Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Moc nadziei

     Dni mijały tak szybko i były do siebie tak bardzo podobne, że Angel nawet nie zauważyła, gdy był już koniec tygodnia.

     — Jutro wybudzają Blaise'a! — Podskoczyła z radości, zwierzając się Eleonorze, która zdawała się tym nie przejąć.

     — Wybudzą go, co nie znaczy, że będzie zdrowy — rzekła swoim chłodnym głosem.

     — Wierzę, że z tego wyjdzie. — Angel nie dawała za wygraną i dalej brnęła dalej w swoim przekonaniu. — On jest silny.

     — Dobrze, że masz w sobie tyle pozytywnych myśli, byle tylko nie były za bardzo optymistyczne. Zaboli mniej, jeśli nie będziesz oczekiwać za wiele.

     — Wiem, ale nie umiałabym funkcjonować, gdybym wmawiała sobie, że będzie źle — westchnęła. — A Greg?

     Na moment zapadła cisza, a Eleonora się zadumała.

     — W sumie bez zmian — rzekła w końcu bezbarwnie.

     — Mogę go zobaczyć?

     — Raczej nie.

     — Dlaczego? Tyle czasu go nie widziałam. Pozwól mi — poprosiła, robiąc słodkie oczy. — Proszę.

     — Pięć minut — odparła poirytowana wróżka, a na twarzy Angel zawitał uśmiech. — Tylko nie podchodź do niego. Jest nieobliczalny — ostrzegła ją.

     Przeszły krętym korytarzem, co chwilę skręcając. W końcu zatrzymały się przed masywnymi, żelaznymi wrotami, których strzegł centaur. Wyprostował się i wypiął pierś, gdy je dostrzegł.

     — Wszystko dobrze? — zapytała go Eleonora.

     — Tak. Przed chwilą podano mu eliksir. Aktualnie jest spokojny — wyrecytował grubym ochrypłym głosem.

     — Zajrzymy do niego.

     Centaur zastukał kopytami o posadzkę. Ten dźwięk przypomniał Angel dawne wizyty w stajni i aż nawiedziły ją myśli, że może na końskim grzbiecie poczułaby tę wolność od problemów, którą kiedyś czuła, jednak wiedziała, że nie zdołałaby od nich uciec i wróciłyby, gdy tylko jej stopy dotknęłyby ziemi.

     Centaur wpuścił je do środka.
W tej małej komnacie było bardzo jasno. Naprzeciwko drzwi stało łóżko, a na nim siedział skulony chłopak. Już na pierwszy rzut oka wyglądał na chorego. Gdy uniósł głowę, pod oczami miał ciemne wory. Ubrania wisiały na jego wynędzniałym ciele, jakby miał na sobie worek.

     Spojrzał na gości nieprzytomnymi, zapuchniętymi oczami.

     — Cześć, Greg — przywitała się Angel. — Jak się czujesz?

     Podeszła kilka kroków, ale Eleonora ją zatrzymała.

     — Nie podchodź za blisko — szepnęła, nie spuszczając Grega z oczu.

     — Dobra — wymamrotała Angel, ale po chwili znów się przybliżyła.

     — Angela! — syknęła gniewnie Eleonora.

     — No co? — mruknęła z niewinnym uśmiechem. Usiadła obok blondyna. On już nie zwracał uwagi na swoich gości. Odgarnęła splątany kosmyk włosów, który opadł mu na nos.

     — Wow, niedługo zrobią się piękne dredy — zażartowała Angel. Jej dotyk widocznie zaniepokoił chłopaka, bo aż zadrżał.

     — Co to za mikstura? — zapytała, biorąc srebrny puchar do ręki. Na dnie było jeszcze trochę różanej, słodko pachnącej cieczy. Kolorem przypominała nektar, ale zapach miała inny.

     — To właśnie eliksir. W jego skład wchodzi miód od dzikich azjatyckich pszczół, nektar kwiatu lotosu, pyłek róży smoczej, odrobina soku z jagód ostrokolczastych i woda z Górskiego Potoku Życia.

     Angel przechyliła puchar i wylała odrobinkę płynu na język.

     — Aha i jeszcze odchody nietoperza wąskonosego — dodała Eleonora, dusząc się ze śmiechu na widok krzywej miny Angel. — Żartowałam.

     — Miałam taką nadzieję — powiedziała, przełykając intensywnie ślinę, bo czuła, jakby zaraz miała zwymiotować. — Dobre to nawet. Tylko strasznie słodkie.

     — I właśnie ta słodycz nie jest zbytnio przez niego tolerowana. — Wskazała na Grega. — Siłą trzeba mu wlewać.

     — Siłą? — przeraziła się Angel.

     — Innej opcji nie ma. Chyba, że sam zacznie pić.

     — Wezmę go w obroty, to zacznie — zagroziła Angel.

     — Pięć minut minęło — rzekł centaur za drzwiami.

     — On zawsze taki dokładny co do minuty? — zapytała dziewczyna. — Gdybym wiedziała, poprosiłabym o dziesięć. Widocznie tylko ja nie przywiązuję wagi do czasu.

     Następnego dnia nie mogła wysiedzieć w szkole. Wierciła się na krześle, jakby siedziała na rozgrzanych węglach. Minuty dłużyły się niemiłosiernie i jak na złość wskazówki zegara zdawały się zwalniać tempa. Pragnęła szybko znaleźć się przy Blaise'ie, trzymać go za rękę, gdy zostanie wybudzony. I przestać żyć w niepewności, dawać sobie bezpodstawne nadzieje, które w jednej chwili mogły pęknąć jak mydlana bańka i pozostawić po sobie jedynie żal, że wierzyła zbyt mocno, a w najgorszym razie odebrać sens życia, którym właśnie był. Nie widziała bez niego przyszłości. Czuła, że musiałaby zacząć odbudowywać swoje życie od podstaw, bo runęło by jak zamek z piasku. Wiedziała, że wraz z Blaise’em pochowałaby samą siebie i nie byłaby już taką osobą, jaką była aktualnie. A może nawet umarłaby razem z nim?

     Mimo kiepskich rokowań i gaszenia przez wszystkich jej nadziei na pozytywny obrót spraw, próbowała skupić rozbiegane myśli na tych kilku lekcjach, które zdawały się trwać nieskończoność.

     Kiedy zadzwonił ostatni dzwonek, prawie wybiegła na korytarz, przepychając przy drzwiach wejściowych kilku mięśniaków z wyższej klasy. Pobiegła pędem na przystanek autobusowy. Jej środek transportu miał odjechać za pięć minut, a miała do pokonania dość spory odcinek drogi. Co prawda, była jedną z szybszych dziewczyn w klasie, ale nie miała w ogóle kondycji, toteż szybko złapała ją kolka. Gdy dobiegła na przystanek, autobus już tam stał, więc szybko do niego wsiadła. Kupiła bilet i zdyszana usiadła na jednym z wolnych siedzeń. W czasie drogi do szpitala próbowała wyrównać oddech i powstrzymać atak kolki. Od celu dzieliło ją zaledwie kilka przystanków, ale ten krótki odcinek wydawał jej się bardzo długi. Przystanek docelowy znajdował się obok szpitala, więc gdy tylko drzwi otworzyły się, rzuciła się biegiem w stronę budynku. Czuła, że wzbierały w niej emocje. Lada moment miała poznać prawdę o przyszłości.

     Narastająca adrenalina sprawiła, że mięśnie jej sztywniały i żołądek niebezpiecznie palił, wywołując lekkie mdłości. By opanować trochę te nieprzyjemne dolegliwości, zaczęła piąć się po schodach. Zrezygnowała z windy, bo gdyby nią pojechała, czułaby się zapewne jeszcze gorzej.
Piąte piętro nie było przecież tak odległe. Zignorowała kolejny rzut kolki, a nowych sił dodał już bliski cel. Nawet zawroty głowy nie były w stanie jej powstrzymać. Zebrała się w sobie i zaczęła podciągać na poręczy, by choć trochę odciążyć bolące nogi.

     — Z powrotem będzie z górki — wysapała, gdy pokonała ostatni stopień i przystanęła, by odsapnąć.

     Idąc już korytarzem spostrzegła ordynatora odzianego w biały fartuch.

     — Przepraszam — zaczepiła go. Mężczyzna odwrócił się i uśmiechnął na jej widok.

     — I jak sytuacja? — zagadnęła z bijącym sercem. — Pogorszyło się?
     Wstrzymała oddech. Serce waliło jej jak młot, czekając na wyrok.

     Ze spokojem poprawił sobie stetoskop na szyi.

     — Póki co, wszystko idzie zgodnie z planem.

     — Mogę go odwiedzić? — zapytała szybko. Z przejęcia plątał jej się język.

     — Czeka na Ciebie — powiedział ciepło i dodał: — Potrzebuje tylko spokoju, więc proszę go nie denerwować.

     Obiecała posłuszeństwo i ruszyła w kierunku pokoju o numerze trzysta trzy. Otworzyła cichutko drzwi i równie bezszelestnie przemknęła obok rzędu łóżek ze śpiącymi pacjentami. Wcześniej Blaise leżał tuż przy wejściu, a teraz przenieśli go pod okno.

     Patrzył bezwiednie w sufit. Wciąż jeszcze miał na nosie maskę tlenową, ale wyglądał jakoś lepiej.

     — Cześć, kochanie — szepnęła drżącym głosem, próbując powstrzymać emocje. Chwyciła jego dłoń.

     Powoli obrócił głowę w jej stronę. Jego błękitne oczy, zwykle dzikie, bystre i pełne blasku teraz były bez wyrazu i odbijało się w nich zmęczenie. Zdawało się, że w ciągu tych dwóch tygodni zniknęło mu kilka siniaków.

     — Nic nie mów — uprzedziła go, widząc, że walczył ze sobą, próbując wydobyć słowa. Pogładziła jego czarne włosy, delikatnie mokre od potu. — Tak się cieszę, że żyjesz. Martwiłam się o ciebie, wszyscy się martwiliśmy.

     Zamknął na moment oczy, po czym otworzył je z wielkim trudem.

     — Śpij — szepnęła. — Będę przy tobie.

     Zamknął potulnie oczy. Patrząc na niego, takiego bezbronnego, bez codziennej zaciętości na twarzy i emocji Angel miała wielką ochotę przytulić go i ucałować, ale nie mogła tego zrobić. Sprawiłaby mu ból, a w najgorszym razie zrobiłaby mu krzywdę.

     Po chwili już jego klatka piersiowa unosiła się i opadała miarowo, a oddech stał się głębszy. Pogrążony w śnie był naprawdę uroczy.

      Siedziała przy nim przez jakiś czas, gładząc jego dłoń, a z chęcią nie opuściłaby go już nigdy. Nie chciała, żeby obudził się bez niej u boku. Musiała jednak iść. Na odchodne pocałowała go w czoło.

     — Śpij spokojnie — wyszeptała i wyszła na palcach. Choć jej życie w każdej chwili mogło legnąć w gruzach, rozpierało ją szczęście.

     Powrót na dół był o wiele przyjemniejszy i szybszy niż dostanie się na piąte piętro. W mgnieniu oka znalazła się w głównym hall'u i na przystanku, a ponieważ okazało się, że autobus miał przyjechać dopiero za pół godziny, stwierdziła, że przejdzie się o własnych nogach. Chociaż... Na myśl przyszedł jej bardzo chytry pomysł, który aż wywołał złowieszczy uśmieszek na jej twarzy. Może małe przypomnienie przed ćwiczeniami z Eleonorą nie zaszkodzi? Nikt nie zauważy. Już dość się nabiegała tego dnia. I chyba by zaniemogła, gdyby przeszła taki kawał drogi. Dziwne, że stykając się codziennie z magią, nie pomyślała o teleportacji już wtedy, gdy siedziała w zatłoczonym autobusie. Może przestrogę Grega, żeby używała magii tylko w wymagającej tego sytuacji, potraktowała zbyt poważnie.

     Skręciła w placyk obsadzony krzewami i upewniwszy się, że nikt na nią nie patrzył, wypowiedziała odpowiednie zaklęcie. W mig znalazła się w swoim pokoju.

     Podróż i duże emocje bardzo ją zmęczyły. Podczas ćwiczeń z Eleonorą momentami nie mogła się skupić, myśli rozbiegały się i marzyła tylko o odpoczynku. Musiała zebrać wszystkie siły i zmusić się, by doprowadzić zajęcia do końca.

     Kilka chwil po jej powrocie do pokoju, przyjechał ojciec.

     — Cześć — przywitała go, wchodząc do kuchni. Ojciec jadł właśnie obiad.

     — Cześć. No i jak tam? — zapytał z ustami pełnymi steku.

     — Z Blaise’em?

     — No... Właśnie — przypomniał sobie i przerwał jedzenie, patrząc na córkę z zaciekawieniem.

     — W sumie to niewiele wiadomo. Niby jest przytomny, ale słaby i spał, gdy u niego byłam.

     — Nic tylko czekać — westchnął i zabrał się znów za jedzenie.

     W zasadzie Angel nie umiała opisać, co czuła. Z jednej strony miała wrażenie, jakby czas zaczął wolniej płynąć, ale też czekała potulnie na to, co miało nadejść. Żałowała, że nie mogła pomajstrować przy zegarze czasu, mechanizmie odpowiedzialnym za schemat we wszechświecie, następowaniu po sobie dnia i nocy, by przeskoczyć czasowo o kilka miesięcy w przód i mieć już za sobą niepewność. Pewna siła w niej nie dopuszczała negatywnych myśli i utrzymywała ją w wierze, że Blaise z tego wyjdzie.

     Przez kolejne dwa dni jego stan nie uległ zmianie. Wciąż podłączony był do kroplówek, aparatury, oddychanie wspomagała maska tlenowa, był słaby i wyglądał marnie. Szala zapewne niezauważalnie przechylała się na stronę życia, to znów w kierunku śmierci albo po prostu nawet nie drgnęła.
     Lekarze rozkładali ręce w bezradności. Gdyby stan Blaise'a się pogorszył, staraliby się go ratować i zrobiliby wszystko co w ich mocy, żeby było z nim dobrze, a tymczasem mogli tylko podawać mu leki i czekać na ich działanie. Życie chłopaka zależało wyłącznie od niego samego. Jego ciało musiało się zregenerować.

     Przełom nastąpił trzeciego dnia. Spojrzawszy na niego, Angel od razu zauważyła zmianę. Jego oczy nie były już tak zgaszone i zaspane jak wcześniej. Odzyskały dawny błysk.

     — Angel... — szepnął z trudem. Początkowo chciała go uciszyć, ale jak długo miał się jeszcze oszczędzać?

     — Jak się czujesz? Lepiej? — zapytała drżącym głosem.

     — Tak trochę — wystękał. Z trudem wymawiał słowa. Dodatkowo jeszcze przeszkadzała maska.

     — Martwiłam się o ciebie.

     — Niepotrzebnie. — Uśmiechnął się, jak to tylko on potrafił.

     — Wystraszyłeś mnie — powiedziała z żalem.

     — Taki był mój plan.

     — A ty jak zwykle sobie żartujesz. — Angel poczuła się lekko urażona. Blaise spojrzał na nią ciepło.

     — Przecież bym cię nie zostawił — rzekł i ścisnął delikatnie jej dłoń. — Nie becz mi tu. — Zauważył jej chwilową słabość i przewrócił oczami. — Wiesz, że tego nie lubię. Wolę, gdy się uśmiechasz.

     — Jestem szczęśliwa, aż nad to — zaśmiała się i otarła mokre policzki.

     — Łzy kojarzą mi się tylko ze smutkiem i słabością.

     — Nie powinny.

     W najmniej odpowiednim momencie dopadła ich głupawka. Czasami śmiali się z niczego, niekontrolowanie, ot tak. Blaise od razu syknął z bólu.

     — Auć.

     — Nie śmiej się. — Skarciła go Angel.

     — Co tam słychać na dzielni? — zapytał, gdy się uspokoił.

     Angel wzruszyła ramionami.

     — Nie chcesz mieć nauczania w szpitalu? — zagadnęła. Sama już nie wierzyła we własne słowa. Chyba zapomniała, w jakim był stanie i sytuacji ze szkolnymi zaległościami. Mimo to chciała, by jeszcze spróbował zawalczyć.

     Popatrzył na nią pouczająco.

     — Mam do poprawy cały drugi semestr z matematyki, trzy sprawdziany z angielskiego, coś z fizyki i zapewne jeszcze wiele bym wymieniał, gdybym pomyślał. Raczej nawet nie mam teraz siły na naukę. Zaklepuję miejsce obok ciebie.

     — Już ja cię przypilnuję, żebyś wszystko zdał za pierwszym razem — pogroziła mu.
    
     — Nie mogę się doczekać. — Uśmiechnął się.

     — Obiecaj mi, że rzucisz gang — rzekła nagle poważnie. Mina mu zrzedła. Przeniósł wzrok za okno. — Blaise — dociekała odpowiedzi.

     — Nie znam innego życia — powiedział z powagą.

     — Pomogę ci. Razem zamkniemy ten rozdział i zaczniemy nowy. Przekonam do ciebie rodziców. Mój tata już nawet jest na dobrej drodze.

     Spojrzał na nią, jakby wyrosły jej słoniowe uszy.

     — Lituje się nade mną, bo jestem tutaj — odrzekł chłodno.

Wiedziała dobrze, że to jeden z powodów, może też nawet jedyny albo tylko udawał, żeby bardziej jej nie dołować. To był też świetny moment na wkroczenie ojca do życia córki.

     — Jeśli przestaniesz brać, olewać szkołę i rzucisz gang, to na pewno nam się uda. Widzisz, jakie masz kłopoty przez tę szajkę? W końcu cię zabiją, a przy okazji mnie — wyrecytowała i przypomniała sobie, że nie powinna go denerwować. A wiedziała, że łatwo było to zrobić. — Przepraszam. Zmieńmy temat.

     Czekała aż coś powie, lecz gapił się tylko za okno, oddychając głęboko i ciężko.

     — Blaise, nie denerwuj się... — spanikowała.

     — Nie denerwuję się — odparł gniewnie — ale nie widzę dla siebie zmian. Moje życie pozostanie takie, jakie było. Nie jestem w stanie się zmienić, choćbym bardzo chciał. l nawet dla ciebie.

     — Może jeszcze za wcześnie, by o tym rozmawiać. Wiedz, że możesz liczyć na moją pomoc.

     — Wiem.

     — Muszę już lecieć. Mam na jutro pracę do napisania. Odwiedzę cię po szkole. — Pocałowała go w czubek głowy. — Kocham cię.

     Tak naprawdę wolała wyjść, żeby go bardziej nie zdenerwować. Jeszcze by mu to zaszkodziło, a tego by sobie nie darowała.

      Jej ojciec mówił, że przed śmiercią stan zdrowia ulegał poprawie. Nawet papuga Angel była tego dobrym przykładem. Po nagłym odzyskaniu apetytu, zjadła kilka ziaren słonecznika i wyzionęła ducha. Tak samo wujek Ronald. Wstał nawet z łóżka, a po chwili zasłabł i zmarł. Angel miała nadzieję, że taki los nie spotka Blaise'a. Nie darowałaby sobie.

     Dziewczyna odwiedzała dwóch pacjentów- dumnego i puszącego się Blaise'a oraz upartego Grega. Ten drugi jednak był o wiele gorszy pod względem zachowania. Buntował się, wpadał w szał i za nic w świecie nie chciał współpracować. Angel momentami widziała w nim dawną siebie. Nawet wypicie eliksiru było dla niego wielkim problemem. Chciała mu pomóc, by nie cierpiał dodatkowo przy podawaniu leku.

     — Wypij to. — Próbowała go nakłonić. Podsunęła mu puchar pod nos.

     Było jej go żal. Uparcie trwał przy swoim. Odpychał dłoń Angel z kielichem, zasłaniał usta, odwracał twarz.

     — Nie chcę — powtarzał z grymasem na twarzy i łzami w oczach. Angel przypomniała sobie, jak mało cierpliwości miała zwykle do małych dzieci, a tak się właśnie zachowywał.

     — Wolisz, jak cię zmuszają? — zapytała ostro. — Pij powoli. Małymi łykami.

     Ku jej uldze, w końcu zmiękł i nadstawił usta do picia. Wziął puchar w drżące dłonie, jednak Angel trzymała go nadal, żeby czasem nie przyszło Aniołowi do głowy rzucić nim albo aby też przypadkiem go nie upuścił.

     Wysiorbał łyk różowej mikstury i głośno przełknął z trudem, jakby gardło mu się zacisnęło. Automatycznie skrzywił się, odwrócił twarz i nie chciał więcej pić.

     — Greg, wypij duszkiem całość. Będziesz miał już z głowy — doradziła mu.

     Chłopak zawahał się. Przez dłuższy czas tylko patrzył ze zgrozą na puchar, walcząc ze sobą. W końcu po ponownej namowie wypił jednym ciągiem, krztusząc się co chwilę. Strużki różowego eliksiru spłynęły mu po brodzie, gdy za mocno przechylił puchar.

     Położył się, przeszywany silnymi drgawkami. Za chwilę też dostał gorączki.

     — Dzielny jesteś — pochwaliła go i pogładziła po zlepionych potem włosach.

     — Wypił? — zapytała z niedowierzaniem Eleonora, gdy weszła do komnaty.

     — Tak. Mam nadzieję, że chociaż jedną rzecz będziemy mieć z głowy.

     Skutki uboczne kuracji trwały około godziny. Gdy mijały drgawki i spadała gorączka, Angel próbowała porozumieć się ze swoim Aniołem i pielęgnowała go. Najbardziej jednak nie znosił czesania włosów, gdyż zlepiały się, szybko kudłaczyły i trudno było je rozczesać.

     Kiedy do niego mówiła, zdawał się być nieobecny, jakby w transie. Patrzył w jeden punkt i czasem zdarzało mu się mrugać, gdy sobie o tym przypomniał.

     Dnia następnego drugi pacjent, Blaise, wyglądał na zdrowszego. Już nie potrzebował maski, oddychał w pełni samodzielnie. Jego skóra też nabrała kolorów i nie był już trupio blady. Lekarze ograniczyli dawkowanie kroplówek. Blaise rozmawiał ze swobodą, choć czasem urywał zdania, by nabrać więcej powietrza. Mógł jeść tylko papkowate i lekkostrawne jedzenie ze względu na rany po nożu, ale też nie mógł gryźć, bo bolała go obita szczęka. Nowym zajęciem Angel stało się więc karmienie go.

     — Chciałbyś jogurcik? — zapytała uradowana.

     Blaise nie był z tego zadowolony. Głupio mu było, że go karmiła.

     — Pewnie, że chcesz — zaśmiała się, otwierając wieko plastikowego kubeczka z jogurtem i nabrała połowę łyżeczki. — Uwaga, leci samolocik.

     Manewrowała w powietrzu łyżeczką, kierując ją do ust chłopaka. I kiedy tak baraszkowali, rozległo się pukanie do drzwi. Ich głowy zwróciły się ku nim. Łyżeczka zastygła w powietrzu, w drodze do ust chłopaka.

     Do pokoju weszli dwaj policjanci. Zdjęli z głów czapki i ukłonili się, a Blaise wytarł szybko jogurt z ust.

     — Witam. Starszy sierżant Ivan White — przedstawił się pierwszy, barczysty. Angel poznała go. Wraz z innym policjantem zgarnęli ją i Blaise'a na komisariat, gdy przez przypadek zamknięto ich w galerii handlowej. Policjant chyba też ich poznał, bo spojrzał na nich jakoś dziwnie.

     — I sierżant Andrew Smith — rzekł drugi, łysy i niższy mężczyzna. Angel i Blaise musieli mieć głupie miny. Patrzyli w milczeniu z szeroko otwartymi oczami.

     — Chcielibyśmy porozmawiać z panem — zwrócił się Smith do Blaise'a.

     — Proszę usiąść — mruknęła dziewczyna i podała krzesło jednemu policjantowi. Drugi przyniósł sobie spod okna.

     — Czy panna ma być obecna przy rozmowie? — zapytał Blaise'a łysy mężczyzna.

     — Tak, jeśli ma taką ochotę — wymamrotał pod nosem. Angel oparła się o grzejnik przy oknie.

     — Chodzi o pobicie — wyjaśnił krótko White, otwierając notes i pstryknąwszy długopisem zapytał bezceremonialnie: — Czy pamięta pan swoich oprawców?

     — Nie — odpowiedział szybko i nerwowo Blaise. Policjanci spojrzeli po sobie.

     — Ilu ich było? Jak wyglądali? Jakieś szczegóły? Nic? — zapytał podejrzliwie Smith i spojrzał badawczo na chłopaka.

     — Nic — odparł nad wyraz chłodno chłopak. Zapadła chwila ciszy, w której wyczuwało się napięcie.

     — A może zna pan motyw tego pobicia? Czy komuś się pan naraził, czy ktoś panu wcześniej groził? — dociekał White, na co Black kręcił głową.

     — Nie — ciągnął twardo. Z barwy jego głosu wywnioskować można było, że ta rozmowa nie miała najmniejszego sensu i policjanci niczego się nie dowiedzą. Znów zapadła cisza.

     — Nie kłamie pan? — zapytał Smith podejrzliwie.

     — Nie kłamię. Nic nie pamiętam — zapewnił go Blaise.

     — No, dobrze. Skoro tak... — rzekł bez przekonania zawiedziony i poirytowany White. — Gdyby jednak coś pan sobie przypomniał, zapraszam na komisariat. Do widzenia.

     Założyli czapki i wyszli z pokoju.

     — Do widzenia — odezwała się Angel. Black zapomniał już, że wciąż była w pokoju. Długo żadne z nich się nie odzywało. Angel tylko rzucała mu ukradkowe spojrzenia, czekając, aż się odezwie.

     — Powiesz mi? — zapytała go w końcu. Milczał.

     — To był Harpun? Tak?

     — Skąd wiesz? — zapytał z szeroko otwartymi oczami i podźwignął się na łokciu.

     — Natknęłam się na niego. Miał taki sam zamiar wobec mnie, jaki wobec ciebie.

     — Jak mu uciekłaś? — zdumiał się, nie dowierzając, że wyszła cało z tego spotkania.

     — Pomogli mi robotnicy — skłamała na poczekaniu. — Teraz widzisz. Musisz rzucić gang dla nas. Mimo, że już w nim nie siedzę, twoje sprawy dotykają też mnie.

     — Myślisz, że to proste? — odparł oszołomiony. — Zbyt dużo wiem.

     — Co z tego? Skąd możesz wiedzieć, co ci zrobią? Dlaczego w takim razie nie powiedziałeś nic policji? Ochroniliby cię.

     — Gówno prawda. Gdybym wsypał Harpuna, doszliby do nas. Poszedłbym do kicia, wszyscy byśmy poszli — warknął czerwony na twarzy — za narkotyki, broń, rozboje, przekręty. Wszystkiego by się dowiedzieli. Harpun wszystko by wyśpiewał. Tego chcesz? Iść siedzieć?

     Angel dopiero teraz zdała sobie sprawę, w jakim bagnie siedzieli. Chciała sprawiedliwości, ale zaszkodziłaby też sobie. A nie chciała przecież iść do więzienia. Wszystko wyszło by na jaw, gliny wywęszyłyby każdy szczegół, każde przewinienie.

     — Mam nadzieję, że otworzyłem ci oczy i oprzytomniałaś — rzekł poważny, oddychając szybko z gniewu i wycieńczenia.

     — Rzucisz gang i prochy albo z nami koniec. I pójdę na policję, jeśli tego nie zrobisz — powiedziała z grobową miną. — Nie pozwolę ci więcej ryzykować życia. Postawiłam ci warunek. Nowe życie albo konsekwencje. Wybieraj.

     Wyszła z pokoju wstrząśnięta jego zachowaniem. Nie znała bardziej upartego człowieka i nie rozumiała toku jego myślenia. Przecież z każdej sytuacji dało się wybrnąć. Blaise może i był najbardziej wpływowym członkiem gangu, ale w końcu ostatnimi czasy sam chciał wybierać między nią a szajką.

     Angel robiła to, co mówiła i myślała, więc Blaise wiedział, że nie żartowała. Obawiała się tylko, czy rzeczywiście umiałaby ze świadomością własnych implikacji powiedzieć wszystko policji. Jaką karę by dostała? Ile lat by jej groziło?

      Wiedziała tylko, że zostałaby kompletnie sama. Wszyscy by się od niej odwrócili i musiałaby pozbierać się na nowo, układając ponownie rozsypane kawałki swojego życia niczym puzzle, między kratami celi.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro