31. you're the only thing that I think I got I right
miałam szatański pomysł a więc, trzydzieści jeden wlatuje już dziś
Ashton poznał Meg kilka dni wcześniej, kiedy po raz kolejny bił się z myślami, czy powinien wejść do szpitala. Ostatecznie odjechał, ale wcześniej zapalił papierosa, oparty o swój nowy samochód. I może, jak to czasem w życiu bywa, ten właśnie papieros nagle naprawił jego życie. Nie tyle papieros ile fakt jego zapalenia. I może nie naprawił całego życia, ale jakąś jego zmąconą część.
Meg Polver, studentka pielęgniarstwa opuściła szpital głównymi drzwiami z torbą sportową przerzuconą przez ramię i niemalże natychmiast wyciągnęła papierosa. Kilka razy pstryknęła zapaliczką, ale na próżno i zrezygnowała, odrzucając bordowe włosy przez ramię. Ashton uśmiechnął się, choć wtedy nie wiedział, że dziewczyna nazywa się Meg Polver, albo że studiuje pielęgniarstwo. Znów wrócił jego dawny nawyk, a Robert Baker przez moment nie istniał w jego życiu.
Odepchnął się od maski samochodu i ruszył ku niej, choć widział, że laska nerwowo podryguje i rozgląda się, jakby na coś czekała. Modlił się, by nie czekała na chłopaka. Wyciągnął swoją zippo, oznaczoną monogramem i odpalił ją.
- Proszę. – powiedział jedwabistym tonem.
Meg miała głębokie, zielone oczy i wąski nosek lekko zadarty ku górze. Usta o kształcie mniej więcej serca, tak to mógł określić, rozciągnęła w nerwowym uśmiechu wypuszczając dym.
- Dzięki. – fuknęła dziewczyna spojrzawszy w jego piwne oczy. – Meg.
- Ashton. – wyciągnął sobie drugiego papierosa i odpalił go, starając się nie myśleć, co na to powiedziałaby jego matka, albo jak krytycznie spojrzałaby na niego Blair. – Wyszłaś ze szpitala?
- Jak co drugi dzień. Jestem pielęgniarką. – rzuciła od niecenia Meg. – Widziałam cie kilak razy. Czatujesz na kogoś? Nie mamy nikogo sławnego, a przynajmniej o nikim nie wiem.
- Co? Nie. Leży tu moja koleżanka. – silił się na ton mówiący, że nie ma o czym gadać, bo naprawdę nie chciał o tym gadać.
- Po twojej twarzy widzę, że coś jest nie tak, Ashton. Nie, żebym znała się na ludziach, ale mam oczy.
- Nic takiego.
- Okej. – Meg wzruszyła ramionami. – Więc o tym niczym mi dziś opowiesz, dobra?
- To randka?
Zjechała do wzrokiem od góry do dołu po czym zagryzła wargę. Zrobiła dokładnie to, czego chciał. To było proste. Znów poczuł się jak Ashton Irwin sprzed Bakera, kiedy bawił się i trzymał laski w garści.
- Tak. Właściwie, można tak to nazwać. – rzuciła niby od niechcenia.
Umówmy się, że Ashton nie lubił nikogo traktować jak „plaster", ale w jakiś sposób taka Meg stała się plastrem, chociaż nie myślał o niej jako „plaster". Była odskocznią i to bardzo ładną z ciałem niemalże dorównywającym Tracy. W ten sposób nie myślał o pewnym rzeczach czy pewnych osobach. Po prostu, w jakiś niewytłumaczalny sposób, Meg Polver zajmowała jego myśli i całkiem mu to odpowiadało, dlatego uśmiechnął się, patrząc na nią i jej drobny nos delikatnie zarysowany w mętnym półmroku panującym w gwarnym barze.
Może i było to dość nieodpowiedzialne i samolubne, w końcu powinien być dla Caluma, ale czasami, kiedy walczył z bezsennością nawiedzającą go od wypadku Blair, myślał sobie, że Calum jest chujem. Mogli mu pomóc. Chcieli mu pomóc. Gdyby tylko się otworzył, gdyby tylko pozwolił im choć przez moment ze sobą porozmawiać a nie zamykałby się w swojej dziecięcej sypialni, pomogliby mu.
- O czym myślisz? – spytała Meg odstawiwszy piwo na drewniany blat. – Widzę, że coś cię trapi, Ashton. Mów.
Czy powinien jej powiedzieć? Nie. To by było nie fair względem wszystkich jego przyjaciół. Trapiło go to samo od dłuższego czasu i nie potrafił sobie z tym absolutnie poradzić. Chociaż właściwie, to chciałby się komuś wygadać. Chciałby, żeby ktoś spojrzał na tę sprawę z innej perspektywy, może bezuczuciowo rzucił jakąś kąśliwą uwagę, może powiedział mu, że jest skończonym idiotą.
- Jak ma na imię?
- Hm? – nieprzytomne spojrzenie Ashtona spoczęło na Meg.
Założyła pasmo bordowych włosów za ucho.
- Jak ma na imię? Dziewczyna, o której myślisz.
- Tu nie chodzi o dziewczynę. To... Nie zrozumiesz tego.
- Oczywiście, że nie zrozumiem. Jeśli mi nie powiesz, na sto procent nie pojmę o co chodzi, ale możemy próbować rozwiązać to razem. – powiedziała z naciskiem Meg, i upiła jeszcze łyk swojego jasnego piwa. – Mogę ci pomóc, Ashton. Musisz tylko dać sobie pomóc.
To co działo się w życiu Ashtona było jednak większe i cięższe, niż jakieś sercowe problemy czy kłótnie, które zapewne miała na myśli Meg. To było coś, z czym on sam ledwie sobie radził. Chciał pomocy, ale nie mógł wplątać kolejnej osoby w sprawę Bakera. Nie mógł pozwolić, by Meg, podobnie jak Corrine oberwała rykoszetem.
Ten wieczór jednak nie należał do Meg i Ashtona. Światła uliczne w Dzielnicy Snobów były jaśniejsze niż gdziekolwiek indziej, a skąpane w nich zadbane, przesadzenie wystylizowane trawniki wydawały się być jeszcze bardziej zielone, niemalże sztuczne.
Z okna swojej sypialni Blair obserwowała basen za domem. Jego delikatne światło migoczące na wodnych załamaniach zawsze przynosiło jej ulgę i swoisty spokój. Było znajome. W końcu obserwowała te migotki od dziecka.
Mocniej otuliła się ramionami. Choć była połowa maja, ona od czasu wypadku odczuwała niewytłumaczalny chłód. Potarła dłońmi ramiona by się rozgrzać. Dobrze było być w domu, w jej sypialni, we własnej, i dobrze znanej strefie. Choć nie była już tą samą Blair. Miała wąską ranę na brzuchu, po której na pewno zostanie blizna. Miała w pamięci obrazy przewijające się jak film. Ten moment uderzenia, dźwięk, krzyki...
- Blair, kolacja na stole.
Do pokoju wsunęła się Margaret Hudson. Blair spojrzała na nią nieprzytomnym wzrokiem i chwilę zajęło jej przypomnienie sobie, że od kiedy wyszła ze szpitala, rodzina dokładała wszelkich starań by być rodziną. Nawet nieco wybrakowaną, bo Erik kiedy nie był w szpitalu spał w swoim mieszkaniu, a Billy nadal nie opuścił oddziału chirurgii.
Na dole w jadalni siedział Shane, na tym samym miejscu, które zajmował w dzieciństwie. Obok siedzącego na jednym szczycie ojca. Shane zajmował lewą stronę, Erik prawą. Obok Erika siadła Blair a naprzeciwko niej Billy. Margaret zajmowała drugi szczyt stołu i tak też zrobiła tego dnia.
- Wszystko dostosowane do twojej diety, kochanie. – powiedziała, podając jej jakąś maziowatą substancję nałożoną do porcelanowej miseczki. – Ryżowy z owocami.
Nie słyszała, by matka kiedykolwiek zwracała się do niej „kochanie", „słońce", czy jakkolwiek inaczej w taki słodki sposób. Zawsze była po prostu „Blair", ewentualnie „Dziecko".
- Dzwoniła McNaan. – powiedział Steven Hudson, obserwując uważnie Blair. – Mówiła, że cię odsunęła. Oczywiście...
- Dlaczego w ogóle wzięła mnie do tej sprawy? – Blair grzebała łyżką w tej dziwnej mazi, która chyba była kleikiem ryżowym. – Przecież, jestem z nią powiązana.
- Nie oficjalnie. – zauważyła Margaret. – Shane nie garb się!
Shane wyprostował się natychmiast. To garbienie wzięło się u niego z długich godzin spędzonych przed komputerem. Blair uśmiechnęła się pod nosem.
- Po prostu, uważaliśmy z matką, że dobrze będzie mieć cię po tamtej stronie ale...
- Baker już wie, że ja to ja. – zauważyła inteligentnie Blair, a jej oczy błysnęły jakby przeskoczyła w nich iskierka. – Co już doskonale zdążył pokazać.
- Właśnie. Dzwoniła do mnie Tracy Turner. – Steven na chwilę znów był prokuratorem Hudsonem. – Mówi ci coś nazwisko Corrine Vauchel?
- To dziewczyna Cala, ale nie wiem co u nich, bo do mnie nikt nie dzwoni ani nie pisze. – niemalże poskarżyła się jak pięciolatka, za co chciała sobie przyłożyć w twarz, ale ostatecznie uznała, że ma pełne prawo do marudzenia i rozgrzebała łyżką maziowatą zawartość miseczki jeszcze bardziej, aż zobaczyła dno. – A o co chodzi?
Pochwyciła spojrzenie ojca. Było one dziwne, wręcz osobliwe, jakby nie mógł się zdecydować, czy być jej ojcem czy jednak prokuratorem Hudsonem z Bostonu. To ją zaniepokoiło. Na rękach Blair wyskoczyła gęsia skórka i zacisnęła pięć na łyżce tak mocno, że pobielały jej palce.
- Tato?
- Posłuchaj, Blair. To... - poszukał pomocy u Margaret, ale ona zacisnęła usta w wąziutką kreskę i nie miała zamiaru mówić. Westchnął i kontynuował. – Corrine Vauchel nie żyje.
Blair miała wrażenie że gigantyczna ręka zaciska się dookoła jej wnętrzności. Powietrze na chwilę zostało wyssane z absurdalnie dużej jadalni domu Hudsonów w Dzielnicy Snobów. Przygryzła spierzchniętą dolną wargę choć miała tyle do powiedzenia. Tyle pytań do zadania, tyle emocji do wykrzyczenia.
- To był... To był Baker, prawda? – wycedziła przez zaciśnięte zęby. – Tym razem mu się udało. – Chciał mnie ale dostał ją.
- Blair. – Margaret wyciągnęła rękę i położyła ja na spoczywającej na stole dłoni córki. Ciepło dłoni matki było obce. Margaret raczej nie okazywała emocji, chyba że było to absolutnie konieczne. W ostatnim czasie Blair i Shane żartowali, że matka wypstryka się z emocji do końca życia.
- Nic mi nie powiedzieli. – rzekła urażona kursując wzrokiem od ojca do Shane'a i od Shane'a do matki i tak w kółko. – Nawet nie... Mogłam im pomóc!
- Uspokój się, Blair. Nie możesz się denerwować i dobrze o tym wiesz.
Blair utkwiła jadowite spojrzenie w Margaret Hudson i odsunęła swoje krzesło. Może i zachowywała się jak gówniara, ale miała to gdzieś. Mogła zachowywać się jak gówniara.
- Blair, to wydarzyło się tego samego dnia, kiedy się obudziłaś...
- Jak on się czuje?
Wściekła na siebie, na wszystkich dookoła, na przyjaciół, na rodziców i nawet na niewinnego Shane'a zganiła się w myślach. Od razu powinna pomyśleć o Calumie. Jak mogła czuć się zdradzona, kiedy to jego dziewczyna zginęła!
- Muszę iść do Caluma. – mruknęła Blair i zmierzała już do wyjścia z jadalni. Mamrotała pod nosem, nie słuchając już protestów matki.
Wróciła na górę, wciągnęła na siebie szary sweter i założyła trampki. Blair spodziewała się przy drzwiach zastać Shane'a, ale najwidoczniej przekonał rodziców, że powinni pozwolić jej iść. I tak by jej nie zatrzymali. Kto jak to, ale on doskonale o tym wiedział. Otworzyła drzwi i wystąpiła na majowe, przesycone zapachem snobów powietrze. W drodze do bramy objęła się ramionami i walczyła ze łzami cisnącymi jej się do oczu. Zagryzła spierzchnięte wargi otwierając pilotem bramę a wyszedłszy na chodnik skręciła w dobrze znanym kierunku.
Dlaczego? Dlaczego odcięli ją od informacji? Mogła im pomóc! Mogła coś zrobić! Mogła ich wesprzeć! Wszyscy, oni wszyscy mieli przed nią jedną wielką tajemnicę, której w danej chwili nienawidziła. Nienawidziła też Straceńców za to, że nie powiedzieli jej prawdy! Nienawidziła ich za to, że w ogóle się do niej nie odzywali! No pewnie, że nie odzywali się, bo nie chcieli jej denerwować... Ale nawet Tracy? Nawet Mike?
Krew buzowała jej w głowie, a myśli i tak przebijały się przez jej szum. Jednak przez ten szum nie przebił się dźwięk nadjeżdżającego samochodu, który zwolnił gwałtownie i kątem oka zauważyła czarną maskę tuż obok siebie. Rzuciła jedno krótkie spojrzenie na postać siedzącą za kierownicą kabrioletu i natychmiast wściekła się jeszcze bardziej.
- Co ty tu robisz? – fuknęła jak obrażona kotka i mocniej otuliła się swetrem.
- Mógłbym o to samo spytać ciebie. – odrzekł Luke opanowanym głosem. Znaczy, gdyby ktoś nie był Blair Hudson, uznałby to za opanowany ton. Ona jednak wyczuła tą delikatną wibrację niepewności. – Jechałem do swoich rodziców...
- Czyli nadal nie do mnie, tak? – zachichotała bez cienia wesołości, bardziej cynicznie z dozą wściekłości. – Fantastycznie.
- Co cię ugryzło? Mogłabyś wsiąść? Wiesz, jakie mam teraz spalanie...
- Nie, nie mogłabym. Jedź do rodziców, jak zamierzałeś.
Luke chyba się zaśmiał. Nie musiała na niego patrzeć by wiedzieć, jaką miał minę. Rozbawiony ale lekko zirytowany zagryzał dolną wargę i uniósł brwi by zaraz pokręcić głową i zwrócić się do niej jeszcze raz, ale tym razem spokojniej.
- Dobrze, Blair. Chcę żebyś wiedziała, że bardzo przyczyniasz się teraz do powiększenia dziury ozonowej, bo sportowe samochody i tak palą jak smoki, a teraz jadę absurdalnie wolno więc gdybyś jednak...
Blair zatrzymała się i utkwiła w nim wściekłe spojrzenie.
- Zamierzaliście mi powiedzieć, że Corrine nie żyje? – wypaliła nagle, może trochę za głośno, bo dzieciaki idące drugą stroną ulicy na chwilę zatrzymały się, przyjrzały jej a potem uciekły pospiesznie. – Czy zamierzałeś mi o tym powiedzieć, Lucas?
Wiedziała, że nienawidził, kiedy zwracała się do niego jego pełnym imieniem i fakt, że miał przed sobą właśnie wściekłą Blair a nie jakąkolwiek inną osobę tylko potęgował dramatyczny wydźwięk tej sceny. Zatrzymał samochód. Silnik mruczał w wieczornym powietrzu. Blair z założonymi rękami oczekiwała na wyjaśnienia. Mógł uciekać! Mógł uciec, wcisnąć pedał gazu i jedynie by się za nim zakurzyło, ale zsunął powoli ręce z kierownicy i potarł zmęczoną twarz.
- Czyli już wiesz. – mruknął odrzucając głowę na zagłówek. – Blair, wsiądź do samochodu.
- Nie rozumiem, dlaczego miałabym to robić. Wygląda na to, że jednak się nie kumplujemy, Luke. Prawda? Kumple mówią sobie tak ważne rzeczy. Przyjaciele nie kłamią. A ja nie wsiadam z obcymi do samochodu.
Wyglądała jak dziecko, obrażone, bo rodzice nie kupili mu słodyczy. Policzki zaczynały jej się czerwienić a do oczu napływały gorące łzy, z którymi toczyła jeszcze zacieklejszą walkę niż z samym Lukiem.
Musiał zachować się jak dorosły. I zrobiłby to, gdyby nie był Lukiem Hemmingsem. Opuścił szybko auto, obszedł je i stanął tak blisko Blair, że czuł słodki zapach jej perfum i widział jak błyszczące linie malują się na jej policzkach. Zwalczył w sobie chęć wytarcia dłonią jej łez. Zamiast tego chwycił ją pod kolanami, drugą rękę umiejscowił za plecami i bezceremonialnie podniósł, by zaraz wsadzić ją na siedzenie pasażera, nie wracając uwagi na jej głośne protesty.
- Luke!
Nie odpowiedział. Wsiadł na fotel kierowcy, zrzucił hamulec ręczny, przestawił tryb na „drive" i ruszył przez oświetloną ulicznymi lampami Dzielnicę Snobów.
- Nie podoba mi się to. – powiedziała, pilnując swojego tonu, choć w karku czuła mrowienie.
- I nie musi. – fuknął Luke. – Wnioskuję, że szłaś do Caluma.
- Tak. A teraz wolałabym wiedzieć, gdzie mnie zabierasz. – wytarła rękawem swetra policzki i upewniła się, że pod opatrunkiem jej szwy nadal są na swoim miejscu.
- Do mnie. Do domu moich rodziców.
Nie była tam całe wieki. Mamy Luke'a też nie widziała całe wieki, nie licząc przelotnych spotkań na jakichś przyjęciach charytatywnych, w których snobistyczni mieszkańcy Dzielnicy Snobów wyjątkowo się lubowali. Jej rodzice zmuszali ją do przyjeżdżania, bo chcieli się nią pochwalić. Oni wszystko robili w jakimś stopniu na pokaz, żeby być idealnymi w oczach sąsiadów. Mama Luke'a, Liz, jednak nie robiła niczego, żeby się pokazać. Przekazywała spore sumy na szpitale i organizacje charytatywne, organizowała imprezy dobroczynne i była ambasadorką Goodwill, jednak Blair czuła niepokój przed spotkaniem z nią. Co miała jej powiedzieć? Co powinna powiedzieć? Nie mówiąc już o ojcu Luke'a, którego ostatni raz widziała tamtej nocy w Oak Hill, kiedy rozmawiał z policjantami.
- Dobrze się czujesz? – spytał Luke zaciskając palce na kierownicy.
- Zdradzona. Wściekła. Tak samo jak w Oak Hill. Jak myślisz?
- Królowa dramatu, co? – zakpił. – Jadłaś kolację?
W odpowiedzi pokręciła głową. Wbiła wzrok w przewijającą się za oknem Dzielnicę Snobów. Absurdalnie duże ogrody i wielkie, wyrastające po środku nich domy w których wszystkie światła zapalno, by w jakiś niewytłumaczalny sposób dać znać sąsiadom, że stać ich na prąd, i mogą rozświetlać swoje ogromne posiadłości jak sam Jay Gatsby. Uśmiechnęła się sama do siebie myśląc o tym absurdzie. Tutaj nikt nie urządzał takich wielkich imprez.
Dzielnica Snobów rządziła się swoimi prawami, na swój sposób żyła w oddali, odgrodzona swoistym woalem od pozostałej części miasta a może nawet i świata. Była czymś więcej niż Upper East Side czy Hollywood.
- Miałam iść do Caluma. – powiedziała, kiedy zatrzymali się na podjeździe Hemmingsów.
- Bez sensu. Cal z nikim nie chce gadać. Nawet Mali wróciła do domu, ale ją też wyrzuca za drzwi swojego pokoju. – Luke wysiadł, obszedł samochód i otworzył drzwi Blair.
- Nie jestem nawet odpowiednio ubrana.
- Żartujesz? To cie obchodzi? – zamknął drzwi gdy wysiadła.
Ruszyli w kierunku dużych drzwi, które natychmiast się otworzyły i na werandę wylało się ciepłe, żółtawe światło. Przez moment w tym blasku Blair widziała jedynie kształt postaci, ale kiedy podeszli bliżej, Liz Hemmings, ciepła i kochana jak zawsze wyciągnęła ku niej ręce.
- Oh, cieszę się, że nic ci nie jest kochanie! – zamknęła Blair w szczelnym uścisku.
Blair dołożyła wszelkich starań by nie syknąć z bólu, a kiedy już się odsunęła przywołała na twarz swój najlepszy uśmiech.
- Wchodźcie. Jack już jest. Oglądają z ojcem jakiś mecz. Szybko, szybko. Zaraz będzie kolacja...
Ponagleni przez Liz weszli do środka. Blair z ulgą zauważyła, że dom nie zmienił się za bardzo. Ściany nadal były w tym ładnym odcieniu beżu, biała czekolada wymieszana z cappuccino. Jasne obicia krzeseł i sof, i ciemnobrązowe drewniane meble. Weszli do salonu w którym dobrze jej znany Andrew Hemmings wydzierał się na jakiegoś zawodnika, kompletnie ignorując fakt, że ten go nie słyszy.
- Andrew! – upomniała go Liz.
Odwrócił się na fotelu i uśmiechnął szeroko wstając. Jack pomachał do Blair.
- Blair. – powitał ją ciepło. Uścisnął drobne ciało panny Hudson podobnie jak Liz, jednak nieco delikatniej. – Dobrze wyglądasz. W ogóle nie widać, że...
- Tato. – Luke upomniał go pospiesznie i pokręcił głową, co nie umknęło uwadze Blair. – Będziemy w ogrodzie.
- Pomóc pani?
- Nie, kochana. – Liz machnęła ręką. – Zawołam Jacka.
- Poczekaj tu. – powiedział Luke i wyszedł z salonu a za chwilę usłyszeli jego kroki na schodach.
Blair pomaszerowała za Liz do kuchni rozglądając się cały czas w poszukiwaniu jakichś nowych rzeczy. Chyba liczyła, że pojawi się coś, czego wcześniej nie było. Liczyła, że zobaczy jakiś maleńki ornament, który upewni ją, że nie wpada znów w przeszłość, że nadal jest w teraźniejszości.
- Rozmawiałam z twoją mamą po wypadku. To naprawdę straszne. Jak się czuje Billy? – spytała Liz, wstawiając wodę na herbatę. – Tą co zwykle?
- Tak. Billy... No cóż. – zamyśliła się na chwilę Blair i spróbowała przywołać jakąkolwiek pozytywną rzecz. – Żyje.
- Oh. No tak. Margaret mówiła mi, że lekarze każą się nastawiać na najgorsze.
Blair przełknęła głośno ślinę rozglądając się po dobrze znanej kuchni. Kubki nawet wstały w tej samej sekwencji co kilka lat wcześniej.
- To głupota. – Liz pokręciła głową. – Ale lepiej się miło zaskoczyć niż niemiło rozczarować. Jack! Jack! Potrzebuję cię tutaj.
Liz zalała herbatę i podsunęła kubek do Blair. Panna Hudson zacisnęła na nim szczupłe palce i uśmiechnęła się. Było w tym coś znajomego, coś osobistego i intymnego, jakby faktycznie zajrzała do swojej przeszłości.
- Dobrze wyglądasz. – Jack uśmiechnął się i założył za ucho pasmo złotych włosów sięgających ramion, a potem zwrócił się do matki. – Pomóc ci zdjąć talerze z górnej półki?
- Nie wymądrzaj się. – burknęła Liz, a potem uśmiechnęła się promiennie i zamieszała w garnku.
Blair obserwowała ich chwilę, nim nie pojawił się Luke. W ręce trzymał szarą bluzę, którą wręczył Blair i wyszli drzwiami kuchennymi do ogrodu. Hemmingsowie też mieli basen i ogrodowy barek. Blair usadowiła się jednak na jednym z rozłożonych leżaków i wciągnęła bluzę przez głowę, a potem znów chwyciła odstawiony przed chwilą kubek.
Była już spokojniejsza, gotowa go wysłuchać. Luke wyglądał jakby chwilę zbierał się do wypowiedzenia pierwszych słów, ale nie zamierzała go uprzedzić. Chciała dać mu czas na zastanowienie się. Albo chciała żeby jeszcze chwilę się pomęczył. Dmuchała w gorącą herbatę patrząc jak para unosi się ponad kubkiem i ulatuje w wieczór.
- Ustaliliśmy, że nie będziemy cię w to wciągać. – odezwał się w końcu zdawkowym tonem, chodząc w tą i z powrotem przed leżakiem zajmowanym przez Blair. Udawał, że nie widzi jej wściekłego spojrzenia. – Wiesz, że wypisałabyś się na żądanie i przyleciała nam pomóc...
- Zrobiłabym to. – zapewniła Blair, czując buzujący w niej gniew. Teraz był jeszcze do opanowania. – I dlatego nikt się do mnie nie odzywał?
- Zawarliśmy pakt, że nie będziemy z tobą gadać... I zanim rzucisz we mnie tym cholernym kubkiem, poczekaj chwilę i daj mi wytłumaczyć, dobra. – wyciągnął przed siebie ręce w geście obronnym. – Gdyby ktoś z nas z tobą gadał, na pewno by się wygadał. Nawet mimowolnie.
- To nie powód żeby odcinać mnie od informacji! Niemalże zaczynałam gadać ze sobą!
- Blair, zrobiliśmy to dla twojego dobra! – Luke uniósł głos, a Blair jakby zapadła się w sobie na moment.
Coś ją uderzyło. Jakaś dziwna emocja zaczęła pojawiać się w środku i wydzierała się na zewnątrz. Nawet jeśli robili to dla jej dobra...
- Poczułam się jak wtedy! – pisnęła Blair odstawiwszy kubek obok siebie. – Poczułam się jak wtedy w Oak Hill! Nienawidziłam was! A teraz nienawidziłam jeszcze Tracy i Caluma, który przeżywa tragedię! Bo nic mi nie powiedzieliście. – zamaszyście wytarła rękawem bluzy Luke'a policzki. – Nie nauczyłeś się jeszcze, że tak wielkie sekrety nas niszczą, Luke?!
Skoczyła na równe nogi. Szew pociągnął ją, ale skrzywiła się lekko i miała nadzieję, że w mętnym świetle zewnętrznych lamp Luke tego nie zauważy. Chyba jej się udało, bo nie dał tego po sobie poznać. Skrzyżował ręce na klatce piersiowej i czekał.
- Wiesz, jak się wtedy czułam? Od tamtej pory analizuję wszystko. Każdą zmianę humoru Tracy! Każdą sytuację z Michaelem, każde słowo, każdy uśmiech i szukam odstępstw. – to się w niej gotowało, a słowa wylatywały z jej ust jak pociski karabinu maszynowego. – Cokolwiek się nie wydarzy, ja to analizuję i przywalam się odpowiedzialnością za wszystko, co się dzieje. Za każde najmniejsze odstępstwo od normy... I to poczucie winy! To gówniane poczucie winy! My nie możemy już kłamać, Luke! Nie możemy okłamywać siebie nawzajem bo robiliśmy to zbyt wiele razy... To za długo się ciągnie.
Łzy ciekły jej po policzkach i już nie zwracała na nie uwagi. Stała w ogrodzie swojego eks chłopaka w jego bluzie, i płakała, i błagała go, żeby już więcej nie okłamywali siebie nawzajem. Była żałosna, a przynajmniej za taką się miała. Była wściekła, rozgoryczona i miała nadzieję, że Luke to zrozumie. Bo to był Luke.
Pociągnęła nosem wpatrując się w niego zaszklonymi oczami. Niewygojona rana pod prostokątnym opatrunkiem jeszcze ją bolała.
- Blair.
- Zamknij się. – rzuciła jadowicie i usiadła. Upiła łyk herbaty parząc sobie przy tym język, ale nic ją to nie obchodziło. – To moja wina. Ten rozpad, to, że się w to wpakowaliście. Powinnam była powiedzieć coś wcześniej, ale byłam za bardzo zapatrzona w... Nie zwracałam uwagi na to, kto wchodzi do naszego życia. Julia nigdy nie powinna nam się wydarzyć, rozumiesz? Nie powinnam jej pozwalać na dostanie się do naszego życia! Wiesz, że nie lubię tych snobistycznych podziałów moich rodziców, ale w jej przypadku... Ona nie powinna się mieszać w Dzielnicę Snobów, bo była z Jones Hill. I zanim coś powiesz. – dodała szybko, widząc jego ciężki wzrok. – Była przybłędą, która narobiła wiele złego. Przez nią kłamiemy jak najgorsi ludzie. Oddajemy sobie swoje sekrety, ale nie dzielimy się nimi ze wszystkimi, tylko z niektórymi. Pierdolę to, Luke.
Nie obchodziło ją, czy Liz usłyszy, że przeklina. Nie obchodziło ją, czy pani Harrins usłyszy jej wściekłe słowa oglądając swoją wieczorną operę mydlaną przy otwartym oknie w sąsiednim domu.
- Pierdolę takie korytarzyki, sekreciki, i to wszystko... Mam już dość. – pochyliła się i schowała twarz w dłoniach a włosy okoliły jej twarz.
Luke zmarszczył brwi i oblizał spierzchnięte usta. Czy spodziewał się takiego wybuchu? Pewnie nie, pomyślała Blair kopiąc linoleum na tarasie czubkiem buta.
- W co byłaś za bardzo zapatrzona? – zapytał Luke robiąc krok w przód.
Uniosła twarz i zaśmiała się cynicznie.
- Tyle usłyszałeś?
- Po prostu pytam. – nie wydawał się w ogóle zgorszony swoim nietaktownym pytaniem. – Więc?
- W ciebie. – odrzekła bezceremonialnie. – W mojego chłopaka, Luke'a Hemmingsa, najprzystojniejszego i zdecydowanie nieodpowiedniego dla mnie chłopaka, który był najlepszym wyborem w moim życiu. A przynajmniej tak mi się wydaje.
Na twarzy Luke'a zagościł jakiś tryumf. Uśmiechnął się delikatnie, zrobił kilka kroków i kucnął przy nogach Blair układając duże dłonie na jej drobnych kolanach.
- Przez cały ten czas. – zaczął ostrożnie. – Kiedy patrzę wstecz na moje życie... Wszystkie rzecz, które zrobiłem... Wszystkie złe akcje dla Bakera... Ty byłaś tą jedną właściwą jego częścią. Myślałem... Myślałem, i nadal myślę... Jesteś jedyną właściwą częścią tego wszystkiego. – zakreślił dłonią okrąg. – I nigdy nie powinienem był dać ci odejść... I spartoliłem... Spierdoliłem koncertowo, bo jak sama powiedziałaś, nie byłbym sobą, gdybym tego nie zrobił... I to z mojej winy wydarzył się ten cały wypadek i...
Blair dotknęła opuszkami palców jego dłoni. Zadrżał pod jej dotykiem delikatnie chłodnej skóry i zorientował się, że Blair Joanne Hudson patrzy mu w oczy. Patrzyła w jego niebieskie oczy swoimi niebieskimi oczami, w których zdawały się ukryć wszystkie gwiazdy. I w nich było wszystko. Żal, smutek, radość, iskierki szczęścia, cały ból... W tych oczach zawarta była cała Blair Hudson, jego Blair Hudson.
- Wierzysz, że mogliśmy mieć to wszystko? – spytała cicho. Gdyby jej twarz nie znajdowała się kilka centymetrów od jego twarzy w ogóle by jej nie usłyszał. Nakreśliła ręką taki sam okrąg. – Mogliśmy to... Mieć?
Brzmiała, jakby potrzebowała zapewnienia. I może potrzebowała. Na moment znów była mała i potrzebowała, żeby ktoś jej powiedział, że tak, mogliby mieć to wszystko. Zacisnęła swoje palce na dłoni Luke'a, tym razem zdecydowanie, nie tak anemicznie jak w szpitalu.
Twarz Luke'a jakimś cudem przybliżyła się do twarzy Blair. Dzieliły ich ledwie cale. Blair patrzyła w jego oczy, próbowała odgadnąć jego myśli. Co myślał w tamtej chwili. Wolną dłonią dotknęła jego policzka. Poczuła lekki zarost drażniący opuszki jej palców i przymknęła powieki, czując ciepłe wargi Luke'a na jej wargach.
To było najbardziej znajome uczucie na świecie. Jego lekko spierzchnięte usta, kolczyk uwierający ją delikatnie, jego zapach, dotyk jego skóry. Chciała tego. Chciała tego jak niczego innego na tym cholernym świecie. Wplotła palce w jego włosy powoli i puściwszy jego rękę ułożyła drugą dłoń na jego karku. Ręce Luke'a powędrowały w dobrze znane miejsce na jej talii. Znalazłby to miejsce nawet gdyby miała na sobie kombinezon astronautki. Znał ciało Blair Hudson zbyt dobrze. Z początku delikatny pocałunek szybko przerodził się w żarliwy, pełen swoistego pożądania i pełen tęsknoty. Oboje za tym tęsknili. Jednak w głowach mieli zupełnie co innego.
Blair wróciła myślami do tych czasów, kiedy Robert Baker nie był jeszcze ich problemem. Kiedy miała Luke'a na wyłączność, kiedy był tylko jej i kochał ją i ona kochała jego, bo tego była pewna. To nie sprowadzało się do szczeniackiego zauroczenia a było całkowitym oddaniem, o które nikt nie posądzałby Luke'a Hemmingsa.
Luke myślał o Blair. O dziewczynie którą kochał wtedy i teraz i miał wrażenie, jakkolwiek to nie zabrzmi, że zawsze będzie ją kochał. Jej słodki zapach, delikatny dotyk. Jej palce w jego włosach, jej usta na jego ustach, lekko słony smak łez, które jeszcze przed chwilą lśniły na jej twarzy.
To, jakby nie patrzeć, była istna głupota i Blair najwidoczniej sobie o tym przypomniała, bo nagle zesztywniała i odsunęła się od niego mrugając szybko, jakby próbowała się obudzić ze snu. To jednak nie był sen. Jakaś część jej chciała wrzeszczeć ze szczęścia, bo w końcu Luke znów był jej Lukiem, a z drugiej strony odczuwała jakąś dziwną, niewyjaśnioną winę.
- Obiecuję, że nie będę kłamał. – powiedział w końcu Luke. – Że skończymy z okłamywaniem siebie nawzajem, ale... Musisz mi coś obiecać.
Blair zmarszczyła brwi. Jej usta jeszcze czuły dotyk jego ust bardzo wyraźnie i nie chciała by kiedykolwiek to przyjemne uczucie je opuściło. Potrząsnęła w końcu głową.
- Blair... Jeśli kiedyś... Jeśli kiedyś zapytam czy mnie kochasz... Mogłabyś mnie okłamać?
Blair zacisnęła usta w wąską kreskę i w tej chwili dałaby się pokroić za umiejętność unoszenia tylko jednej brwi. Przygryzła wnętrze policzka.
- Proszę cię. Jeśli kiedyś spytam, czy mnie kochasz... Okłam mnie. Obiecujesz?
Nie wiedziała co ma na to odpowiedzieć.
- Ale czem...
- Jeśli powiesz, że mnie nie kochasz, słowo daję, to będzie najlepsze zaprzeczenie jakie usłyszę w życiu...
- A co z „nie ma pan raka" albo „to nie zwłoki pana żony"?
- No... Jedno z kilku. Ale pula jest mała. – Luke wzruszył ramionami. – Ale jeśli powiesz tak... To będzie najsłodsze kłamstwo w życiu. Rozumiesz?
Z jakiegoś powodu... Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu ona go rozumiała. Może dlatego, że to był Luke. Kiwnęła głową i nie mogła zwalczyć chichotu cisnącego jej się na usta. To był jakiś głupi pomysł, na który mógł wpaść tylko Luke Hemmings.
- Hej! – głos Jacka przeciął wieczorne powietrze. – Kolacja!
Luke wyprostował się, a Blair zabrała swój kubek i wytarłszy policzki poszła za nim do domu.
love y'all
czekam na wasze komentarze co do rozdziału bo to chyba to, na co czekaliśmy
BLAKE CONTENT
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro