37. I'm wakin' up to my mistakes again
Połowa czerwca pojawiła się nagle, przynosząc ze sobą nieoczekiwanie upalne dni i suche trawniki, ale w Dzielnicy Snobów trawniki nigdy nie były suche, a mieszkańcy zadziwiająco dobrze radzili sobie z upałami. We wszystkich domach podczas leniwych weekendów wynoszono do ogrodów i na tarasy leżaki i dzbanki z lodowatą lemoniadą. Kobiety w kapeluszach z zabawnie dużymi rondami smażyły się na słońcu, zmuszając jeśli nie swoje dzieci, to pokojówki, do smarowania olejkiem ich ciał. Wysokie, czarne SUV'y wymieniono na kabriolety już na początku miesiąca, i teraz bogaci panowie wracali w swoich kabrioletach z centrum, upewniając się, czy na białych siedzeniach nie zostały smugi z samoopalaczy ich młodocianych kochanek.
Jedyny ogród, w którym przy basenie nikt się nie wylegiwał, należał do państwa Hudson. Pani Hudson nie była także opalona, a pan Hudson nie wyprowadził kabrioletu z garażu ani razu. Jeśli dało się gdzieś zobaczyć Blair Hudson, było to dziełem przypadku, bo ona absolutnie nigdzie nie wychodziła.
W domu Hudsonów przyzwyczajono się jednak do mechanicznego odgłosu wózka inwalidzkiego, obwieszającego przybycie Billy'ego. Przyzwyczajono się także do zapachu środka na blizny i cichych, pokątnych rozmów, a także tego, że pojawiali się przed drzwiami Straceńcy. Oni sami czuli się tutaj jak w domu, choć Blair na stałe zadomowiła się w bibliotece i Tracy Turner wzięła na siebie odpowiedzialność pilnowania przyjaciółki by jadła, nawadniała się i spała. Spała niekoniecznie na rozłożonych książkach czy klawiaturze laptopa.
- Ty znowu tu? – Tracy zmarszczyła brwi, widząc Blair na krześle w bibliotece.
Kartkowała zawzięcie jakieś opasłe tomisko. Miała tą zaciętą, trochę wkurzoną minę, którą przybierała w okresie egzaminów.
- Halo? Blair Joanne Hudson, ziemia do... Jestem w ciąży... Spałam z Michaelem... Spałam z Billym!
Tracy trzasnęła drzwiami, a Blair drgnęła i skupiła uwagę na przyjaciółce. Dokładnie tak, jak Tracy planowała.
- Słyszałaś co mówiłam?
- Nie.
- Może to i lepiej. – Tracy wzruszyła ramionami. Pochyliła się nad stołem i notatkami Blair. – Spałaś?
- Wstałam. – Blair chwilę zerkała na zegarek marszcząc czoło. – Trzy godziny temu.
- Położyłaś się pięć godzin temu!
Blair kompletnie zignorowała jej ton i znów pochyliła się nad notatkami. Oprócz zwykłych zapisków Tracy dostrzegła wykresy, obliczenia, parabole.
- Co ty liczyłaś? – zapytała w końcu i z rezygnacją opadła na fotel.
Przez okna do biblioteki wpadały jasne promienie słońca, a w nich tańczyły drobinki kurzu. Tracy jednak wiedziała, że Blair gdzieś ma te drobinki kurzu, czy inne poetyckie pierdoły. Fotel ustawiono akurat w słonecznej plamie. Tracy wystawiła twarz do słońca i uznała, że najbardziej pomoże Blair, jeśli nie będzie się wtrącać.
- Szanse. Prawdopodobieństwo. – odparła Blair. Rzucił długopis na stos kartek i odchyliwszy się na oparcie krzesła wplatając palce we włosy z odrostem. – Ale chyba wiem, jak to zrobić.
- Tak?
- Tak.
Tracy dostrzegła uśmiech na twarzy Blair, kiedy przyjaciółka wstała i podeszła do niej. Usiadła na oparciu fotela rozprostowując nogi przed sobą. Tracy wolała poczekać, aż Blair ją wtajemniczy. Panna Hudson jak zwykle jej nie zawiodła.
- Potrzebujemy planu zapasowego i chyba go mam. – powiedziała Blair, najwidoczniej bardzo z siebie zadowolona. – Nie jest to najbezpieczniejsza, ani najbardziej legalna opcja ale...
- Nie! Nic nielegalnego. Przypominam ci, że masz kiedyś zostać prawnikiem.
- No mam. – Blair wstała i zaczęła przeglądać najbliższy regał z książkami. Kontynuowała jednak, a z każdym jej słowem Tracy upewniała się, że przyjaciółka zwariowała. – Ale jeśli nie złapią mnie na kłamstwie, i wszystko pójdzie zgodnie z planem, ja zostanę prawnikiem, a Baker zgnije w pace. Zainteresowana?
Błysk w oku przyjaciółki był znakiem, że choćby Tracy nie była zainteresowana i tak musiała przytaknąć. Tak też zrobiła, nie do końca pewna, ale co tam, raz się żyje. Blair podbiegła do stołu, wygrzebała ze stosu jakąś wymiętoloną kartkę, po czym przebiegła po niej wzrokiem jeszcze raz i w końcu przemówiła.
- Spierdolę tym wszystko, co zbudował mój ojciec w poprzednim procesie, ale muszę. – zastrzegła na wstępie, nim odchrząknęła i kontynuowała.
Streściła Tracy swój niesamowity plan, a sama panna Turner z każdym słowem następującym po poprzednim, minę miała coraz bardziej zszokowaną, aż w końcu z otwartymi ustami dotrwała do końca opowieści.
Blair spróbowała ją rozgryźć. Skończywszy mówić, oparła się o blat ciężkiego stołu i cierpliwie czekała. Była naprawdę dumna z tego, że udało jej się to uknuć. W końcu, niewielu wpadłoby na coś tak genialnego, i notabene, niebezpiecznego, ale w tej chwili w jakiś przedziwny sposób, mózg Blair odsunął wszystkie możliwości i myśli o tym, co mogłoby pójść nie tak. W tej chwili nic nie mogło pójść nie tak. Wszystko musiało być absolutnie świetne.
- Jesteś popierdolona. – powiedziała w końcu Tracy przyglądając się przyjaciółce. – Poważnie popierdolona.
Piętro niżej i parę godzin później Michael Clifford stukał palcami o swoje kolano i rozglądał się po gabinecie prokuratora Hudsona. Ciężkie meble, ciemne ściany i zdjęcia z ważnymi osobistościami mogłyby być przytłaczające, ale nie były przytłaczające dla niego. Michael miał wrażenie, że już nic nie może go przytłoczyć. Siedzący za biurkiem pan Hudson postarzał się w ciągu tego miesiąca. Poznaczona zmęczeniem i bruzdami twarz ojca Blair wydawała się być pergaminowo biała pomimo prażącego słońca.
Steven Hudson przeszedł wiele. Stracił syna i nawet jeśli nie dał tego po sobie poznać, Michael wiedział, że pan Hudson cierpi. Na tej kamiennej twarzy prokuratora malował się smutek i cierpienie, jakiego nawet sam Michael nie doznał. Albo nie wiedział, że go doznał, bo nienawidził patosu więc zawsze umniejszał swojemu cierpieniu.
- Jeszcze raz, Michael.
Pan Hudson potarł zmęczoną twarz i odchylił się na oparcie skórzanego fotela. Biurko zawalały papiery, gdzieś pod nimi zakopany był laptop. Słońce wpadało do gabinetu z pewnym ociągnięciem, jakby nawet ono nie chciało tutaj być. Michael cierpliwie odpowiadał na pytania pana Hudsona od dobrych dwóch godzin, i nie zapowiadało się, by był bliżej wyjścia. Maglowali ten sam temat, co kilka lat temu, jednak tym razem, musiał powiedzieć o wiele więcej.
- Czyli Robert Baker groził wam, tak? Zastraszał was... Mówił, że zrobi krzywdę waszym rodzinom, przyjaciołom, bliskim? O to chodzi?
- Tak. Wielokrotnie to mówił. – Michael kiwnął głową. Nie skłamał.
- No dobrze. A Oak Hill, co dokładnie się tam wydarzyło, Michael? – pan Hudson pochylił się nad stołem i złożył ręce w trójkąt. Czujne spojrzenie niebieskich oczu w Michaela.
Wybrał pan fantastycznego Straceńca, pomyślał Mike, te obrazy nawiedzają mnie co noc. Nie powiedział tego jednak. Uciekł wzrokiem do niewielkiej fotografii stojącej za panem Hudsonem. Na zdjęciu czwórka cudownych dzieci Hudsonów uśmiechała się szeroko. Na oko dziesięcioletni Eric trzymał na rękach dwuletnią Blair, a ona wyciągała dziecięce rączki w stronę ciemnych loków dziewięcioletniego Billy'ego, który pokazywał coś czteroletniemu Shane'owi. Ukłucie żalu pojawiło się nagle, choć Mike zastanawiał się, dlaczego. Nie znał wtedy Blair a tym bardziej jej braci. Nie wiedział dokładnie którego dnia zrobiono to zdjęcie, po tle widział, że było to lato i cała czwórka znajdowała się w jakimś słonecznym ogrodzie, ale nie mógł nawet powiedzieć, czy był to ogród rezydencji w której właśnie siedział.
- Michael?
- Tak? Zagapiłem się. – potrząsnął głową i znów skupił uważny wzrok na prokuratorze. – Pytał pan o Oak Hill... Hmmm... To było dziwne. Żaden z nas nie był tam z własnej woli.
- Czyli Baker was zmusił, tak? – pan Hudson zdjął okulary w modnych oprawkach. Potarł kąciki zaczerwienionych oczu. Był już zmęczony i Michael to widział.
Oni wszyscy byli.
- Groźbami. Proszę pana, to co się tam wydarzyło... My nie panowaliśmy nad tym wszystkim. Było pełno dymu, ludzi i śmierdziało. – dreszcz przeszedł wzdłuż jego kręgosłupa. Skrzywił się lekko, ale kontynuował. – Ten tabor kolejowy cholernie cuchnął. Ogłuszające wrzaski, piski i jęki... Widok krwi...
- No dobrze. Widzę, że sprawia ci to trudność. Muszę jednak zapytać, Michaelu, który z was miał broń? Wiem, że było was dwóch.
Michael zmarszczył brwi, udając że pieczołowicie próbuje sobie przypomnieć. Jednak on kombinował. Gdyby powiedział, gra zostałaby zakończona. Pan Hudson możliwe, że nie użyłby tego przeciwko nim, ale na pewno nie puściłby tego płazem i zacząłby patrzeć na nich w inny sposób. Przyznanie się nie wchodziło w grę, choć Mike dokładnie pamiętał chłodny pistolet w swojej dłoni, lufę błyszczącą w mętnym blasku księżyca, adrenalinę buzującą w żyłach.
- Michael.
- Nie pamiętam. – skłamał gładko. – Nie wiem.
Steven Hudson na moment wydawał się być zrezygnowany. Spojrzał na breitlinga na swoim nadgarstku. Dochodziła czwarta popołudniu i Michaelowi się nieco spieszyło, ale najwidoczniej panu Hudsonowi też. Zamknął skórzaną teczkę i wstał.
- No dobrze. To tyle. – zapowiedział Steven Hudson. – Mam jeszcze inne spotkanie. Jeśli coś sobie przypomnisz, zadzwoń.
Michael wyszedł z gabinetu pana Hudsona z myślą, że go zawiódł. Nie ułatwił spawy, ale raczej też nie utrudnił, co nieco go pocieszyło. Stał teraz w westybulu i zastanawiał się, co ma ze sobą zrobić. Powinien wrócić na uczelnię na ostatnią poprawkę, ale chyba nie miał na to ani siły ani ochoty. Opuścił jednak rezydencję Hudsonów i stanął na ich absurdalnie dużym podjeździe zastawionym różnymi samochodami. Podszedł do swojego mitsubishi, otworzył drzwi i zawahał się tylko na moment. Coś kazało mu unieść wzrok i to zrobił.
W oknie na piętrze zobaczył niewielką postać. Blair, pomyślał z uciskiem w gardle. Obserwowała go, ale kiedy spostrzegła, że on też na nią patrzył, natychmiast zniknęła. Wsiadł do samochodu, odpalił przyjemnie mruczący silnik, by zaraz skierować się do bramy.
Nie wiedział dlaczego, ale pojechał do Downtown Crossing. Zostawił samochód na parkingu niedaleko zabytkowej dzielnicy i ruszył między starymi budynkami, w poszukiwaniu spokoju. To nie było w jego stylu. Zdecydowanie nie było, ale w danej chwili wydawało się odpowiednie. Znaczną część dzielnicy Downtown Crossing wyłączono z ruchu kołowego lata temu i teraz tłumy spacerowiczów przewalały się pomiędzy budynkami, a te zdawały się napierać ze wszystkich stron.
Michael wcisnął ręce w kieszenie spodni. Było zdecydowanie zbyt gorąco jak na czwartą po południu. Mike zastanawiał się, co robiłby teraz, gdyby sprawa nie została wznowiona. Raczej nie siedziałby w środku miasta pozbawiony celu i chęci do życia. Pewnie siedzieliby nad basenem u Caluma, pili zimne piwo i paplali o niczym, jak mieli w zwyczaju spędzać upalne dni w ostatnich latach. Może pojechaliby na pobliskie jezioro. Oni, tylko czwórka chłopaków, jak wtedy nad jeziorem Mossapoang. Uśmiechnięci, niewinni, nieobciążeni.
Telefon w kieszeni Mike'a odezwał się, ale on zwlekał z odebraniem. Uznał, że musi wyglądać głupio. Wszyscy naokoło słyszeli jego dzwonek i byli przekonani, że on też go słyszy. Mała dziewczynka wymazana lodem czekoladowym na twarzy przyglądała mu się z ogródka absurdalnie drogiej restauracji, jakby ponaglała go, by odebrał.
- Gdzie jesteś? – głos Ashtona był spokojny i opanowany.
Przyjaciel zapewne siedział w mieszkaniu z Meg, bo spędzała u nich ostatnio sporo czasu. Możliwe, że jedli pizzę, a Ashton unikał tematu gali dobroczynnej i po prosu delektował się jej delikatnym, błyszczącym ciałem. Jakimś cudem, skóra Meg zawsze pachniała kawą.
- W Downtown Crossing. Byłem u Hudsona. – odparł Michael. Przystanął naprzeciwko wystawy sklepowej foot lockera i wpatrywał się w intensywnie zielone buty Nike. Chyba powinien je kupić. – A co?
- Zastanawiałem się, czy wszystko okej.
Cały Ashton, pomyślał Michael kręcąc głową. Zawsze dzwonił spytać, czy wszystko okay. Nie byłoby w tym nic dziwnego, przecież przyjaciele tak robią, ale Ashton robił to niewymuszenie, niemalże bezpardonowo i zawsze szczerze. Mike czasem pytał swoich kumpli z roku, czy wszystko u nich okay, ale tak naprawdę gówno go to obchodziło. Ashtona zawsze obchodziło bardzo.
- Tak, okej. – Michael wszedł do sklepu. Urocza ekspedientka w niebieskim polo uśmiechnęła się do niego zza lady. Odwzajemnił uśmiech i ruszył w kierunku zielonych butów. – Pytał mnie o tamtą noc. O to kto miał... Jesteś teraz z Meg?
- Pojechała do domu. – Ashton najwidoczniej się zainteresował. – Pytał o to, kto miał pistolety?
- Tak. Nie powiedziałem mu... Znaczy, ściemniłem, że nie pamiętam.
- Cholera! – wrzask Ashtona zmusił Michaela do odsunięcia telefonu od twarzy. – Wybacz. Kurwa.
Michael zmarszczył brwi. O co chodziło Ashtonowi? Nie miał pojęcia. Przyjaciel pożegnał go jednak szybko i rozłączył się, zostawiając Mike'a z wieloma pytaniami w głowie. Słodko uśmiechająca się ekspedientka podeszła do niego. Przymierzył buty, ale ich nie kupił. Jednak zdał sobie sprawę, że są obrzydliwe.
Niebo nad Bostonem przyjęło ciemnoróżowy kolor. Zachodzące za rzeką słońce rzucało słaby blask, wdzierający się do niewielkiego mieszkania Ashtona i Michaela, kiedy ten drugi wrócił do domu. Zdjął jeansową kurtkę, rzucił ją na oparcie krzesła. Ashton siedział przy blacie w kuchni. Jego twarz przyjęła blady odcień pod wpływem blasku ekranu komputera. Drgnął, kiedy usłyszał kroki.
- Już jesteś?
Michael postawił na blacie siatkę z dwoma opakowaniami z knajpy na wynos. Kiwnął głową, pochylił się nad ramieniem Asha i przeczytał tekst wyświetlony na ekranie. Ku jego miłemu zaskoczeniu, Ashton przeglądał aukcję starych samochodów.
- Słuchaj. Chyba powinieneś o czymś wiedzieć.
Michael wyciągał pojemniki na stół. Otworzył oba, jeden wręczył Ashtonowi razem z widelcem i kubeczkiem ostrego sosu.
- Wtedy na pogrzebie, kiedy wyszliśmy z Blair...
- Nie pojechaliście odebrać czegoś o czym zapomnieli goście od cateringu. – na twarz Michaela wpłynął lekki uśmiech.
Wiedział o tym. Domyślił się, kiedy Luke przekazał mu informację. Hemmings najwidoczniej łyknął ten kit, ale on, Michael, nie. Nikt nie kazałby pogrążonej w żałobie siostrze zmarłego odbierać tartaletek z łososiem bo firma cateringowa zapomniała je zapakować.
Oparł się blat, skrzyżował nogi w kostkach przed sobą i dał Ashtonowi znak, że słucha.
- Pojechaliśmy do Bakera.
Grunt osunął się Michaelowi spod nóg. Zakładał wiele. Myślał, że wymknęli się, żeby pogadać. Może mieli zamiar zacząć być razem, czy coś w tym guście. Może Blair źle się czuła i potrzebowała szybko zniknąć, ale nie powiedziałby, w życiu by się tego nie spodziewał, że mogliby pojechać do Jones Hills. Cieszył się, że za nim były szafki, bo mógłby się przewrócić. Przez moment powietrze w kuchni wydawało się lodowate mimo upału panującego na dworze.
- Do Bakera? – wykrztusił po długiej chwili ciszy przerywanej tylko jego ciężkim oddechem. – Bakera? Roberta Bakera?
Ashton potrząsnął głową.
- A po jaką cholerę?
- Na prośbę Blair. – Ashton wyglądał jak uczniak, którego nauczycielka gani za opuszczenie się w nauce. Wpatrywał się w swoje duże ręce i długich palcach. Właściwie, Michael wiedział, że Ash próbuje unikać jego wzroku. – Po tym, co stało się z Shanem musiała z nim pogadać. I ja ją rozumiem.
- Dlaczego poprosiła ciebie? – zapytał Michael. – Dlaczego ciebie, nie Luke'a?
Ashton wzruszył ramionami. Nawet jeśli wiedział, a wiedział doskonale, uważał, że to absolutnie nie była sprawa Michaela. Blair mu ufała i nie zmierzał jej zdradzić. Przynajmniej nie po raz kolejny.
- I co? Pogadała z nim?
- Tak. Powiedział jej o tym, kto miał broń. Blair wie. – słowa Ashtona dochodziły jakby spod wody. On sam słyszał je, jakby wypowiadał je ktoś inny. Blair wie. Blair wie. Blair wie wszystko. – Wie i...
- Przecież to nie był żaden z nas. Przecież wiesz.
- Wiem. – Ashton kiwnął głową. Wyprostował się, odgarnął włosy z twarzy po czym wstał i podszedł do okna. Ulica przyjmowała wesoły, różowy kolor. – Ona nie pozwoli Bakerowi wygrać, wiesz o tym.
- Ale jak ona ma zamiar to zrobić?
- Najpewniej... Znając Blair. – namyślił się chwilę. – Za wszelką cenę.
czas obudzić się i stawić czoła demonom. oto rozdział trzydziesty siódmy. dzięki, że jesteście.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro