Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 14

- Nigdzie nie idziesz – warknął Bellamy. – Gość z Eligiusa wyraźnie mówił o potrzebnej jednej osobie, która musi znać wioskę. Roan pójdzie, ty zostajesz.

Kiedy tylko wróciliśmy do domu i ustaliliśmy, że następnego dnia spotykamy się z Artemem w celu zdobycia potrzebnych narzędzi, od razu dałam mężczyźnie do zrozumienia, że idę z nimi. Wyraźnie mu się to nie podobało i próbował mnie odwieźć od tego pomysłu, ale byłam zbyt uparta. Chciałam się na coś przydać i wreszcie móc coś zrobić. Roanowi również zbytnio nie podobało się to, że chcę ryzykować, ale nic nie mówił – w przeciwieństwie do Bellamy'ego. Gdy jego oczy były karabinami maszynowymi, zapewne już dawno bym nie żyła.

- Czyli wszyscy mają ryzykować, tylko nie ja? – burknęłam. – Jestem jakąś świętą krową?

- Nadal jesteś zmęczona – syknął. – Masz posiniaczone ciało i mnóstwo ran. Puszczenie cię z nami to ostatnia rzecz, na jaką mógłbym wpaść. Chyba, że chciałbym cię zabić.

- Zdecydowanie mnie nie doceniasz. Czuję się świetnie! A małe ranki w niczym nie przeszkadzają. Wasze lądowanie też na pewno nie zostawiło was beż żadnych uszczerbków, więc nie próbuj mi teraz wmówić, że jestem najbardziej poszkodowana.

Nie podobało mi się to, że cała reszta musi się przysłuchiwać tej wymianie zdań, ale nie miałam zamiaru odpuszczać. Harper wzięła Jake'a na górę, więc nie musiał się przysłuchiwać kłótni rodziców. To dawało mi szansę na przekonanie Bellamy'ego do mojego planu, ale on najwyraźniej postanowił po prostu uciąć tę konwersację.

- Nigdzie. Nie. Idziesz – powiedział niskim głosem, przeszywając mnie spojrzeniem swoich czekoladowych oczu. – Rozmowa skończona.

Nawet nie czekając na moją odpowiedź, po prostu odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę drzwi, najwyraźniej chcąc zaczerpnąć świeżego powietrza. Przez chwilę stałam w tym samym miejscu co wcześniej, próbując zdusić w sobie wściekłość, lecz to było mocniejsze ode mnie. Jeżeli myślał, że wychodząc z domu postawi na swoim, to najwyraźniej mnie nie znał.

Miałam dość. Miałam dość tego jak Bellamy mnie traktował i że w ogóle nie liczył się z moim zdaniem. Zachowywał się, jakbym była mu zupełnie obca, podczas gdy pięć lat wcześniej urodziłam mu syna, a na palcu nadal nosiłam podarowany mi przez niego w Los Angeles pierścionek. Wiedziałam, że nasza relacja ulegnie zmianie po ich powrocie na Ziemię, ale oczekiwałam choć odrobiny ciepła, podczas gdy nie otrzymałam nic. Potrzebowałam go, przez cały ten czas, a on nawet nie był w stanie spojrzeć mi w oczy.

Nie wytrzymałam i ruszyłam za Blake'iem. Wychodząc, zauważyłam go stojącego pod jednym z drzew i wpatrującego się w ciemność. Targały mną różne emocje: od wściekłości po tęsknotę i żal. Musiałam to w końcu w siebie wyrzucić.

- Możesz wreszcie przestać to robić?! – krzyknęłam, wreszcie zwracając na siebie uwagę chłopaka.

- Co robić? – zapytał, odwracając się w moją stronę.

- Właśnie to – powiedziałam, znacząco podkreślając ostatnie słowo. – Odkąd tylko udało wam się uratować mnie z rąk Eligiusa, ignorujesz mnie. Zachowujesz się jakbym nie istniała! Wiedziałam, że kiedy wrócicie wreszcie na Ziemię to nic nie będzie takie jak kiedyś, ale nie spodziewałam się takiego chłodu z twojej strony. Że o mnie zapomnisz. Że przestaniesz mnie kochać.

- Clarke, to nie tak...

- A więc jak? Wytłumacz mi to, bo jak na razie wolisz mnie zbywać za każdym razem, gdy próbuję z tobą porozmawiać! Zachowujesz się, jakbym nie istniała.

- Clarke...

- Możesz wreszcie powiedzieć coś innego, niż ciągle powtarzać moje imię?! – krzyknęłam mu prosto w twarz. Chłopak nawet nie drgnął. – Chcę jakichś wyjaśnień! Spokojnie czekałam przez ostatni dzień w nadziei, że po prostu potrzebujesz czasu, ale ty chciałeś abym sobie odpuściła i nie drążyła, prawda? Poważnie myślałeś, że tak to zostawię?

- Ty nic nie rozumiesz! – krzyknął w końcu, w ciągu sekundy zbliżając się tak blisko mnie, że niemal oddychaliśmy tym samym powietrzem. – Ty... - przerwał i jęknął, przejeżdżając dłonią po włosach i ponownie się ode mnie oddalając. – Ty nic nie rozumiesz – powtórzył, celując we mnie palcem. – Przez sześć lat żyłem w pieprzonym przeświadczeniu, że nie żyjesz. Wszyscy ciągle mi wmawiali, żebym się wreszcie z tym pogodził i żył dalej, ponieważ tego byś dla mnie chciała. A potem, kiedy wróciłem na Ziemię, okazało się że żyjesz. Że żyjesz ty i Roan – dwie osoby, które powinny być martwe. Przeze mnie.

- Naprawdę myślisz, że to była twoja wina?

- Tak! Kurwa, tak! – krzyknął i zaśmiał się żałośnie. Na ten dźwięk po moich plecach przeszedł nieprzyjemny dreszcz. – Zostawiłem was na pewną śmierć, a kiedy wreszcie się z tym pogodziłem, okazało się, że porzuciłem dwójkę ludzi na sześć lat na obumarłej ziemi! Zupełnie samych, podczas gdy ja spokojnie żyłem sobie w kosmosie, nie martwiąc się o nic. Nie potrzebujesz mnie – szepnął. – Przetrwałaś sześć lat na Ziemi beze mnie.

- Ty idioto! – krzyknęłam. Emocje buzowały we mnie do tego stopnia, że cała się trzęsłam. – Ty durny idioto! Nawet nie wiesz jaki ten pierwszy rok był dla mnie ciężki. Tylko dzięki tobie budziłam się każdego dnia i wstawałam z łóżka z myślą, że już niedługo się zobaczymy. Zawsze byłeś ze mną! Codziennie wyciągałam to cholerne radio i do ciebie mówiłam. Nie poddałam się tylko dzięki tobie!

- Clarke, ty urodziłaś dziecko, rozumiesz?! – przekrzyczał mnie. - Urodziłaś moje dziecko, a mnie nawet nie było wtedy przy tobie! Nie mogłem trzymać cię za rękę podczas porodu – jęknął, nie próbując już nawet powstrzymywać łez spływających po jego policzkach. – Nie widziałem jak nasz syn przychodzi na świat, jak stawia pierwsze kroki. Nie słyszałem słowa, które wypowiedział jako pierwsze. Podczas gdy Jake czekał na powrót swojego ojca, ja nawet nie wiedziałem o jego istnieniu!

- I czy to jest powód do tego, żeby kompletnie mnie ignorować? Bo jak na razie nie wyjaśniłeś mi niczego...

- Zabiłem cię, Clarke – ryknął, momentalnie mi przerywając. – Zabiłem nas oboje, kiedy postanowiłem cię tu zostawić. Mogłem...mogłem wtedy zostać. Zostać w nadziei, że uda ci się wrócić i wtedy coś wymyślimy. Razem, pamiętasz? Co chwilę to powtarzaliśmy, ale kiedy przyszło co do czego zostałem tylko ja i ty. Nie my. Rozdzieliłem nas, kiedy zostawiłem cię na pewną śmierć. Zabiłem nie tylko ciebie, ale też siebie samego.

- Nie, Bellamy – powiedziałam miękko. – Nie zabiłeś mnie i nawet nie próbuj tak myśleć. Spójrz na mnie – powiedziałam, jednak Bellamy wolał patrzeć się w bok mimo tego, że podeszłam do niego na odległość niecałego metra. – Bellamy, spójrz mi w oczy – powtórzyłam, lecz mężczyzna nie chciał mnie słuchać. Wtedy położyłam dłonie na jego policzkach i delikatnie obróciłam jego twarz w moją stronę. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, zobaczyłam w jego oczach nieopisany ból i cierpienie. Już wtedy wiedziałam, że muszę go od niego uwolnić. – Ty mnie uratowałeś, Bellamy. Gdybyś wtedy został, kto wie co mogłoby się zdarzyć? Może Roan zamiast otworzyć mi wtedy drzwi byłby zajęty rozmową z tobą? Albo oboje wyszlibyście mnie szukać, a ja leżałabym tam wtedy martwa?

- Proszę, Clarke, nie mów tak – poprosił łamiącym się głosem.

- Chcę ci tylko uświadomić, że przeszłości nie można zmienić. Zresztą, nawet gdybym mogła to zostawiłabym ją w spokoju. Wiesz dlaczego? Ponieważ to ona nas kształtuje. Nasze doświadczenie wpływa na nasze kolejne wybory. To dzięki przeszłości jesteśmy tu teraz i możemy na siebie patrzeć. Możemy się dotknąć – szepnęłam, przejeżdżając delikatnie palcem po policzku mężczyzny. Jego źrenice rozszerzyły się jeszcze bardziej. – Wiem, że ostatnie sześć lat było trudne. Żyłeś w ciągłym poczuciu winy, że mnie zabiłeś, ale mówię ci to teraz – to nie była twoja wina. Dzięki wszystkiemu, co stało się w przeszłości, stoimy teraz naprzeciwko siebie.

- Nawet jeżeli nic już nie jest takie samo – szepnął.

- Nawet wtedy – potwierdziłam. – Ponieważ nic nigdy nie dzieje się dwa razy tak samo.

Twarz Bellamy'ego złagodniała. Ból wreszcie zniknął i zastąpiła go tak dobrze mi znana troska, która jeszcze sześć lat temu pojawiała się w jego oczach za każdym razem, kiedy na mnie patrzył. Tęskniłam za tym, choć do tej pory nawet nie zdawałam sobie z tego sprawy. Tęskniłam za całym starym Bellamy'm, który zawsze pojawiał się u mojego boku, kiedy go potrzebowałam. Za tym samym, który utrzymywał mnie w pionie i nie pozwalał się poddać. Za tym, na którego czekałam przez ostatnie lata.

- Kocham cię – odrzekł w końcu miękkim głosem.

- Nawet po tych sześciu latach?

Na twarzy Bellamy'ego wreszcie zagościł lekki uśmiech.

- Zawsze.

Mężczyzna jedną dłoń położył na moim lewym policzku, natomiast drugą objął moje plecy i mocno przycisnął do siebie, podczas gdy moje ręce ulokowałam na jego klatce piersiowej. Powoli zbliżył do mnie swoją twarz, aby w końcu złożyć na moich ustach delikatny pocałunek. Poczułam wtedy jak moje, do tej pory spięte, mięśnie się rozluźniają i gdyby nie silna dłoń Bellamy'ego obejmująca mnie w pasie, pewnie bym się wywróciła.

To nie było to samo, co podczas naszego pierwszego spotkania. Wtedy wszystko działo się szybko, w każdej chwili mogło nam coś zagrozić. Targały nami różne rodzaje emocji i nie mogliśmy się sobą nacieszyć. Teraz wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Wyrzuciliśmy z siebie nasze obawy i troski, poznaliśmy swoje uczucia, co nas dręczy. To oznaczało dla nas nowy początek. Czystą kartkę, którą mieliśmy dopiero z czasem zapełnić i od nowa napisać swoją historię.

Dostaliśmy od losu drugą szansę.

Bellamy jeszcze mocniej przycisnął moje ciało do siebie, obejmując mnie obiema rękami, po czym pogłębił pocałunek. Jęknęłam cicho i położyłam dłoń na karku mężczyzny, natomiast palce drugiej wplotłam w jego kruczoczarne loki, które tak bardzo kochałam. Tak bardzo tęskniłam za tym facetem, że nie byłam w stanie oderwać się od niego choćby po to, żeby nabrać powietrza. Bałam się, że to tylko sen i ciemnowłosy w każdej chwili może zniknąć, znów pozostawiając mnie samą.

Usta Bellamy'ego były tak miękkie i pełne jak je zapamiętałam, natomiast pocałunki słodkie i pełne miłości. Dopóki nie miałam szansy musnąć jego warg, nie miałam nawet pojęcia jak bardzo za tym tęskniłam. Znowu wróciły motyle w brzuchu i gęsia skórka w miejscu, gdzie mężczyzna dotykał mojej skóry. Targały mną tęsknota, ból, miłość i nienawiść do świata, który postanowił nas rozdzielić. Wszystko to sprawiało, że nasze pocałunki stały się zachłannie, a kiedy wreszcie oderwaliśmy się od siebie, oboje dyszeliśmy.

- Kaczka – powiedziałam, kiedy Bellamy odsunął się ode mnie.

Mężczyzna zmarszczył brwi.

- Co?

- Powiedziałeś, że nie znasz pierwszego słowa wypowiedzianego przez Jake'a. To właśnie kaczka?

- Kaczka? – zdziwił się, wyginając twarz w śmiesznym grymasie. – Dlaczego akurat to?

- Powiedziałam Roanowi, żeby nie przeklinał przy dziecko, więc postanowił wszystkie brzydkie słowa zastąpić wyrazem „kaczka". Powtarzał to tak często, że małemu musiało zapaść to w pamięć bardziej, niż cała reszta.

Śmiech Bellamy'ego był tak przyjemnym i znajomym dźwiękiem, że nie byłam w stanie powstrzymać szerokiego uśmiechu cisnącego mi się na usta.

- Lepsze to, niż żeby buntował nam dziecko – odparł, patrząc mi się głęboko w oczu. Po chwili położył dłoń na moim policzku, natomiast jego uśmiech zbladł. – Nadal żałuję, że nie było mnie wtedy przy tobie. Kiedy go rodziłaś. Że nie mogłem cię wspierać, trzymać za rękę, powtarzać że wszystko będzie dobrze. Nie mogłem ci pomóc.

- Powinieneś się z tego cieszyć – oznajmiłam. – Akurat miałam kolejny skurcz, kiedy ścisnęłam dłoń Roana i chyba złamałam mu palec. Nie wiem skąd wzięło się we mnie tyle siły, ale bał się do mnie zbliżać przez kolejne kilka dni.

Lekki uśmiech ponownie wrócił na twarz mężczyzny, jednak jedynie na parę sekund.

- Bellamy – powiedziałam, patrząc mu się głęboko w oczy. – Przestań się obwiniać. Czekałeś tak długo jak tylko mogłeś, nie miałeś innego wyjścia. Przeszłość jest poza kontrolą i nie możemy jej zmienić. Możemy natomiast cieszyć się tym, co jest tu i teraz, czyli sobą nawzajem i Jake'iem. To jest nasz syn i zasługuje na świat bez wojen i rozlewu krwi, który musimy mu zapełnić. Teraz liczy się przyszłość i jak ją zbudujemy.

- Wiem. Masz rację – kiwnął głową, wzdychając. Po chwili na jego twarzy zagościł cwany uśmieszek. – A co do Roana...

- Lepiej nie mów mu o tej ręce. Ciągle mi ją wypomina.

Bellamy uśmiechnął się, po czym pogłaskał mnie delikatnie po policzku.

- Proszę, nie jedź z nami – powiedział cicho, ponownie wracając do tematu. – Nie chcę cię do niczego zmuszać, ale zwiąże się, jeżeli zajdzie taka potrzeba.

- Dlaczego tak bardzo ci na tym zależy?

- Ponieważ się o ciebie boję, dobra? – odparł, a jego głos lekko zadrżał, dlatego szybko odchrząknął. – Dopiero co cię odzyskałem. Nie chcę znowu musieć podejmować podobny wybór jak sześć lat temu, ponieważ tym razem wolałbym zginąć niż znowu cię zostawić.

- Bellamy...

- Pozwól mi dokończyć – przerwał mi. – To, że poleciałem wtedy bez ciebie było największym błędem mojego życia i nie mam zamiaru nigdy tego powtórzyć. Kocham cię i to mnie przeraża. Nie samo uczucie, ponieważ ono jest piękne, ale to, że mógłbym zrobić wszystko, żeby tylko zapewnić ci bezpieczeństwo. Nawet odebrać komuś życie. Nawet odebrać swoje własne.

Te słowa mocno mnie dotknęły, głównie przeraziły. Wiedziałam o czym mówi, ponieważ sama sześć lat temu postanowiłam się poświęcić, aby cała reszta była bezpieczna. Aby on był bezpieczny. Świadomość, że Bellamy mógłby zrobić coś podobnego dla mnie paraliżowała mnie, ponieważ oznaczałoby to jego niepotrzebne narażanie się. Dopiero od niecałego dnia miałam szansę ponownie mieć z nim kontakt, dlatego gdyby coś mu się stało...Nie wybaczyłabym sobie.

Mężczyzna miał wcześniej rację – nadal byłam osłabiona i mogłam okazać się kulą u nogi dla całej reszty. Taka rola niekoniecznie mi odpowiadała, ponieważ mogłabym zagrozić całej reszcie, dlatego musiałam odsunąć dumę na bok i pozwolić działać reszcie. Nawet jeżeli nadal się o nich bałam.

- Dobrze, zostanę – powiedziałam w końcu. – Ale masz być ostrożny i wrócić w jednym kawałku, co samo tyczy się Roana i całej reszty. Jeżeli coś ci się stanie – spiorunowałam go wzrokiem. – to cię zabiję.

Bellamy kiwnął głową, zaśmiał się i ponownie mnie pocałował, po czym złapał mnie za rękę i zaprowadził w stronę domu.

Czułam się...dobrze. Nie, to za słabe słowo. Raczej cudownie, radośnie, szczęśliwie. Dla innych mogło to być nic, ponieważ nadal nie mieliśmy Edenu, a tysiące ludzi siedziały uwięzione pod Ziemią. Może to niewiele, ale za to otaczały mnie bliskie mnie osoby. Miałam przyjaciół, kochającego mnie mężczyznę i synka, dla którego byłabym w stanie zrobić wszystko

Miałam rodzinę.


Hejka ludziska! Jak wrażenia? Nie jestem pewna co do tej sceny pojednania Bellarke, ponieważ trochę za mało opisów, ale mam nadzieję, że chociaż dialogi to trochę zrekompensowały xd Po za tym jakbym jeszcze dodała przydługie opisy to rozdział byłby dramatycznie długi, więc...chyba jest ok xd

Nie przedłużając, zapraszam do komentowania, a sama zabieram się za kolejny rozdział xd

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro