Rozdział 14 "Per aspera ad astra"
All the pigeons that fly past my eyes
Na początku spodobało mi się użycie tego określenia na słowo gołębie, bo można było rozumieć je także, jako frajerzy, ale ostatecznie wykreśliłam pigeons i zastąpiłam je słowem doves. Jakoś lepiej pasowało mi do całego kontekstu.
As a woman I was taught to be hungry.
To zdanie szczególnie przypadło mi do gustu. Miało pokazać gorsze traktowanie kobiet przez ogół społeczeństwa. Ten głód był symbolem narzucanych ograniczeń, braku możliwości i dostępu do realizacji pragnień, które były nam potrzebne. Może i aktualnie to wszystko nie było aż tak widoczne, czy drastyczne, ale kobiety nadal stały w cieniu mężczyzn. W większości filmów facet musiał być głównym bohaterem, to facet zawsze ratował kobietę, a ona była po prostu słabą owieczką zdaną na jego łaskę i niełaskę.
Niesprawiedliwe...
Siedziałam na tylnym siedzeniu z plikiem kartek na kolanach, a Tobi przysypiała na miejscu obok. Dzieliła nas tylko duża torba podróżna Billy'ego, a także oparty o nią akustyk chłopaka. Sam Karren prowadził samochód, nie odrywając wzroku od jezdni. Kathi z siedzenia pasażera wciąż się odwracała i zaglądała w moje teksty.
- To jest dobre.- powiedziała i podała mi jeden z nich.
Było to zaledwie kilka zdań, a nie cała piosenka, ale wymowę miało naprawdę głęboką.
Dare ya to
do what you want
Dare ya to
be who you will
Dare ya to
cry right outloud
To było po prostu wezwanie do robienia tego, co się chce i olania całego ograniczającego systemu.
Oprócz tych feministycznych albo lesbijskich tekstów lubiłam czasem napisać o anarchii, o wolności, o czymś co odnosiłoby się do wszystkich bez wyjątku. Jeśli chodziło o te drugie, w rzeczywistości (przynajmniej do tej pory) nie miałam ciągot do kobiet, ale wydawało mi się, że takie klimaty mogą podpaść ludziom do gustu. W końcu wszyscy ci niedouczeni idioci mówili: "Skoro jesteś feministką, to musisz być lesbą." Właśnie dlatego ja chciałam wstać i wykrzyczeć im prosto w twarz: "Tak, jestem kurewską lesbą i dobrze mi z tym!" (Co przecież nie zawsze musiało być szczerą prawdą, a jedynie aktem pogardy dla takich ograniczonych i nietolerancyjnych ludzi).
- Chcę, żebyśmy mieli już jakiś nowy materiał.- powiedziałam i schowałam kartkę pod stertę innych.- Z komponowaniem u mnie słabo, ale na szczęście mam was.
- No Billy'ego na pewno.- zaśmiała się.- Ale ja też postaram się coś skleić.
- Tak w ogóle to daleko jeszcze?- zapytałam i położyłam wszystkie materiały na torbie chłopaka.
- Billy...- Wilcox szturchnęła go w ramię.- Słyszałeś? Daleko jeszcze?
- A ile jedziemy?- ani na chwilę nie spuścił wzroku z jezdni.
- Nie wiem.- wzruszyłam ramionami.- Z godzinę?
- To pewnie zostało nam jakieś sto siedemdziesiąt kilometrów.- odparł, co wcale mnie nie pocieszyło.
Torby i gitara pod nogami stanowczo nie dodawały wygody temu i tak niewielkiemu autu. Billy pożyczył je od jakiegoś kumpla, bo żadne z nas nie miało własnego. Koleś był posiadaczem także nowiutkiego Nissana, ale (co w sumie nie dziwne) zdecydował się na powierzenie nam swojego starego grata, który zalegał w garażu.
Z głośnym westchnięciem opadłam na oparcie siedzenia i wbiłam wzrok w widok za szybą. Doszłam do wniosku, że może to dodatkowo mnie zainspiruje.
- Tak w ogóle to mamy gdzie mieszkać?- odezwała się Tobi, która zdążyła się już rozbudzić.
Przeciągnęła się leniwie i wystawiła głowę między przednie siedzenia.
- Tydzień temu gadałem z takim jednym gościem z Seattle.- odparł Billy.- Obiecał załatwić nam jakieś lokum za w miarę przystępne pieniądze.
W tym samym momencie samochód zatrząsł się, a potem po prostu zatrzymał. Wszyscy popatrzyliśmy po sobie wymownie.
- Co jest?- zapytał Karren i natychmiast wysiadł z auta.
Tobi rozsunęła szybę w swoim oknie i wychyliła się, by móc zobaczyć, co sprawiło, że nie mogliśmy jechać dalej. Również próbowałam wyjrzeć, ale ostatecznie po prostu wysiadłam, tak samo jak Billy. Zastałam go klęczącego przy jednym z kół. Uleciała z niego co najmniej jedna trzecia powietrza.
No to pięknie...
- Super.- warknął chłopak, podniósł się i z całej siły kopnął wadliwą oponę.- Zajebiście po prostu! Nie jesteśmy nawet w połowie drogi, a ja oczywiście musiałem wjechać w gwóźdź, wielki jak jasny chuj!
- Nie mamy zapasowego koła?- zapytała Vail, z wymuszonym spokojem na twarzy.
Miałam wrażenie, że tak naprawdę była zestresowana całą sytuacją.
- Wyjąłem je, żeby wszystko się zmieściło!- krzyknął chłopak i ukrył twarz w dłoniach.- Nie no, po prostu świetnie.
Wtedy i ja zaczęłam się denerwować. Aktualnie przebywaliśmy na jakimś zadupiu, bez chociażby śladu cywilizacji, o zasięgu nie wspominając. Mieliśmy gdzieś upchnięty telefon komórkowy, ale nawet nie liczyłam, że udałoby się nam gdzieś dodzwonić. Przerażała mnie perspektywa targania całego bagażu i przemierzania reszty drogi na piechotę. Na stopa nie mogliśmy na razie za bardzo liczyć, bo znajdowaliśmy się na kompletnym pustkowiu.
- Zdajecie sobie sprawę, że musimy się ruszyć, tak?- zapytała Kathi, która zdążyła wysiąść z samochodu.- Nic już z tym nie zrobimy. Po prostu bierzmy co się da i idźmy.
Chyba rzeczywiście nie było innego wyjścia. Nie zadając żadnych pytań otworzyłam bagażnik i zaczęłam wyciągać z niego nasze walizki. Na szczęście kilka z nich można było ciągnąć, co znacznie ułatwiało sprawę. Po chwili dołączyła do mnie reszta. Kiedy udało nam się wydobyć z samochodu cały dobytek doszliśmy do wniosku, że nie damy rady taszczyć wszystkiego. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na poświęcenie gitary akustycznej Billy'ego, która nie była zbyt cennym dobrem, a także jednej z walizek z ubraniami. Dzięki temu zabiegowi każdy z naszej czwórki niósł dwa bagaże lub jeden bagaż i jeden instrument.
Na dworze zaczęło robić się niemiłosiernie zimno, a przynajmniej taki efekt dawał silnie wiejący wiatr. Mimo tego i bólu nóg, który pojawił się po niedługim czasie wiedziałam, że nie możemy się zatrzymać.
Musieliśmy osiągnąć nasz pierdolony cel i to za wszelką cenę.
Poza tym, ja nigdy się nie poddawałam.
***
"Chłopaki! Seattle 28.10.'90
Chyba nie uwierzycie co nam się przydarzyło. Przebiło nam oponę jakieś dwieście kilometrów przed tym cholernym Seattle. Nie mieliśmy ani koła, ani zasięgu, ani dosłownie niczego. Zostawiliśmy to auto w cholerę, wzięliśmy graty i zaczęliśmy wlec się na piechotę. Nie wiem ile szliśmy, zanim nie zgarnął nas jeden ogrodnik. Przewiózł nas ze sto kilometrów, za co chwała mu, ale był okrutnie nieznośny. Ciągle gadał o swoich kwiatkach. Wiecie... Rabarbar zjadły mu kiedyś ślimaki, bratki siał w grządkach co pół metra, a tulipany to coś tam... Prosił też, żebyśmy coś zagrali, ale zostawiliśmy akustyka w samochodzie, dlatego nic z tego nie wyszło.
Ogrodnik dał nam skrzynkę jabłek, żebyśmy nie umarli. To niby miłe, ale przez niego już chyba do końca życia nie wezmę jabłka do ust. Potem natrafiliśmy na cywilizację i kupiliśmy trochę normalnego jedzenia. Chwała Bogu!
W którymś momencie jechaliśmy z dwiema zakonnicami zmierzającymi właśnie do Seattle. Myślałam, że jesteśmy już ustawieni, ale kiedy dowiedziały się, że chcemy grać punka kazały nam wysiąść... Miałam ochotę je udusić, ale doszłam do wniosku, że za zabicie bożej służebnicy poszłabym do piekła jak nic, więc zrezygnowałam.
W końcu dotarliśmy na miejsce! Kiedy zobaczyłam znak drogowy z napisem SEATTLE miałam ochotę płakać i całować ziemię. Aktualnie, pisząc ten list siedzimy w barze, wpierdalając frytki, ale kiedy tylko skończymy pójdę go wysłać. Mam szczerą nadzieję, że nie będzie żadnych kłopotów z mieszkaniem, ani w sumie niczym innym.
Wystarczy mi problemów jak na razie!
Do zobaczenia niedługo, Kathleen."
***********************************
Dostałam zawału :,)
W pewnym momencie, kiedy byłam już w jakichś 2/3 rozdziału skasowałam wszystko niechcący. Nigdy wcześniej takie coś mi się nie zdarzyło, dlatego przez chwilę byłam przekonana, że będę musiała pisać go od nowa. Na szczęście przywróciłam zmiany i żyję!
Rozdział dłuższy niż ostatnio, mam nadzieję, że się podobał ;). Ogólnie "jesteśmy" już w Seattle i oczywiście nie mogło obyć się bez komplikacji xD
Do następnego!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro