- Co jest? Zabrakło ci argumentów? – zaśmiał się Jasper.
- Zamknijcie się i chodźcie tutaj – zarządził podejrzanie poważnym tonem. To właśnie ja ruszyłem się jako pierwszy i podszedłem do chłopaka. – Widzisz to samo co ja czy mam omamy?
Spojrzałem w stronę, którą wskazywał mi chłopak. Zanim zrozumiałem o co mu chodzi minęło parę sekund, jednak kiedy wreszcie zauważyłem obiekt znajdujący się kawałek do nas, wstrzymałem oddech.
- Statek.
- W ciągu ostatniego roku zginęło czterdzieści pięć osób, natomiast urodziło się dwadzieścia trzy – oznajmił Kane, pokazując mi swoje zapiski. – Wychodzi na to, że w Bunkrze pozostało tysiąc sto dwanaście osób. Niezły wynik.
- Przypomnij mi, proszę, Marcusie – zaczęłam, piorunując go wzrokiem. – Ile osób było tu na samym początku?
- Dwadzieścia pięć tysięcy trzysta dwadzieścia osób – odparł spokojnie, wytrzymując mój wzrok.
- No właśnie. Ponad dwadzieścia pięć tysięcy! Naprawdę myślisz, że zmniejszenie się naszej populacji dwadzieścia cztery razy jest dobrym wynikiem? – warknęłam. – Nie wiem, może jestem po prostu głupia, ale wydaje mi się, że śmierć dwudziestu czterech tysięcy ludzi nie jest niczym dobrym, albo nawet zdolnym do zaakceptowania.
- Doskonale rozumiem twoją irytację, Matyldo – powiedział spokojnym głosem i dotknął mojego ramienia. – Pamiętaj jednak, że Czarne Lato było dla ludzi w Bunkrze istną katastrofą i to tamten okres przyniósł nam takie straty. Teraz jednak rodzi się dość dużo dzieci, zwłaszcza jeśli przyrównać to do naszej liczebności, a kiedy wyjdziemy z Bunkra będzie tylko lepiej.
- O ile wyjdziemy z Bunkra – poprawiłam go. – Nawet nie wiemy czy jakiemukolwiek inżynierowi uda się coś wymyślić. Sami powiedzieli, że dokładnie sprawdzili plany i oprócz śluzy jedynym wyjściem wydaje się miejsce, gdzie kilkanaście lat temu zawalił się Bunkier, ale tam też jest zbyt dużo gruzów.
- Nie bądź taką pesymistką – poradził, uśmiechając się do mnie ciepło. – Przeszliśmy zbyt wiele. Przetrwaliśmy ciągłe walki plemion, problemy z żywnością i energią, a co najważniejsze, mieliśmy szansę przetrwać Czarne Lato. Jeżeli wtedy daliśmy sobie radę, to nie możemy się teraz poddać. To by było zbyt łatwe.
- Zdaję sobie z tego sprawę, naprawdę – powiedziałam słabym głosem. – Ale to jest dla mnie zbyt ciężkie. Nie byłam w stanie nic zrobić, aby uratować tych wszystkich ludzi. Skazałam na śmierć tysiące niewinnych istnień i...
- Nie miałaś wyjścia.
- Żałuję, że nie ma tu Clarke. Wydawała się dobrą osobą i jestem pewna, że poradziłaby sobie o wiele lepiej ode mnie.
- Zrobiłaby to samo co ty – odparł głos za mną. Odwróciłam się i zobaczyłam Abby, pod której oczami dało się zauważyć wyraźne ciemne plamy. Najwyraźniej dopiero co zeszła ze zmiany. – Jesteś dobrym przywódcą, Matyldo. Wiem, że nadal nie możesz sobie z tym wszystkim poradzić, choć stało się to już dobre cztery lata temu, ale postąpiłaś słusznie. Gdybyś się wtedy załamała, wszyscy byśmy zginęli.
- Nadal słyszę ich krzyki – szepnęłam. – To, jak dobijali się do wejścia, a ja nic nie zrobiłam. Jak wreszcie otworzyliśmy drzwi, a ja musiałam patrzeć na tysiące ciał moich ludzi i...
Przerwałam, ponieważ poczułam jak mój głos się załamuje. Wprawdzie jako silny przywódca powinnam już dawno przejść z tymi wydarzeniami do porządku dziennego, jednak nie byłam ani silna, ani nie byłam przywódcą. Nadal się dziwiłam jakim cudem ludzie nadal tak mocno się ze mną liczyli mimo tego, że skazałam na śmierć ich przyjaciół i sąsiadów, a także zaryzykowałam ich własne życie. Nie żałowałam uratowania Kane i Abby oraz ich ludzi, ponieważ tak należało postąpić, ale przez to naraziłam na śmierć resztę. Nie miałam zamiaru sobie tego wybaczyć do końca życia.
Jeśli jeszcze raz na mojej drodze stanie ktoś, kto będzie próbował skrzywdzić mnie i moich ludzi, zabiję go z zimną krwią, choćbym sama miała polec. Już nigdy nie dopuszczę do takiej masakry, jaka miała miejsce w Bunkrze.
Nigdy.
Witam moje skarby w Rozdziale 1! Mam wrażenie, że trochę wyszłam z wprawy i ten rozdział nie jest zbyt dobry, ale może na przestrzeni tych kolejnych jakoś ponownie się w to "wpiszę". W każdym razie "Answer me" nie będzie pisana tylko z perspektywy Clarke i Bellamy'ego jak to było w poprzedniej części, ale czasem pojawią się także inne osoby.
Tak dla ogólnego przypomnienia postaci, jeżeli ktoś nie pamięta (w końcu poprzednia część była już jakiś czas temu):
Matylda - ona rządzi Bunkrem w Los Angeles i to ją Clarke przekonywała do "przechowania" Sky People i Trikru.
Lux - córka Roana, co tu dużo mówić xd Znajduje się w tym drugim bunkrze, w Texasie.
Bishop - przyjaciel Matyldy, to on powiedział Bellamy'emu, Clarke, Roanowi i Octavii o Bunkrze i ich do niego zaprowadził.
No. To chyba tyle. Zachęcam do zostawienia jakiegoś śladu po sobie, abym wiedziała, ile osób postanowiło czytać xd
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro