Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

40. 'cause i can't stay without hoping




Życie jest tylko przechodnim półcieniem,
Nędznym aktorem, który swą rolę
Przez parę godzin wygrawszy na scenie
W nicość przepada - powieścią idioty,
Głośną, wrzaskliwą, a nic nie znaczącą.

Makbet, pomyślał z przekąsem Ashton, cholerny Szekspir miał rację. Życie jest jedynie powieścią idioty. Jest głośne, wrzaskliwe i nic nie znaczy. Jest epizodem dla świata tak nic nieznaczącym, że aż śmiesznym. Czasem, kiedy przypominał sobie noc w Oak Hill drżał, jakby było mu zimno. Wrażenie płynu wlewającego mu się do płuc, naprzemienne tracenie i odzyskiwanie przytomności, mrok zachodzący mu na oczy, i głosy, całe mnóstwo głosów.

Rzucił jedno spojrzenie na wyprasowaną koszulę wiszącą na wieszaku. Z łazienki dochodziły odgłosy prysznica. Nad miastem słońce wzeszło już dawno, i zgiełk dostawał się do małego mieszkania przez uchylone okna. Ashtona przeszedł dreszcz, kiedy przymknąwszy oczy przypomniał sobie widziane jeszcze nie tak dawno akty zgonu.

Upił kolejny łyk kawy z wyszczerbionego kubka i przyjrzał się dokładnie drzewu rosnącemu po drugiej stronie ulicy. Żywe, zielone liście łopotały na wietrze przed wąskim budynkiem, w którego piwnicy znajdował się lokal wątpliwej prawości.

- Gotowy. – głos Michaela wyrwał Ashtona z chwilowego zamyślenia.

Gdzie były jego myśli? Daleko, daleko stąd. Błądziły w świecie o wiele lepszym niż ten, w którym przyszło im żyć.

Michael miał na sobie długie spodnie i luźną koszulę. Blond włosy sterczały w nieładzie we wszystkie strony jeszcze nieco wilgotne. Ashton potrząsnął głową, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, Michael go uprzedził.

- Naprawdę musimy tam iść?

Michael nie wiedział, gdzie Ash był w nocy i szczerze, Irwin wolał, by tak zostało. Clifford miał wystarczająco dużo zmartwień związanych z rodzicami i dopóki on, Blair, Luke i Tracy mogli sobie poradzić z aktami zgonów, nie musieli go w to mieszać.

- Tak. – Ashton kiwnął głową, choć bardzo tego nie chciał. Wiedział, że Blair czegoś spróbuje.

Wysiedli pod ogromnym gmachem sądu w Bostonie. Dookoła fotoreporterzy rozsiedli się na schodkach jak wrony i gołębie, wszyscy uzbrojeni w aparaty i mikrofony oraz kamery. Przypominało to trochę cyrk, tylko bez wielkiego namiotu, a z potężnym budynkiem w tle. Ashton prychnął pod nosem, obejrzawszy się przez ramię dostrzegł sylwetkę Erika Hudsona. Wychodził z kawiarni i pomachał mu.

- Gotowi? – spytał dogoniwszy ich.

- Dawno nas tu nie było. – mruknął Ash.

Dziwnie było patrzeć na Erika Hudsona, brata Blair, ubranego w koszulę i niezdającego sobie sprawy z groźby wiszącej nad głową Królowej Balu.

- Gdzie Blair? – zadał pytanie Michael, kopiąc jeden ze stopni prowadzących do dużych drzwi sądu.

- Nie wiem. Chyba spała, kiedy wychodziłem. Jake miał ją obudzić. – potarł jeszcze zaspaną twarz. – Spędziłem noc w rodzinnym domu, jak za dawnych czasów.

- Rezydencja Hudsonów nie sprzyja wysypianiu się, co?

- Lepiej wysypiałem się na leżance w pokoju przygotowawczym w szpitalu. Choć w domu śniadania są lepsze.

Rzuciwszy okiem na breitlinga na nadgarstku Erika, Ashton stwierdził, że zostało im pół godziny. Pół godziny... Ileż mógł zrobić w pół godziny? Otóż, mógł zrobić wszystko, co tylko chciał. Nie mógł jedynie naprawić swojego życia. Na to pół godziny nie wystarczyło. Żaden czas nie był wystarczający.

Blair była ucieleśnieniem niewinności. Ubrana na biało, jak poradziła jej matka, patrzyła na swoje odbicie w lustrze. Założyła włosy za ucho odsłaniając subtelnie kolisty złoty kolczyk. Delikatny makijaż podkreślający długie rzęsy sprawował się idealnie. Dotknęła szczupłymi palcami wisiorka na szyi.

- Gotowa?

Jake wyglądał jakby właśnie wyciągnięto go z planu filmowego kolejnego dramatu adwokackiego. Poprawiał spinki w mankietach z niewymuszona nonszalancją, lekko uśmiechnąwszy się do Blair, a potem przylizał jeszcze bardziej włosy.

- Tak. – Blair chwyciła torebkę Chanel, zarzuciła ją sobie na ramię i minęła Jake'a w drzwiach.

W pierwszej chwili uznała to za frajerskie. Każdemu stopniowi schodów oddawała chwilę zamyślenia. Patrzyła przed siebie niewidzącym wzrokiem, skupiając myśli wokoło tego, co miało się wkrótce wydarzyć. Przed oczami miała Luke'a stojącego na środku sali sądowej. Właściwie, śniło jej się to, więc niespokojnie przebudzała się co chwilę aż nie dotrwałą do świtu.

W jej snach Luke stał na środku sali sądowej, ale coś podpowiadało jej, że wyrob już zapadł. Obserwowała go z ławki na samym końcu pomieszczenia. Jej ojciec zajmował fotel sędziego, a tuz za jego plecami stał Baker, mierząc do Luke'a z broni.

- WINNY!

Okrzyk zlewał się z jej nagłym przebudzeniem. A teraz, kiedy znów go sobie przypomniała, znajdowała się w samochodzie. Nie była pewna jak się tu znalazła. Jechali Blue Hill Avenue w kierunku Popes Pond. Znała tą drogę jeszcze z dzieciństwa, kiedy rodzina Hudson miała psa, Doga Niemieckiego, o imieniu Scooby.

- To chyba nie jest najszybsza drogą do sądu. – spojrzawszy na zegarek otworzyła szeroko oczy. – Rozprawa zacznie się za dziesięć minut, Jake.

- Spokojnie. Musimy jeszcze zabrać coś dla pani Hudson. 

Blair oparła głowę o zagłówek i przyglądała się przesuwającemu się za szybą światu. Zdawał się pędzić, choć faktycznie to oni jechali szybko. Świadomość, że coraz bardziej oddalają się od gmachu sądu, ciążyła coraz bardziej i tak niespokojnej pannie Hudson. Nie zadawała jednak pytań, choć wiele ich kłębiło się w ślicznej głowie.

Jechali jeszcze kilka minut, nim dostrzegła widmową sylwetkę starego wielkiego młyna, niegdyś głownej atrakcji wesołego miasteczka. Opuszczono je lata temu.

- Jake. – szepnęła, gdy asystent jej matki zatrzymał auto przed zardzewiałą bramą z metalowych rur i siatki. – Jake, co my tu właściwie robimy?

Kiedy na nią spojrzał, w jego oczach błysnęła chłodna obojętność.

- Zostań w samochodzie. – rzucił krótko i wysiadł.

Gdyby na miejscu pasażera siedział ktoś inny, a nie Blair Hudson, na pewno ten ktoś wykonałby polecenie i po prostu siedział na tyłku. Blair jednak odpięła pas i szarpnęła za klamkę. Drzwi ustąpiły, a Blair zsunęła się z fotela. Obcasy na moment zatopiły się w rozmiękłej ziemi.

- Chyba kazałem ci zostać w samochodzie. – powtórzył chłodno Jake majstrując przy zardzewiałej kłódce.

- Moja matka jest twoja szefową. To właściwie ja mam większe prawo do wydawania ci poleceń.

Jake pokręcił głową.

- Jedziemy do sądu. – stwierdziła stanowczo Blair. – I tak już jestem spóźniona, a wolałabym zeznać w tej sprawie. Poza tym, wszyscy czekają... Jake, na cholerę męczysz się z tą starą bramą? Co moja matka mogła tam zostawić?

Jake odwrócił się spokojnie. Przez moment Blair obserwowała jego subtelne ruchy jak zaczarowana, a potem zorientowała się a po jej plecach przebiegł dreszcz.

- Czy ty na serio nie załapałaś? Nie jedziesz do sądu Królowo Balu. I ja mam o to zadbać. 

Uderzenie gorąca niemalże zwaliło ją z nóg. Blair Hudson spoglądała nieufnie na szkielet starego namiotu. To kiedyś było radosne miejsce, pomyślała. Jednak teraz nie miało w sobie nic radosnego. Ponure, z widmami pałętającymi się po suchych alejkach. Odetchnęła. Hudsonowie po raz kolejny zostali zdradzeni.

- Dlaczego, Jake?

Jake otworzył w końcu kłódkę. Odrzucił ją w kępę trawy po prawej stronie a potem odsunął bramę z dzikim skrzypnięciem. Był spokojny i chyba udawał, że Blair tu nie ma.

- Mieszkałeś w naszym domu przez ostatnie tygodnie. – ponowiła próbę. – Siedziałeś obok nas... I jesteś z...

Nim zdążyła dokończyć, Jake szarpnął ją za ramię i pociągnął w stronę wesołego miasteczka. Było tak samo przerażające z bliska jak z oddali. Blair pozwoliła mu się poprowadzić, obserwując w tym samym czasie połamane i wyblakłe budki, w których kiedyś mieściły się gry i zabawy a także przekąski. Obojętnym wzrokiem prześlizgiwała po porozrywanych strzępach nagród, możliwych do otrzymania po wcelowaniu do kaczek, czy zarzuceniu kółka na szyję butelki.

Kiedyś tu była.

Wspomnienie uderzyło ją nagle. Miała niewiele ponad pięć lat, trzymała kurczowo rękę ojca, prowadzącego ją między wysokimi postaciami w kolorowych, letnich ubraniach. Dzień był ciepły, żeby nie powiedzieć upalny. Jej sukienka w niebieską i białą kratkę okalała szczupłe ciałko dziewczynki. Jej bracia biegli przodem w kierunku budki z watą cukrową. Niewiele było takich dni jak ten.

- Mogę też tato? Mogę?

Pan Hudson, o wiele młodszy,  spojrzał na córkę z góry i pokręcił głową.

- Zgubisz się, Blair. Zaraz ich dogonimy.

Nagle Blair znów znalazła się w rzeczywistości. Stała na środku opuszczonego placu otoczonego zniszczonymi budkami z grami festiwalowymi. Kilka gumowych kaczek nieokreślonego koloru (choć kiedyś na pewno były żółte) przyglądało jej się ślepymi, powycieranymi oczami z drewnianej półki, na wpół wiszącej na wpół wspartej o wysokie wiadro. W tamtej chwili, pod czujnym okiem kacek, zdała sobie sprawę z tego, że w domu mieli szczura. Co prawda Jake nie miał ogona, ani nie czołgał się po podłodze, ale był szczurem. Okropnym, paskudnym, brudnym i obrzydliwym szczurem.

- Dlaczego akurat tutaj? – wypaliła.

Jake stał obok niej. Jedną nogę wspierał na kamieniu. Pawił się palcami lewej dłoni z nonszalancją wymalowaną na twarzy. Wzruszył ramionami.

- Musi być jakiś powód. – mruknęła Blair, próbując przeszukać odmęty swojej pamięci w poszukiwaniu odpowiedzi. Dlaczego akurat to stare miasteczko?

Było wystarczająco daleko od miasta, a zasięg w tym miejscu dało się znaleźć w strategicznych miejscach. Jej komórka, bezużyteczna i uśpiona znajdowała się na dnie torebki pozostawionej w samochodzie.

Spojrzała na wysoki diabelski młyn. Jego szkielet niczym widmo górował nad całym wesołym miasteczkiem, choć powinna to nazwać miastem duchów. I wtedy niewielka, obdarta z farby ramka na komodzie w domu Bakera pojawiła się w jej głowie. Zdjęcie przedstawiało Roberta i Julię na tle wesołego miasteczka. Tego wesołego miasteczka.

- To jego szczęśliwe miejsce. – rzekła cicho, a potem powtórzyła głośniej. – To jego szczęśliwe miejsce!

- Zamknij się.

- Wolałam, kiedy byłeś milszy. – nie zdążyła ugryźć się w język. – Powiedziałeś Bakerowi wszystko. Zna każdy mój ruch. To nie fair, Jake.

- Baker ma niewiele wspólnego z byciem fair.

- Wiesz, że Luke nie zabił Julii.

Spojrzał na nią. Oczy Jake'a napotkały twarde spojrzenie Blair. Bała się. Oczywiście, że się bała. Była cholernie przerażona, ale ona umiała to maskować. Nosiła maskę całe swoje życie. Nigdy nie byłą po prostu Blair. Znaczy była, obok Luke'a.

- Wiesz o tym. I Baker też o tym wie. Czemu chce to zrobić?

Jake kopnął jakiś kamień.

- Baker uważa, że uda mu się wygrać świat. – prychnął Jake z pogardą. Przysiadł na kawałku płaskiego kamienia i wyciągnął nogi przed siebie. – Uważa, że wygra.

- Co wygra? Z kim wygra?

Powietrze przeczesywało włosy Blair niczym smukłe palce pianisty. Nie zastanawiała się nad ucieczką. Wiedziała, że uciekanie nic nie da. Jake miał samochód, i bez problemu by sobie z nią poradził. Wiedziała, że nie zrobi jej krzywdy. Może nie wiedziała, ale czuła to.

- Z wami. Z całą Dzielnicą Snobów. Z samym sobą. – wzruszył ramionami. – Wiedział o tym, że będziesz w tym tunelu, kiedy mieliście z Billym wypadek. Shane nie miał ginąć. To od początku miałaś być ty.

Blair wstrząsnął dreszcz. Zimny oddech śmierci nagle pojawił się na karku, jakby Baker stał tuż za nią.

- Od kogo wiedział?

- Ode mnie. – rzucił od niechcenia. – Przecież, Blair, byłem cały czas w domu.

Wie o wszystkim, pomyślała, a skoro Jake wie o wszystkim, Baker też.

- Czemu mi to wszystko mówisz?

Jake wstał. Podszedł do niej i pochylił się tak, że teraz dzieliło ich tylko parę centymetrów.

- Bo, jak możesz się spodziewać, najprawdopodobniej stąd nie wyjdziesz. Już nigdy. Wszystko zależy od tego, co stanie się w sali sądowej.

I po raz pierwszy tego dnia w jej oczach pojawił się strach. Była pewna, że Jake już go dostrzegł.

powoli będziemy zbliżać się do końca, na razie zostawiam wam czterdziestkę

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro