Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

30. but I know better now

stwierdziłam, że mi się nudzi, więc rozdział dziś, właśnie w tej chwili !

Blair stała przed lustrem i smukłymi palcami dotknęła prostokątnego opatrunku przyklejonego na brzuchu. Po tym na pewno zostanie blizna. Minęło kilka dni, podczas których nikt się z nią nie kontaktował, jakby wszyscy o niej zapomnieli.

Mogła już samodzielnie wstawać i chodzić po sali, ale absolutnie nie dalej. Nudne, białe ściany i, co prawda, gustowne meble już ją męczyły. Lekarz powiedział, że szybko wraca do zdrowia, chociaż ona sama tak nie uważała. Twierdziła bowiem, że marnuje czas. Kiedy dzwoniła do swoich przyjaciół – nie odbierali. Nie odwiedzali jej, nie zaglądali.

Przyjrzała się swojej twarzy, bledszej niż zwykle, jeszcze bardziej wychudłej, bez zaróżowionych policzków. Wyglądam jak śmierć, pomyślała, czując chłodny oddech na swoim karku. Teraz należała do klubu tych, którzy się o nią otarli, choć sama nazwa „klub" była mocno przesadzona.

Otóż, to na pewno był Robert Baker. Przekonał ją o tym wyraz twarzy Luke'a w ten dzień, kiedy ją odwiedził. W ten dzień, kiedy się obudziła. Teraz wydawało jej się, że wydarzyło się to strasznie dawno, jakby minęły cale wieki od szczęśliwego dnia, jednak w rzeczywistości, dzieliło ją od tego kilka dni zapełnionych rozmowami z ojcem i matką i bazgraniem planu idealnego, choć i tak miał się nie przydać. Steven Hudson zapowiedział swój powrót na salę sądową wbrew protestom żony i lekarza, doktora Morrisa.

Odłączona od informacji i przyjaciół pozostawała sama sobie. Każdego dnia, kiedy rodzice zjawiali się w miarę możliwości po południu próbowała wyciągnąć z nich jakiekolwiek informacje, nabierali wody w usta. Nawet Erik czy Shane nic jej nie mówili, choć Shane zjawiał się rzadko i przynosił ze sobą laptopa, bo musiał pracować. Jakkolwiek by to nie brzmiało, wszyscy ją opuścili, choć dokładnie nie chciała w ten sposób się wyrażać, było to zbyt patetyczne. Pewnie mieli swoje sprawy. Nie wszyscy zdali egzaminy we wcześniejszym terminie.

Któregoś dnia rodzice przynieśli jej nowy telefon, na którym wreszcie mogła odebrać maile. Jej poprzedni uległ, cóż, kompletnemu zniszczeniu. Tak jak się spodziewała „ze względu na niedyspozycyjność" profesor McNaan odsunęła ją od sprawy Bakera. Może to i dobrze. Nie znosiłaby patrzenia temu człowiekowi w oczy. Nie po tym co się wydarzyło. Wydarzyło się zbyt dużo.

Miewała koszmary, przez co pielęgniarki faszerowały ją lekami usypiającymi i uspokajającymi. Budziła się z krzykiem, jakby próbowała zakłócić krzyk Billy'ego we śnie. Miała wrażenie, że dokładnie tak samo czuł się Michael, ze swoimi demonami, które nie pozwalały mu spać. Tylko jej demony pojawiały się we śnie. Czy teraz oficjalnie mogła powiedzieć, że je miała? Blair Hudson miała swoje demony?

Obciągnęła koszulkę w białe i granatowe paski i odeszła od lustra. Za wielkim oknem słońce powoli chyliło się ku zachodowi, a z jej sali szpitalnej wyglądało to najpiękniej. Różowe niebo nad ukochanym Bostonem, zapach lata, którego poczuć nie mogła, bo okna co prawda się nie otwierały, ale zawsze mogła go sobie wyobrazić.

- Samotne popołudnia?

Blair odwróciła się zmarszczywszy brwi. Głos nie należał do nikogo znanego, podobnie jak twarz. Mężczyzna oparł się o framugę drzwi i wyglądał na kogoś, kto dużo czasu spędza na oddziale ratunkowym. Kilka cienkich blizn pokrywało jego nos i policzki. Miał chudą twarz, okoloną blond włosami. Spodnie jeszcze bardziej wydłużały jego i tak długie, chude nogi. Jasnoniebieskie oczy przywodziły na myśl krę lodową gdzieś na Grenlandii.

- Nie znam pana. – zauważyła Blair. – Chyba pomylił pan sale.

- Nie. Wracam od kogoś. – stwierdził męzczyzna. – To źle, jeśli dama siedzi sama w szpitalu i nikt nie dotrzymuje jej towarzystwa. Mogę? – spojrzał na małą sofkę pod oknem.

Blair wzruszyła ramionami i kiwnęła głową.

- Jestem Arlo. – rzucił facet, jakby to już powinna wiedzieć.

Blair przygryzła wnętrze swojego policzka. Usiadła na łóżku, delikatnie podkulając nogi.

- Wyrostek?

- Też na „w". – Blair zlustrowała go wzrokiem.

W twarzy tego człowieka nie było nic przyjaznego, jakby otaczał go woal złej aury, nierozerwalnie przytwierdzonej do jego imienia. Arlo. Nie słyszała tego wcześniej. A może słyszała, tylko już nie pamiętała? Najwidoczniej nie było aż tak istotne, że po prostu puściła je mimo uszu.

- Wypadek. – Arlo uśmiechnął się, jak gdyby wspomniał o jakimś swoim dawnym przyjacielu, z którym rozeszli się z niewiadomych powodów. Po prostu któregoś dnia żaden nie zadzwonił. – Miałem ich kilka.

- Tak? Na przykład?

Szczerze, Blair nie ufała ludziom. Jednak jest coś takiego w naturze ludzkiej, doprawdy istna głupota, że kiedy ktoś zaoferuje człowiekowi samotnemu rozmowę, ten samotny człowiek podejmie ją z zamiłowaniem, bo jest samotny a nie chce odczuwać swojej samotności. Człowiek, kiedy jest samotny zaczyna myśleć o wielu dramatycznych rzeczach. Wymyśla i widzi wszelkie tragedie, te małe i te duże, spędza godziny na podróżach w głąb samego siebie tylko po to, żeby wygrzebać to, co leżałoby tam niepostrzeżenie.

Arlo zdjął powycieraną jeansową kurtkę i odsłonił szczupłe, ale umięśnione ramiona pokryte jeszcze większą ilością blizn, oraz kilkoma tatuażami. Lewe ramię zdobiła czarna róża przechodząca w węża na przedramieniu którego głowa spoczywała już na dłoni.

- To mam od dzieciństwa. – wskazał na bliznę po wewnętrznej stronie ręki, tuż nad zgięciem łokcia. – Spadłem z roweru. Ale ta. – szczupłym palcem wskazał bliznę ciągnącą się od ramienia pod obojczykiem ku klatce piersiowej. – Ta jest po wypadku samochodowym, kilka lat temu, zginęła w nim moja narzeczona. Jeszcze mam tu poparzenia, kilka kulek... Tata lubił polować po paru głębszych... O! Ta jest po nożu. – pociągnął koszulkę do góry odsłaniając starą, wyblakłą bliznę między żebrami. – Sporo szczęścia. A więc, co to za wypadek?

Blair obserwowała z jaką radością Arlo opowiada o bliznach. Traktował je chyba jak dzieło sztuki, delikatne i warte eksponowania, a także bardzo wartościowe. I natychmiast jej myśli pobiegły ku Ashtonowi, który swoją bliznę chował jak mógł. Nienawidził jej. Nie chciał jej mieć. Marzył o tym, by zniknęła, ale wiedział, że gdyby zdecydował się na operację, powstałaby nowa blizna. Rodzice Michaela mu to wytłumaczyli. Ale blizny Arlo nie były powiązane z Oak Hill. Nie miały takiej historii. To, co upamiętniały nie złamało mu życia.

- Samochodowy. – mruknęła Blair w odpowiedzi i objęła się ramionami, choć wcale nie było jej zimno. – Pewnie słyszałeś. Tunel Sumner.

- To ty?

Blair kiwnęła głową, ale jej wzrok uciekł do okna, za którym miasto różowiło się i wyglądało absolutnie przepięknie.

- Wyglądało kosmicznie. To cud, że żyjesz a...

- Blair.

Erik Hudson w swoim kitlu lekarskim otworzył drzwi, wcierając w dłonie płyn do dezynfekcji. Rozejrzał się po sali i kiedy zauważył Arlo, natychmiast skrzywił się, jakby zobaczył wyjątkowo niepożądanego robaka.

Tak, Arlo nie wyglądał na kogoś z ich świata. Nie wyglądał na gościa z Dzielnicy Snobów, i najpewniej Erik własnie zastanawiał się, co ten frajer tu robi. Nim jednak zdążył się odezwać, Arlo wstał i zebrał swoją kurtkę.

- To ja będę leciał. – rzucił przez ramię. – Cieszę się, że mogłem dotrzymać ci towarzystwa.

Kiedy już wyszedł i zniknął za zakrętem korytarza, twarz Erika w ogóle się nie zmieniła. Pokręcił głową i podszedł do łóżka z którego chwycił podkładke z danymi i wynikami Blair. Przerzucał pospiesznie kartki.

- Nie możesz spraszać sobie tu nieznajomych, Blair. To raczej nie był twój kumpel. – zauważył Erik, przeglądając właśnie ostatnie wyniki morfologii.

- Gdyby ktokolwiek mnie odwiedzał, nie musiałabym gadać z nieznajomymi. – fuknęła Blair jak obrażony dzieciak. – Co chciałeś?

W odpowiedzi jednak Erik sięgnął po wózek szpitalny i podsunął go do Blair.

- Wsiadaj. Billy się obudził.

Oczy Blir błysnęły ognikami nadziei.

- Co z nim? Wiecie już? Wyzdrowieje?

- Psychicznie nie wiem, a fizycznie... Nie do końca. – Erik odłożył podkładkę i spojrzał na Blair gramolącą się na wózek. Umościła się i czekała, aż pojazd ruszy. Chciała zobaczyć się z Billym.

- To znaczy?

Myślała o tej chwili dość często. Zastanawiała się, co powinna mu powiedzieć. Że nie ma mu za złe? Że to nie jego wina? Nadal go kocha i uważa za brata? Mogła mu powiedzieć wszystko. Wypadki się zdarzają? To nie pasowało do sytuacji. Wypadki faktycznie się zdarzały, ale nie takie wypadki, nie z takim tłem i dramaturgią...

- No cóż, chirurdzy jeszcze nad tym siedzą, ale musimy zacząć oswajać się z pewnymi myślami. – Erik wypchnął wózek z sali i teraz prowadził go przed sobą po korytarzu.

Blair słuchała go, ale rozglądała się jak małe dziecko wśród półek wypełnionych słodyczami. Chłonęła każdy widok.

- Do brzegu. – poprosiła, przyglądając się dwóm pielęgniarkom śliniącym się do Erika.

- Bardzo możliwe, że Billy nie będzie chodził.

Erik silił się na spokojny ton, ale Blair odwróciła się na wózku i spojrzała na niego zaszklonymi oczami. Walczyła przez moment z gorącymi i piekącymi łzami, próbowała być silna, jednak to, co usłyszała, nie pozwalało jej na bycie dalej silną.

To była jej wina.

- On nie...? – wzięła głęboki oddech próbując opanować drżenie dolnej wargi. – On ma nie... On...

- To nie jest nic pewnego. – Erik zatrzymał wózek, obszedł go i kucnął przy kolanach Blair, która walczyła z płaczem. – Jest szansa... Po prostu, lepiej zakładać złe. Potem się nie rozczarujemy, tylko będziemy mile zaskoczeni.

- To największa głupota jaką usłyszałam z twoich ust kiedykolwiek. – odparła łamiącym się głosem. – A przypominam ci, że udało ci się jakimś cudem namówić Shane'a na włożenie telefonu mamy do mikrofalówki.

- To nie moja wina, że jako dzieciak nie był inteligentniejszy niż kurczak. – Erik wzruszył ramionami i wytarł kciukiem policzek Blair. – Teraz sporo mi zawdzięcza. Pracuje w końcu w Dolinie Krzemowej.

Tracy Turner próbowała pozbierać wszystko do kupy. Po pierwsze, czuła, że musi teraz godnie zastąpić Blair, skoro umówili się, że nie powiedzą jej o Corrine. Musiała odpoczywać, a było niemal pewne, że panna Hudson wypisze się ze szpitala na własne życzenie, jeśli tylko usłyszy, że jest potrzebna Straceńcom.

Nie były to łatwe dni dla Tracy. Jej matka nadal walczyła z ojcem, i Naveel Turner nie wrócił do domu. Za każdym razem Kelsey Turner mówiła „Ojciec już nie wróci. Nie tym razem!" i za każdym razem wracał, więc przynajmniej Tracy nie miała na głowie rozwodu tej dwójki. Musiała ogarnąć Straceńców, w czym pomocy okazał się Michael. Luke chodził jak struty, Ashton także nie wykazywał niemalże żadnej energii witalnej. O Calumie nie wspominała. On zniknął.

Corrine nie żyła i stało się to faktem. Dowiedzieli się wszystkiego od samego Caluma, w jego ostatnim telefonie i od jego mamy, bo do Joy Michael dzwonił już kilka razy by upewnić się, że ma oko na Hooda.

I tak ostatnie dni mijały duetowi Turner-Clifford na próbie uratowania tego tonącego statku, bo inaczej nie mogliby tego nazwać. Tracy wchodziła z domu wcześnie rano, jechała do mieszkania Ashtona i Michaela, po drodze dzwoniła do Luke'a, który kategorycznie odmawiał spotkania wymawiając się nauką bo „lepiej żeby nie narobił sobie zaległości", ale Tracy spodziewała się, że kłamie. Z tego powodu zamawiała mu zwykle jakieś jedzenie z restauracji, i próbowała rozmawiać z Michaelem i Ashtonem, czasem podjeżdżała pod dom Caluma, ale jego mama uprzejmie informowała ją, że Calum przeniósł się do swojej dziecięcej sypialni i lepiej, żeby na razie z nikim się nie widział.

Straceńcy tonęli. Tonęli i nie było na to rady. Tracy czasem czuła się jak orkiestra na Titanicu, grała do końca. Aż do zatonięcia miała wstawać rano i próbować podnosić na duchu wszystkich dookoła, chociaż czuła się paskudnie nie mówiąc nic Blair. Nie mogła nawet z nią rozmawiać. Nie mogła nawet odebrać od niej telefonu czy zadzwonić, bo zupełnie przypadkiem mogłaby chlapnąć coś o Corrine.

We wtorkowe przedpołudnie, kiedy znów siedziała u Michaela i Ashtona, tym razem sama, bo obaj byli na zajęciach, komórka Tracy odezwała się a na ekranie błysnęła wiadomość od Blair.

BLAIR: Wypuszczą mnie dziś.

Tracy poczuła promyczek nadziei, który zgasł tak samo szybko, jak się pojawił. I co z tego, skoro nadal tonęli? Co z tego, skoro ich życie i przyjaźń i tak szły na samo dno? Przeczytała kilka razy wiadomość na powiadomieniu, żeby Blair nie wyświetliło się, że ją odczytała, i odłożyła komórkę.

Podeszła do okna. Tego dnia padało, i Boston tonął w strugach deszczu. Nadal pozostawał pięknym miastem. Lubiła deszcz, jego rytmiczne, kojące bębnienie, delikatne szumienie i zapach... Zapach towarzyszący burzy był czymś niepowtarzalnym. Czymś, czego nie dało się wprawdzie podrobić i nawet najlepsze perfumy nie mogły go zastąpić ani przyćmić.

Obserwowała miasto jeszcze chwilę, nim znajomy motocykl nie podjechał pod kamienicę. Luke zdjął kask i spojrzał w okna. Chyba ją dostrzegł, bo pomachał i ruszył do drzwi wejściowych. Trochę ją to ucieszyło. Nie będzie musiała wysyłać mu Uber Eats z kolejnej knajpy.

- Cześć. – powiedział, kiedy przekroczył próg, cały ociekając wodą. Odłożył kask na małą półkę przy drzwiach, zmierzwił włosy i dopiero wszedł do salonu. – Chłopaków nie ma?

- Obaj na zajęciach. Co jest?

Tracy widziała po jego minie, że coś jest nie tak. Może nie odczytywała wszystkiego tak dobrze jak Blair, ale czasem Luke pokazywał więcej niż chciał.

- Dobra, wejdź.

Usiedli w salonie. Oboje trochę skrępowani. W końcu znajdowali się w mieszkaniu swoich kumpli. Żadne z nich nie było u siebie, ale może to było dobre. Może to, że żadne nie było u siebie mogło skłonić i jedno i drugie do gadania. Tracy zauważyła wtedy w szpitalu dłoń Luke'a i to jak patrzył na Blair. To się nie zmieniło. Jego spojrzenie na nią, łagodne do granic możliwości przepełnione uczuciem. Widziała to od początku.

- Chodzi o Blair, tak? – wypaliła, zanim Luke zdążył otworzyć usta.

Uniósł obie brwi w wyrazie zdziwienia.

- Och, jesteś żałosny, Lucas. – fuknęła Tracy, przewracając oczami. – Myślę, że wszyscy to widzieliśmy. Wszyscy oprócz Blair. Ona dużo widzi i jest najbardziej spostrzegawcza, ale najciemniej pod latarnią, nie? Myślisz, że twoje irytujące pojawianie się w naszym mieszkaniu, przytulanie jej, rzucanie ukradkowych spojrzeń czy nawet trzymanie jej ręki uszło czyjejkolwiek uwadze?

- Ja i Blair się kumplujemy.

- Pierdolenie. Znaczy, no, może i się kumplujecie, Hemmings. Nie przeczę temu, ale pamiętaj, że kiedyś Blair Hudson, inteligentna laska, straciła dla ciebie głowę i nie widziała poza tobą absolutnie niczego. – Tracy wracała pamięcią do tamtych dni, kiedy Robert Baker jeszcze im się nie przydarzył. – Blair naprawdę cię kochała i... No dobra, spierdoliłeś. Spierdoliłeś, spartoliłeś, zepsułeś, wyłożyłeś wszystko, co mieliście.

- Tak. – miną przypominał teraz zbesztanego szczeniaka. – Nadal pamiętam wiadomość głosową, którą zostawiła któregoś dnia...

- No właśnie. Luke, będę z tobą szczera do granic możliwości, okej? Zjebałeś, ale ją kochasz. Kochasz ją nadal, Hemmings.

Przez moment Tracy wydawało się, że oczy Luke'a ściemniały. Przejrzała go. Wiedziała, że o to chodziło. Może nie o tym chciał rozmawiać, ale ona go rozgryzła. Czy bolało? Możliwe. Dostał prawdą prosto w twarz, ledwie zerwał z Leigh o czym powiedział jej Michael, a już Tracy bez ostrzeżenia cisnęła w niego prawdą. Niczym kulka między oczy.

Luke przełknął głośno ślinę i uciekł wzrokiem. Wpatrywał się teraz w zdjęcie Straceńców stojące na półce z książkami. Lato na Florydzie. To było lato, które na zawsze dostało odznakę „najlepszego". Słońce, ocean, drinki, seks, i Blair. Wtedy nic ich nie męczyło. Nic nie tworzyło dookoła woalu tej tragedii, która zmierzała ku nim.

Większość tych domów na wybrzeżu należała do bogatych ludzi. Opływające w luksusy, z basenami, kelnerami i wybotoksowanymi kobietami z perspektywy czasu wydawały się być rajem na ziemi. I były. Przez moment, przez tą krótką chwilę tam właśnie był raj.

- Słuchasz mnie? – Tracy szturchnęła go w ramię. – Oczywiście, że nie. Po co ja się produkuję? Wytłumacz mi.

- Słucham cię.

- Nie. Nie słuchasz. – Tracy wstała i zaczęła krążyć po pokoju. Przestawiała po kolei jakieś pierdoły na półkach, jakby tu mieszkała i jakby to od niej zależało jak będą ustawione do końca świata i jeden dzień dłużej. – Po prostu...

- Ona mnie nienawidzi.

- Co? Uh, nie. – Tracy przestawiała właśnie jakieś dwie, wyjątkowo brzydkie figurki, a potem wzięła się za prostowanie oprawionego w ramkę plakatu Motley Crue, wiszącego na ścianie. Na oko Luke'a i tak był prosto. – Znaczy, po tym wszystkim w pewnym stopniu, na pewno. Słuchaj, Hemmings, dobra? Jakaś część Blair Hudson cię nienawidzi. Może całkiem duża. Jednak wiesz, że Blair nie rezygnuje o ile sprawa nie jest beznadziejna. – odwróciła się i spojrzała na niego, z rękami wspartymi na biodrach. – Zbierałam ją, Luke. Zbierałam ją, kiedy to się stało. Zdawało mi się, że wypłakała wszystkie łzy. Zapas na całe życie. – założyła kosmyk ciemnych włosów za ucho i wbiła w niego spojrzenie ciemnobrązowych oczu. – To nie była ta Blair, która na Florydzie próbowała skakać przez fale, podchodziła do losowych ludzi i biegła z uniesioną głową. To nie była ta Blair, która skakała na ciebie w pełnym rozbiegu bo wiedziała, że ją złapiesz. Widzę twoją minę. Nie chcesz tego słuchać.

Gdyby Luke mógł teraz spojrzeć na swoją twarz, zapewne odczytałby to samo. Nigdy nie słyszał tej historii, tego mrocznego segmentu. Nie wiedział co działo się z Blair po ich rozstaniu. Zniknęła na trochę ze szkoły, a kiedy wróciła znów była względnie normalna, tylko ona i Tracy już nie siadały z nimi przy stoliku. Potem została królową balu, na który przyszła z jakimś gościem, Luke nawet go nie znał i nie zapamiętał jego twarzy.

- Nie wiem, co masz zrobić. – przyznała Tracy. Wcisnęła ręce w kieszenie jeansów idealnie opinających jej idealny tyłek. Była w końcu Tracy Turner. – Ale wiem, że coś możesz. Poza tym, zerwała z Anthonym.

- Co? – Luke ożywił się niemalże natychmiast. Zerwał się na równe nogi.

- No. – Tracy wzruszyła ramionami. – Nie gadałam z nią, ale jej mama mi powiedziała. Pamiętasz, jak pielęgniarka podała jej leki nasenne i rozwaliłeś nos Brendta w windzie? Polazł potem do niej, a ona podobno wyzywała go na wpół śpiąc, i kazała spieprzać. Słowo, tylko Blair Hudson jest w stanie zrobić coś takiego z taką niewyobrażalną klasą i w pół śpiąc. Tak, czy inaczej, Luke, nie wszystko jeszcze stracone, ale nie wiem jak masz to uratować. Nic nie wymyślę. Rozmawiałeś z Calumem?

Pokręcił głową. Calum się załamał i to dosłownie.

- Ja też nie. – nerwowo postukała czubkiem buta w drewnianą podłogę. Objęła się ramionami i zagryzła na moment wnętrze policzka. – Będziemy musieli jej powiedzieć... I panu Hudsonowi... To może dużo zmienić... Skoro mogą przenieść sprawę na Florydę...

- Właśnie. – Luke podrapał się w tył głowy. – Czemu na Florydę?

- Och, Luke. Tam obowiązuje kara śmierci.

dajcie znac co myslicie jak zawsze! love y'all!!!!
Strong Blake Content! lubimy? kochamy? nienawidzimy?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro