Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

39. i can't keep drowning in the shadows


Ojciec kupił Blair samochód. Perłowo biały SUV Volvo stał na podjeździe obok mercedesa Margaret i błyszczał nowiutkim lakierem. Dzieci lepszego boga tak żyją. Jeśli zniszczą jeden samochód, dostają drugi, lepszy i droższy, ale teoretycznie niezniszczalny. Im się wybacza. Wybacza im się absolutnie wszystko, bo są sobą. Z początku nawet Blair do końca tego nie rozumiała. W pewnym momencie ojciec po prostu zaczął dawać jej rzeczy bez wyraźnej potrzeby... Albo zawsze dawał jej rzeczy bez wyraźnej potrzeby, tylko była zbyt mała, by to zauważyć. Z czasem prezenty stawały się coraz większe, coraz droższe i coraz bardziej przyciągające wzrok. Od plastikowych zabawek, lalek, zestawów kredek z większą ilością kolorów niż można było znać, aż po samochody. Ktoś uznałby, że to nie na miejscu. Dwudziestoletnia dziewczyna jeżdżąca samochodem lepszym niż znani jej lekarze, nauczyciele, prawnicy. Jednak Dzielnica Snobów rządziła się swoimi prawami. Tam to absolutnie nie miało żadnego znaczenia.

W świetle latarni oświetlających podjazd rodziny Hudson, nowe volvo mieniło się drobinkami brokatu specjalnie wmieszanego do lakieru. Blair spoglądała na nie przez okno ciemnego korytarza na piętrze. Miała nadzieję, że to tylko sen. Na kilka godzin przed rozprawą Bakera, kiedy ciemne niebo wisiało nad Bostonem, Blair Hudson błagała, by był to jedynie zły sen, nocna mara. Miała nadzieję, że Baker, ta noc i nawet to piękne volvo zniknie, kiedy tylko się obudzi.

Uszczypnęła się w ramię jeszcze raz, ale to nie pomogło. W uśpionym domu ciszę zakłócał tylko jej oddech, miejscami urwany, lekko nerwowy, pozbawiony rytmu. Billy spał w swoim pokoju specjalnie przeniesionym na parter. Rodzice w sypialni również już dawno zasnęli, potrzebowali naprawdę sporej dawki snu. Erik... Erik po raz pierwszy od dawna spał w rodzinnym domu.

Komórka w kieszeni bawełnianych szortów odezwała się nagle. Blair drgnęła i rozejrzawszy się dookoła zdała sobie sprawę, że to jej telefon. Na ekranie widniała wiadomość od Tracy

TRACY: Cambridge131. Za dwadzieścia minut.

Blair zmarszczyła brwi. Gdyby nie przeżyła tego, co jednak niestety przeżyła, zignorowałaby wiadomość Tracy, uznałaby, że przyjaciółka jest pijana i poszłaby spać. Jednak niezaspokojona ciekawość Blair Hudson wielokrotnie przewodziła jej działaniom.

Wróciła do pokoju, zabrała kluczyki do samochodu i naciągnąwszy przez głowę szarą bluzę wyszła na podjazd. W środku auto pachniało nowością. Wsunęła się na biały skórzany fotel i przyciskiem odpaliła silnik.

Boston nie spał, choć to żadna nowość. Boston rzadko kiedy był wymarły. Nie tak jak Nowy Jork czy Paryż, które cały czas błyszczały a życie w tych miastach dyktował rytm ulicznej muzyki. Boston nie spał, ale nie imprezował. Wiódł swoje nocne życie o drugiej nad ranem.

Wpisany w nawigacji adres w końcu był blisko. Blair skręciła w Cambridge i zatrzymała auto przed bramą Metropolitan Community Church.

- Dziwaczne. – rzuciła sama do siebie opuszczając auto.

Latarnie słabo oświetlały ulicę mętnym, żółtawym blaskiem. Blair rozejrzała się w poszukiwaniu samochodu przyjaciółki, ale jedynym co zobaczyła, była zmierzająca w jej kierunku postać w czarnym kapturze narzuconym na głowę. Szybko przekalkulowała i uznała, że gdyby teraz wsiadła so samochodu, miałaby szansę uciec. Chwyciła klamkę drzwi kierowcy.

- Blair?

Ashton stanął w plamie żółtego światła. Jego skóra przyjęła woskowaty odcień, a włosy zmętniały, kiedy odrzucił do tyłu kaptur.

- Tobie też Tracy wysłała tą durną wiadomość?

Pokręcił głową.

- Luke do mnie napisał. Tracy niedawno wyszła od nas z Calumem... Rozmawiałaś z Lukiem?

Brama zgrzytnęła ruszona wiatrem. Dreszcz przebiegł po plecach Blair. Objęła się ramionami w poszukiwaniu chociaż odrobiny komfortu i ponownie, nieco mimowolnie, uszczypnęła się w ramię.

Na samo wspomnienie rozmowy z Lukiem uderzyła ją fala gorąca i dziękowała w myślach losowi, że jest na tyle ciemno, by Ashton nie mógł zobaczyć, jak się czerwieni. Może nie tyle chodziło o wspomnienie rozmowy z Lukiem, ale jego twarzy przy jej twarzy. Kilka milimetrów dzielących ich usta...

- Rozmawiałam. – kiwnęła głową i rzuciła szybkie spojrzenie w stronę drzwi. Zdawało jej się że we wnęce dostrzegła jakiś ruch. – Wchodzimy?

Ashton przez moment wyglądał, jakby prowadził poważną walkę ze swoimi myślami, ale w końcu przytaknął.

- Panie przodem.

Blair ruszyła do śliskich, kamiennych schodków a potem porośniętą z dwóch stron trawą kamienną drogą w kierunku środkowych drzwi z ciemnego drewna. Ashton powoli szedł za nią, rozglądając się metodycznie jakby obawiał się, że Luke wyskoczy na niego zza rogu.

- Nigdy tu nie byłam, ale nie dziwię się, że Tracy wybrała to miejsce.

- Dlatego, że o drugiej w nocy jest przerażające?

- Nie. – Blair uśmiechnęła się pod nosem. Po lewej stronie na zieleniącym się trawniku dostrzegła tęczową flagę na kiju wbitym w ziemię. Powiewała na letnim wietrze. – Wydaje mi się, że mówiła mi o tym miejscu... Czuła się tu... Jak w domu.

Blair pociągnęła drzwi i ku jej zdziwieniu ustąpiły. Raczej na pewno powinny być zamknięte. Obejrzała się na Ashtona, a on tylko wzruszył ramionami. Wewnątrz paliło się kilka świec. W półmroku dostrzegli dwie postacie siedzące w dwóch pierwszych ławkach po obu stronach nawy głównej.

- Tracy? Luke?

Oboje odwrócili się zaalarmowani głosem Ashtona. Tracy wyglądała, jakby miała zaraz się rozpłakać. Nawet w ciemnicy Blair dostrzegła jej napuchnięte oczy i drganie sylwetki. Luke był spokojny, z zimnymi, bezosobowymi oczami utkwionymi w Blair.

Światła rozbłysły nagle. Odgłos pojedynczych oklasków niósł się echem po pustym kościele. Ashton i Blair rozejrzeli się nerwowo w poszukiwaniu jego źródła.

- Ekstra wejście, co?

Blair go znała. Ten facet z tatuażami, opowiadający o bliznach jak o radosnych pamiątkach. Arlo. Jego ściągnięta twarz pożółkła przez światło wyłoniła się z podcieni. Wyraz swoistego obłędu malował się na niej wystarczająco wyraźnie.

- Jezu, żałuję, że nikt tego nie nagrał. I waszych min. Są obłędne! – Arlo uśmiechnął się, obnażając białe, równiuteńkie zęby. Chyba miał licówki. – Powinienem chyba jeszcze powiedzieć coś w stylu „zastanawiacie się, po co was tu zgromadziłem"? To byłaby przesada...

- Ty!

- Ja. – kiwnął głową nadal rozbawiony. – I ty, i ty i oni. My wszyscy tu jesteśmy. – ruszył środkiem w kierunku Asha i Blair.

Ashton metodycznie wysunął ramię i wepchnął Blair za siebie, a ona nie protestowała.

- Irwin i Królowa Balu. Świetnie. Wybaczcie, za wyciągnięcie was z łóżek. Rozumiecie, że w takiej sytuacji każda minuta się liczy.

- Jaka to sytuacja? – rzucił wojowniczo Ashton. Mięśnie pod bluzą napięły się w ułamku sekundy. Przez chwilę Blair miała wrażenie, że on szykuje się do skoku na Arlo.

- Rozprawa Roberta już za kilka godzin, chyba nie zapomniałeś.

Arlo był kilka centymetrów wyższy od Ashtona. Rzucił ukradkowe spojrzenie Blair, uśmiechnął się jeszcze szerzej z dziką satysfakcją szaleńca, a potem odwrócił się do nich plecami i ruszył w kierunku ołtarza.

Blair nie mogła powiedzieć, by kościół należał do najnowszych i najbardziej zadbanych. Miasto wolało przekazywać pieniądze na parki, ulice i sezonowe festiwale w których udział brali mieszkańcy Bostonu. Podniszczone ławki ustawiono frontem do prostego ołtarza. Ścian nie pokrywały włoskie freski. Jasnoniebieska farba łuszczyła się w niektórych miejscach, a podłoga wymagała naprawy.

- Mam coś dla was, o ile się ruszycie. – rzucił przez ramię, zatrzymując się przy długim, drewnianym stole ustawionym u stóp wzniesienia. Odwrócił się, przywołał ich gestem.

Blair chwyciła mocno ciepłą dłoń Ashtona. Po jej plecach przebiegały ciarki kiedy splotła palce z jego palcami. Oboje, jak żołnierze na musztrze ruszyli przed siebie powoli. Panna Hudson przyglądała się Luke'owi, a ten kiwnął tylko głową.

Na wyżłobionym, starym blacie leżało kilka kartek, dokładnie sześć. Kiedy podeszli bliżej, Blair wbiła paznokcie w skórę dłoni Ashtona. Wielkimi niebieskimi literami na górze każdej ze stron nadrukowano dwa słowa AKT ZGONU. Poniżej w tabelkach znajdowały się ich dane, każdego z osobna.

Do Blair chwilę docierało na co właściwie patrzyła. Ze zmarszczonymi brwiami czytała kolejne informacje o sobie, o Luke'u o Tracy. Potem dopiero zwróciła uwagę na daty. Na każdym akcie znajdowała się taka sama. Jutro mieli umrzeć.

Ashton gwałtownie wyszarpnął dłoń z uścisku Blair i rzucił się w stronę Arlo. Arlo uskoczył w bok, zatoczył się i na moment stracił równowagę. Blair krzyknęła krótko, obserwując ich i wbiła palce z stary blat stołu.

- Jesteś chory. Ty i Baker. Obaj jesteście! – krzyknął Ashton. Jego słowa poniosły się echem po pustym kościele i najwidoczniej sprawiły Arlo satysfakcję. – Czego wy chcecie?

- Już ci powiedziałem. Tysiąc razy. Tak samo jak Robert powiedział małej Królowej Balu. Hemmings trafi do pudła za to co zrobił...

- Nic nie zrobiłem! – przerwał mu nagle Luke.

Ashton prychnął. Tego jeszcze brakowało, żeby Hemmings się w to wmieszał. Ich spojrzenia zwarły się na moment i Irwin przekazał przyjacielowi, żeby się zamknął. Zupełnie jakby liczył, że Luke się zamknie.

- To Baker!

- Słuchaj. – rzucił ostro Arlo. – Jeśli nie poddasz się dobrowolnie i nie przyznasz się do zabicia Julii... No cóż, wiadomość już dostaliście.

- Wiadomość? – Blair zamrugała. – Jaką wiadomość?

Ashton spojrzał na Tracy a ona na niego. Wiedział, że oboje mają w głowach te same, przerażające i paraliżujące słowa nabazgrane na liściku dołączonym do pudełka szachów.

Boże, chroń Królową Balu i wszystkie jej pionki w tej krwawej grze.

- To rozegra się między nią a nim, jeśli nie ustąpisz, Hemmings. Doskonale wiesz, że odbierze to, co dla ciebie najważniejsze, tak jak ty odebrałeś mu Julię.

Słowa zdawały się wibrować w kościach wszystkich, którzy je usłyszeli. W kościele zapanował chłód nocy wpadający przez nieszczelne, stare okna. Ashton przesunął się instynktownie do Blair. Ona na pewno wiedziała, że w tej chwili na szali znajdowało się jej życie. Wiedział jak to jest, kiedy od śmierci dzieli cię ledwie kilka krótkich chwil, kiedy patrzysz w oczy swojej ostateczności, kiedy ocierasz się o nią. Wiedział też jak to jest jej umknąć, prześlizgnąć się przez zgrabiałe palce i znów stanąć wśród żywych.

- Po co ci wszystkie akty zgonów? – spytała wojowniczo Blair zza pleców Ashtona. Przesunęła się do przodu wbijając twarde spojrzenie w Arlo. – Po co wszystkie sześć skoro chce tylko mnie?

Nigdy nie było do końca wiadomo co działo się w głowie Blair Joanne Hudson. Niekiedy, tak jak właśnie w tej chwili, można było się założyć, że będzie przerażona, ledwie zdoła oddychać spokojnie, miarowo, a ona wyskakuje z wojowniczym tonem i odważnymi pytaniami.

- Przezorny zawsze ubezpieczony, moja droga. – odparł Arlo.

Mierzyli się ostrymi spojrzeniami jeszcze przez moment, aż Arlo najwyraźniej nie uznał, że czas na niego. Odwrócił się, ruszył w kierunku drzwi, którymi weszli Blair i Ashton. Jedną rękę wcisnął w kieszenie spodni, drugą przeczesał brudne włosy.

Ashton podszedł do Tracy. Trzęsła się, łzy spływały jej po policzkach zostawiając błyszczące w blasku świec smugi. Otulił ją ramieniem. Blair jeszcze chwilę stała nieruchomo wpatrując się w plecy Arlo, kiedy odchodził. Jedno pytanie jednak nie dawało jej spokoju.

- To było kłamstwo? – wypaliła. Był już przy drzwiach, miał chwycić klamkę, by wyjść. Mogli mieć to już za sobą.

Arlo odwrócił się.

- O czym mówisz?

- O twojej historii. – zrobiła kilka kroków w jego stronę, powolnych, spokojnych, jakby celebracja tej chwili była koniecznością. – O twojej narzeczonej, o ojcu i bliznach...

Wiedziała, że wszyscy im się przypatrują. Ashton i Tracy w jego ramionach i Luke już zdążył się podnieść, zrobił krok. Zatrzymał się jednak gwałtownie.

Arlo pokręcił głową z dziwnym uśmiechem, jakby powiedziała coś absurdalnego.

- Nie, Królowo Balu. – zabrzmiało sucho ale z nutą jakiegoś rozbawienia, typowego dla szaleńców. – Nawet ja nie mógłbym kłamać na ten temat.

Słowa zawisły w powietrzu jakby ktoś uniósł do góry wielki, żółty baner z czerwonymi napisami. Z jednej strony było go jej żal. Tragiczna historia, do tego bliska współpraca z Bakerem. Blair uważała go za nieszczęśnika i odczytał to z jej twarzy.

- Nie patrz tak na mnie. Nie patrz na mnie tak, jakby obchodził cię mój los. – rzekł Arlo, choć w jego głosie zadrgała delikatniejsza nuta.

I tu go mam, pomyślała Blair. Słyszała o tym, o żalu zakopywanym latami, o nieszczęśliwym dzieciństwie. Jeśli dobrze to rozegra, przeciągnie go na swoją stronę, zmusi go, by jej pomógł wcielić w życie jej misterny plan, nad którym spędziła tak wiele czasu...

Arlo szybko przybrał maskę obojętności. Pospiesznie zniknął za drzwiami zostawiając czwórkę Straceńców i swoją chwilę słabości za sobą.

Trzaśnięcie otrzeźwiło Blair. Miała plan, idealny plan niemalże genialny plan i rozpłynął się w powietrzu tak szybko. Ciepłą dłoń Luke'a opadła na jej ramię.

- Co tu robiłeś? – spytała, wpatrując się w zamknięte drzwi kościoła.

- Powiedział, że ma cię tutaj. Musiałem tu być. 



zbliżamy się do końca. dzięki, że jesteście.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro