Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 29

- Jeśli coś się stanie Lux to zabiję tego gówniarza.

- Ten gówniarz jest tylko jakieś dwa lata młodszy ode mnie, także dzięki – powiedziałam, a groźne rysy na twarzy Roana nieco złagodniały. – Poza tym to nie on podłożył tam tę minę i nie zmusił twojej córki do tej wyprawy, to był jej wybór.

- Powinnaś być po mojej stronie.

- Nie mogę, jeżeli o wszystko obwiniasz kogoś, kto nie miał na to wpływu – odpowiedziałam spokojnie. – To on jest ranny, podczas gdy Lux wyszła ze wszystkiego w jednym kawałku. A przynajmniej tak myślę, skoro od razu poszła szukać dla nich kryjówki.

- Właśnie! Poszła tam zupełnie sama! A on...

- Boże, Roan, przestań się tak nakręcać – jęknęłam, wstając i podchodząc do mężczyzny, który przez cały ten czas chodził w tę i z powrotem. Złapałam go za nadgarstek, tym samym zatrzymując go w miejscu. – Lux nie jest już dzieckiem. Przestała nim być w momencie, kiedy zabiła pierwszego człowieka. Przez te wszystkie lata rządziła bunkrem i musisz zrozumieć, że w razie spotkania przez nią Więźniów to oni powinni się bać, a nie na odwrót.

Roan spojrzał na mnie i uśmiechnął się lekko na te słowa.

- Masz rację – westchnął, opadając na kawałek skały służący nam za ławkę. – Po prostu...zawsze musiałem ją chronić. Przed wszystkimi. To dziwne uczucie, kiedy własna córka ma jaja większe ode mnie.

- Nie powinieneś się chwalić na głos takimi rzeczami – powiedziałam, marszcząc brwi, a mężczyzna zaśmiał się dźwięcznie. – Wiesz, co do wielkości twoich jaj.

Roan podniósł głowę i spojrzał mi w oczy, a lekki uśmiech nie schodził mu z twarzy.

- Dzięki – powiedział w końcu. – Za wszystko. Za to, że tu jesteś i potrafisz sprawić, że przestaję się martwić. Brakowało mi tego przez ostatnie lata.

- A ja dziękuję, że jesteś takim panikarzem. Skupiając się na uspokajaniu cię, automatycznie przestaję myśleć o swoich problemach.

- Masz na myśli Czarne Lato? – zapytał, a ja spojrzałam na niego zaskoczona. – Dość dużo osób o tym mówi. Dziwne by było, gdybym o tym nie usłyszał. Mimo to nikt nie chce powiedzieć więcej, raczej używają tego jako wytłumaczenia na śmierć tysięcy ludzi.

- To skomplikowane...

- Wiem – przerwał mi. – I rozumiem, że nie chcesz o tym rozmawiać. Ale gdybyś zmieniła zdanie to wiesz, że możesz na mnie liczyć, prawda?

- Wiem – odrzekłam. – I dziękuję. Ale istnieją rzeczy, które lepiej po prostu przemilczeć.


- Następny!

Abby uśmiechnęła się do starszego mężczyzny, którego właśnie sprawdzała, po czym pozwoliła mu przejść dalej. Jako osoba robiąca tutaj za straż przesunęłam się, torując mu przejście, po czym zaraz wróciłam na swoje miejsce.

Z powodu szerzącej się choroby Matylda jeszcze tego samego dnia zorganizowała ludzi i stworzyliśmy Selekcję, która miała oddzielić ludzi chorych od zdrowych. Aby przejść do zdrowej części bunkra musieli zgłosić się wszyscy – jeżeli ktoś się nie pojawił najwyraźniej był zarażony. Dzięki temu mieliśmy pewność, że uda nam się uratować zdrowych ludzi i mieć czas na znalezienie jakiejś szczepionki.

W tym samym czasie do lekarki podeszła kolejna osoba. Kobieta spojrzała następnemu mężczyźnie w oczy, a następnie zaczęła badać dłońmi jego szyję. Z powodu maski na jej ustach – wszystkie osoby odpowiedzialne za Selekcję takie miały – początkowo nie usłyszałam co powiedziała, ale mina jej pacjenta powiedziała mi wszystko.

Zarażony.

- Nie! – krzyknął, kręcąc głową. – Nie jestem zarażony. Chcę przejść! To jakaś pomyłka.

Mężczyzna próbował wyminąć straż, ale Indra zaraz złapała go za ramię i szarpnęła do tyłu. Tamtemu wyraźnie się to nie spodobało.

- Tak teraz traktujecie ocalałych? Dzielicie ich na tych lepszego i gorszego sortu?

- To dla waszego dobra – powiedziała.

- Gówno prawda! – krzyknął, po czym spojrzał na Indrę. – Wiesz co mogę zrobić dla waszego dobra? To!

Nie zdążyłam zareagować, kiedy mężczyzna złapał Indrę za ramiona i wgryzł się zębami w jej szyję. Kobieta krzyknęła, a kilku strażników w pobliżu odciągnęło szaleńca od Indry, jednak wszyscy wiedzieli, że już za późno. Doktor Griffin uznała, że ten człowiek był zarażony, więc automatycznie przeniósł to na Indrę poprzez kontakt jej krwi ze śliną szaleńca.

- Nie – szepnęłam, zaraz podbiegając do niej i Abby, która przyciskała do jej rany opatrunek. – Błagam, Abby, powiedz, że to niczego nie zmienia. Że nie masz pewności i ten człowiek mógł być zdrowy.

Szatynka nie musiała się nawet odzywać, żebym znała odpowiedź – wystarczył mi jej współczujący wzrok, który posłała w moją stronę.

- Zabierz ją na bok – zarządziła. – Muszę dokończyć Selekcję. Później zajmiemy się tym problemem.

Byłam tak przerażona i zaskoczona sytuacją sprzed kilku chwil, że posłusznie wzięłam Indrę kawałek dalej, gdzie mogła usiąść. Nawet nie myślałam o tym, aby ruszyć za mężczyzną, który jej to zrobił i teraz był odprowadzany przez straż. Przygniotła mnie myśl, że osoba, na której mogłam polegać przez te wszystkie lata właśnie została skazana na śmierć. Wszyscy mówili o wynalezieniu szczepionki i że to tylko kwestia czasu, ale ja wiedziałam swoje. Co dziesiąta osoba była odsyłana z kolejki z powodu uznania ich za zarażonych, a nasi medycy nawet nie wiedzieli co to za choroba. Jak chcieli wynaleźć szczepionkę na coś, o czym nie wiedzieli nic? Nie byli w stanie, a choroba zabijała w zaskakująco szybkim tempie.

Oznaczało to, że w przeciągu tygodnia możemy stracić dziesięć procent swojej populacji. W tym Indrę.


- Octavia? – zapytał Roan, machając mi ręką przed twarzą. – Wszystko w porządku?

- Przepraszam – odparłam cicho. – Zamyśliłam się.

Wspomnienia uderzyły we mnie w mocną tak silną, że odleciałam na dobrą chwilę, przez cały ten czas nie zdając sobie sprawy z obecności Roana. Niestety, ale tamte wydarzenia zakorzeniły się we mnie w takim stopniu, że kiedy przypominałam sobie o Czarnym Lecie, nie myślałam o niczym innym – reszta odchodziła w całkowite zapomnienie.

- Chodzi o mnie? Powiedziałem coś nie tak? – zapytał Roan, upewniając się.

- Nie, nie zrobiłeś nic złego. Po prostu...coś mi się przypomniało. Nieważne.

Mężczyzna nic nie powiedział, ale nie spuszczał ze mnie wzroku. Chciałam, żeby po prostu odpuścił, ale najwyraźniej to nie było w jego stylu. Z jednej strony chciałam mu pokazać, że nic nie jest w porządku, ale z drugiej pragnęłam w tamtej chwili samotności, żeby nikt nie był świadkiem mojego załamania. To dwie zupełnie sprzeczne rzeczy, ale nie mogłam tego logicznie wytłumaczyć.

Potrzebowałam wsparcia, niezaprzeczalnie. Niestety należałam do osób, które nienawidzą okazywać słabości, a to sprawiało, że płacz w obecności kogokolwiek wydawał mi się hańbiący. Roan był moim przyjacielem i byłam pewna, że na pewno w takich okolicznościach nie uznałby mnie za słabą, ale sama bym tak siebie postrzegała. Tu już nawet nie chodziło o ukrywanie uczuć na siłę, ale o moją mentalność, która kazała mi nie zalewać innych swoimi problemami, zwłaszcza ciemnowłosego. Miał on już problemy ze sobą córką, nie musiał dodatkowo przejmować się mną. Dlatego właśnie wstałam i zaczęłam odchodzić w momencie, kiedy pierwsza łza zaczęła spływać po moim policzku, ale mężczyzna złapał mnie za nadgarstek.

- Nie pozwolę ci odejść w takim stanie – powiedział cicho. – Nie oczekuję, że mi powiesz co działo się w bunkrze, ponieważ widzę, że to dla ciebie trudne, ale nie pozwolę ci być samej. Nie byłem przy Lux, kiedy tego potrzebowała. Na pewno nie popełnię drugi raz tego samego błędu.

Choć nie zdawałam sobie z tego wcześniej sprawy, właśnie te słowa potrzebowałam usłyszeć. W tamtym momencie nie zważałam już na łzy, które usilnie próbowały wydostać się z moich oczu i spłynąć wzdłuż policzków. Pozwoliłam emocjom wziąć górę, a mój przyjaciel nie odezwał się ani słowem. Nie próbował mnie pocieszać nic niewartymi słowami, tylko przyciągnął mnie do siebie i mocno przytulił.

Wtuliłam się w ramię mężczyzny, a on zamknął mnie w mocnym uścisku, jakby próbując mnie ochronić przed całym złem tego świata. Poddałam się temu całkowicie, kładąc ręce na jego plecach i zaciskając w dłoniach materiał jego koszuli. Uczepiłam się go niczym swojej ostatniej deski ratunku, a on po prostu...był. Był tam dla mnie, trzymając jedną dłoń na mojej głowie i uspokajająco gładząc mnie po włosach.

Płakałam przez dobre kilka minut, ani na chwilę nie oddalając się do mężczyzny. Całe jego ramię było mokre od moich łez, ale Roan zdawał się nie zwracać na to żadnej uwagi. Liczyło się dla niego to, aby mi pomóc, chociażby samą obecnością. Dlatego właśnie w końcu oderwałam się od niego, spojrzałam mu głęboko w oczy i pocałowałam, zanim zdołał wydusić z siebie choć słowo.

Mężczyzna przez kilka sekund nie reagował, wyraźnie zaskoczony takim ruchem z mojej strony. W końcu jednak oddał pocałunek, choć bardzo łagodnie i niepewnie. Położyłam wtedy dłonie na jego policzkach, ale Roan lekko, aczkolwiek pewnie odsunął swoją twarz od mojej.

- To jest złe – powiedział, wykrzywiając twarz w grymasie. – Jesteś zrozpaczona i załamana, nie myślisz trzeźwo. Nie chcę, żebyś tego żałowała.

- To nie dlatego – szepnęłam, przejeżdżając dłonią po jego policzku znaczonym lekkim zarostem. – Uwierz mi, że tego nie będę żałować. Nigdy.

Kończąc te słowa, zamknęłam oczy i ponownie przywarłam ustami do warg mężczyzny. Tym razem odpowiedział od razu, kładąc ręce na moich plecach i jeżdżąc nimi z tę i z powrotem. Sama objęłam palcami kark mężczyzny, znajdując się tak jeszcze bliżej Roana.

W tamtej chwili wreszcie czułam się bezpieczna i po prostu...szczęśliwa. Nie myślałam o tych sześciu latach w bunkrze, o śmierci Indry ani o Więźniach, którzy nie pozwalali nam wkroczyć do Edenu – naszego własnego domu. Było tylko tu i teraz, nie liczyło się nic innego. Jedynie ramiona mężczyzny delikatnie obejmujące moje ciało, ciepło jego klatki piersiowej oraz jego ciepłe wargi dotykające moich ust.

Po jakiejś minucie wreszcie odsunęliśmy się od siebie, a ja mogłam stanąć na całych stopach zamiast wspinania się na palce, aby sięgnąć jego ust. Nie miałam pojęcia co dalej zrobić, ponieważ nie spodziewałam się, że sprawy potoczą się tak szybko i to w tym kierunku, dlatego spuściłam lekko głowę i przygryzłam dolną wargę. Roan najwyraźniej był bardziej pewny tej sytuacji, ponieważ złapał mnie lekko za podbródek i delikatnie zmusił do zwrócenia twarzy w jego stronę. Kiedy spojrzałam mu wreszcie w oczy, na jego ustach zagościł ciepły uśmiech, jakby na moment sprzed chwili czekał całą wieczność.

- Wracajmy do środka – powiedział cicho, gładząc mnie kciukiem po policzku. – Zaraz zrobi się jasno. Poza tym chciałbym wiedzieć, gdyby Lux się z nami skontaktowała, a to twój brat ma radio.

- Powinieneś mu je zabrać. Za bardzo się rządzi, a w końcu to ty tu jesteś królem.

- Koronę straciłem w chwili, kiedy zamknęły się drzwi bunkra. Chodź – odparł, po czym wyciągnął w moją stronę dłoń. Chwyciłam ją i ramię w ramię ruszyliśmy w stronę jaskini.


- Macie jakieś wieści? – zapytałam Bellamy'ego siedzącego przy radiu.

- Nic nowego – odparł, przejeżdżając dłońmi po twarzy. – Ostatni kontakt trzy godziny temu. Mieli znaleźć jakieś schronienie, opatrzyć rany Artema i się skontaktować, ale do tej pory nic.

- Więc jesteśmy w dupie – podsumowałam. – Teraz, kiedy już wiedzą o naszych wypadach, na pewno w jakimś stopniu ulepszą ochronę wokół ogrodu.

- Od wschodu i północy otaczając ich skarpy lub radioaktywna rzeka, dlatego sprawę już mają ułatwioną. Dobrze wiedzą, że tamtędy się do nich nie dostaniemy.

- Skąd wiadomo, że ta rzeka jest radioaktywna? – zapytałam.

- Clarke i Roan mieli wystarczająco dużo czasu, aby dokładnie zbadać tereny wokół Edenu. To oni zaproponowali obecną trasę dostania się do niego. Jak widać nie byli w stanie przewidzieć min.

- Przynajmniej już wiemy czego się po nich spodziewać – westchnęłam. – Tylko co teraz? Nawet jeżeli tamta dwójka się nie pozabija i uda im się czegoś dowiedzieć to nie będziemy mieli jak wysłać tam osób, które byłyby w stanie zapętlić obraz z satelity.

- Po co szukać daleko, skoro będzie to mogło zrobić jedno z nich – powiedział starszy mężczyzna, który właśnie się do nas dosiadł. Jeżeli dobrze kojarzyłam nazywał się Jaha.

- Artem był tylko więźniem – odpowiedział Bellamy. – Wątpię, żeby znał się na takich rzeczach.

- Nie mówiłem o nim.

Spojrzeliśmy po sobie z Bellamy'm, marszcząc czoło. Nie miałam jeszcze okazji dobrze poznać tej dziewczyny, Lux, ale w ciągu całego swojego życia wychowywała się wśród całkowicie zdziczałych ludzi, dla których technologia to było jedynie słowo, którego znaczenia nawet nie znali. Dlatego tym bardziej zdziwiły mnie jego słowa.

- Przez sześć lat opiekowałem się Lux najlepiej jak umiałem – kontynuował. – Wprawdzie jestem jedynie byłym inżynierem, ale jako Kanclerz na Arce codziennie korzystałem z komputerów, dlatego zdołałem nauczyć Lux dość dużo, korzystając z technologii w bunkrze. Wiem, że sama miałaby problem, ale jeżeli mogłaby przez cały czas kontaktować się przez radio z Raven i Monty'm jestem pewien, że by sobie poradziła. Przynajmniej zrozumiałaby ich technologiczny bełkot.

To zmieniało nieco postać rzeczy. Do tej pory zastanawialiśmy się nad wyciągnięciem z Edenu dwójki naszych ludzi i posłaniu tam osób, które byłyby w stanie wkraść się do bazy i skorzystać z komputerów Więźniów, ale nawet nie próbowaliśmy rozpatrzyć wykorzystania ludzi, którzy już tam są. Dziewczyna bezsprzecznie potrafiła walczyć, ponieważ nieraz widziałam jak trenowała, więc poradziłaby sobie z obezwładnieniem straży. Nie miałam tej pewności co do jej towarzysza, ale jego reputacja go wyprzedzała, dlatego wiedziałam za co trafił do więzienia. Zarabiał na życie zabijając ludzi, zazwyczaj wpływowych, więc musiał mieć dość duże zdolności w posługiwaniu się bronią.

Oznaczało to, że potrzebne nam osoby już znajdują się na terytorium wroga.


Siemka! Jak widzicie OCTAN IS REAL!!! Nie wiem czy dobrze wyszła mi ta scenka, ale trudno mi było wpleść moment pocałunku z fabułę - no wiecie, teraz wszyscy raczej walczą o przetrwanie. Mam nadzieję, że mimo wszystko choć trochę wam się podobało xd

Pozdrawiam i zachęcam do zostawienia czegoś po sobie <3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro