Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

27. maybe there's nothing after midnight



- Ashton. Ashton. – ktoś potrząsnął jego ramieniem. – Hej, Ashton.

Rozchylił powieki i dobrą chwilę zajęło mu zrozumienie, gdzie właściwie jest. Ostry blask śweitłówek niemal natychmiast go poraził, a kiedy wzrok już się do niego przyzwyczaił, dostrzegł, że była to Margaret Hudson, ze zmartwioną miną.

O nie! Pierwsze co wpadło mu do głowy, to że coś nie tak z Blair. Poderwał się, bo leżał do tej pory na tych okropnie niewygodnych siedzeniach, i rozejrzał dookoła. Pani Hudson odskoczyła od niego gwałtownie.

- Hej. Hej. Ashton. Spokojnie. To tylko ja.

Starł dłońmi resztki snu z oczu. Pani Hudson miała na sobie spodnie do jogi i zapinaną na zamek bluzę sportową a jej włosy opadały naturalnie dookoła twarzy. Musiała się przebrać, albo wrócić do domu. Ashton natychmiast sięgnął po swój telefon. Zegar na wyświetlaczu wskazywał trzecią nad ranem.

- Czy już...?

- Skończyło się. – przytaknęła pani Hudson. – Dobrze, że miałam u Stevena torbę z rzeczami, bo nie wytrzymałabym w tych szpilkach. Proszę. – podsunęła mu papierowy kubek. – Na kardiologii mają lepszą kawę.

Ashton wziął kawę i musiał przyznać jej rację. Na kardiologii mieli lepszą. Pani Hudson usiadła obok niego z rękami złożonymi na kolanach jakby na coś czekała. Potrzebował jeszcze kilku minut, by się rozbudzić i by wszystko do niego dotarło. Po pierwsze, był w szpitalu, po drugie, operacja Blair się skończyła, po trzecie, nadal nie wiedział do końca co z nią. Potarł twarz.

- Wszystko dobrze? – spytał w końcu, już po piątym łyku mocnej kawy.

- Skończyli godzinę temu, ale nie chciałam cię budzić. – rzekła pani Hudson, zakładając nogę na nogę. – Czterech chirurgów, kilka ładnych godzin na kilka zmian. Będzie żyć, tak przynajmniej mówią. Urazy wewnętrzne, wstrząśnienie mózgu. Jeszcze niczego nie bierzemy za pewnik ale lekarze są dobrej myśli. Może jedź do domu, co? Prześpij się. Doceniam, że tu zostałeś.

- Poczekam aż ktoś przyjedzie.

Ash dokończył kawę w ciszy. Była to cisza, której przerwanie mogłoby zostać okrzyknięte zbrodnią. Oni po prostu potrzebowali tej ciszy jak żadnej innej. To była cisza na zastanowienie się nad wszystkim. Blair, tak bliska śmierci. Prawie jak sam Ashton.

- Mogę ją zobaczyć? – spytał nagle, zaskoczony dźwiękiem swojego głosu.

Pani Hudson kiwnęła głową. Poprowadziła go za sobą do oświetlonego sztucznym blaskiem korytarza. Słońce powoli wzbijało się po bostońskim niebie, ale było jeszcze zbyt słabe. W końcu stanęli przed przeszklonymi drzwiami, które otworzywszy się automatycznie ukazały małe pomieszczenie oddzielone od właściwiej sali szpitalnej tylko ogromną szybą.

Wyglądała krucho a zarazem niebezpiecznie. Na moment Ashton dał odpłynąć swojej wyobraźni i przypisał Blair do jakiejś wielkiej bitwy, coś jak Boadycea. Widział opatrunki na jej głowie i ramionach. Reszta znajdowała się pod kołdrą, ale to nie miało znaczenia. Żyła, co potwierdzał tylko ekran wiszący po lewej stronie. Monitorował akcje serca, a przynajmniej tak się Ashtonowi wydawało. Te szpitalne gadżety znał tylko z seriali, które namiętnie oglądała jego matka.

Włosy rozrzucone na poduszce, usta spierzchnięte, twarz blada i delikatna, naznaczona małymi nacięciami w miejscach, w których szkło uszkodziło skórę. Blair Hudson zastygła w nieruchomej pozie. Ashton dostrzegł, że pani Hudson się trzęsie i dopiero chwilę zajęło mu zrozumienie, że płakała. Po raz pierwszy w życiu Ashton widział, jak ten robot, jakim jest pani Hudson, ta maszyna, okazuje jakiekolwiek emocje. Przez moment nie wiedział co do końca ma zrobić, ale w końcu zdobył się na odwagę i objął ją silnymi ramionami a ona jakby tego potrzebowała. Jakby właśnie tego jej w życiu brakowało.

- Gdzieś tu niedaleko zszywali mnie po tej nocy w Oak Hill. Przysięgam, że o mało nie rozerwałem temu lekarzowi gardła.

Nie wiedział, czemu właściwie to powiedział. Po prostu chciał to powiedzieć, podzielić się częścią swojej historii z tą kobietą płaczącą mu w koszulę. Po prostu chciał też jej coś oddac i może i byłoby w tym coś pięknego i literackiego, gdyby nie ten cholerny Robert Baker.

O szóstej trzydzieści drzwi windy na piętrze chirurgicznym otworzyły się i po batalii stoczonej z pielęgniarką w szpitalnym foyer, przeszła przez nie Tracy Turner, nieco odświeżona w koszulce należącej najpewniej do Caluma. Uśmiechnęła się do Ashtona i dała mu znać, że Cal czeka na dole, by zabrać go do domu. Podziękował jej, pożegnał panią Hudson i wyszedł.

Powietrze było rześkie i świeże, jeszcze niezmącone ruchem ulicznym. Dostrzegł bmw Caluma zaparkowane kilka metrów od wejścia. Wykorzystał ten czas na odpalenie papierosa i liczył, że Cal do niego dołączy. Nie zawiódł się. Jeśli chodzi o papierosa, Calum nigdy nie zawodził.

- Widziałem ją. Wygląda upiornie.

- Tak? – Calum pstryknął swoją zippo. Obaj oparli się o maskę samochodu i obserwowali rezydentów i lekarzy wchodzących na swoją zmianę. – Będzie żyła?

- Mówią, że tak. To popierdolone. To, co Baker znowu chce z nami zrobić. Jak się trzyma Luke?

Calum wzruszył ramionami.

- Co to znaczy?

- To, że po opróżnieniu półlitrówki zjadł całą pizzę z salami i nie wiem o której wstanie, ale naprawdę nie chciałbym być na jego miejscu. – stwierdził Calum, ukrywając śmiech, jakby to było coś niewłaściwego. – Nie patrz tak na mnie. Musieliśmy dać mu się nawalić. Nie widziałeś go. To go zniszczyło.

- Dziwisz mu się, Cal?

Dym przyjemnie wypełniał płuca. Czy Calum mu się dziwił? Nie. Chyba nie. Chyba nic już nie było w stanie go zdziwić. Był z Lukiem w najgorszych i najlepszych momentach. Patrzył na Hemmingsa, kiedy ten drżącymi dłońmi dotykał broni, do której wzięcia zmuszał go Baker. Patrzył na Hemmingsa, który okłamywał Blair i który z miną znawcy i raczej upośledzonego gangstera próbował wyglądać profesjonalnie. To nie było jego życie. To nie było życie żadnego z nich.

- Wsiadaj. – mruknął Calum, przygniatając żarzący się niedopałek podeszwą buta. – Muszę zawieźć cię do domu i jeszcze wpaść do Corrine.

- Myślisz, że to bezpieczne? Daj mi kluczyki.

- Ty wyglądasz jakbyś pozwolił sobie na wątpliwą ilość snu. Nie ma takiej możliwości. – Cal pokręcił stanowczo głową. – Wiem, że nie lubisz siedzieć na bocznym fotelu, ale dzisiaj ci nie pozwolę.

- Nie chodzi mi o to. Chodzi mi o Corrine.

Ashton chyba myślał, że Calum się nad tym nie zastanawiał. Prawda była taka, że myślał o tym cały tydzień od spotkania z Kylem. Serce na moment stanęło mu w piersi kiedy usłyszał jak Kyle wypowiada imię Blair. Nie trzeba było długo czekać na rozwój wydarzeń. Nie mógł tego samego zrobić Corrine, ale nie mógł jej też od tak zostawić. Chyba, po raz pierwszy w życiu, mógł powiedzieć, że jakaś laska była dla niego tak ważna. Co prawda nie przedstawił jej jeszcze rodzicom. Na to było trochę za wcześnie. Ale czuł, że właściwie mógłby to zrobić.

Calum wzruszył jednak ramionami. Wsiedli do samochodu w ciszy rozpraszanej tylko dźwiękami playlisty Hooda. Nie tej, którą Mike kiedyś tak bardzo nienawidził. Ta była spokojniejsza. Nawet znalazło się tam trochę Eda Sheerana i dwie piosenki Lukasa Grahama. Wysokie budynki Bostonu wzrastały naokoło jak by próbowały ścisnąć samochód Caluma między sobą. Życie miasta się nie zatrzymało. Samochody pędziły, ludzie szli, ktoś krzyczał, ktoś trąbił, ktoś uprawiał sport.

- Myślisz, że jeszcze będzie normalnie?

Stali w korku na Tretmont i Calum sam zaskoczony był tym pytaniem, które notabene padło z jego ust. Po prostu czuł, że musi je zadać. Był w tamtej chwili jak dziecko, które za wszelką cenę potrzebowało zapewnienia, że świat się jeszcze nie skończył i nadejdzie jakieś, nawet byle jakie, jutro. Przez twarz jego przyjaciela przemykały różne emocje. Czy Ashton wiedział, że Calum tak bardzo tego potrzebuje, czy również w to wierzył i z dziecięcym upodobaniem i przekonaniem o dobroci tego świata patrzył w przyszłość?

- Tak, Cal.

Hood zacisnął palce na kierownicy. Kłykcie mu zbielały. Chciał, żeby było normalnie. Chciał, żeby Robert Baker nigdy im się nie zdarzył. Chciał nigdy nie odbywać tej kluczowej rozmowy z Julią. Chciał, by świat znowu wyglądał jak kiedy byli w liceum, kiedy jego największym zmartwieniem były proteiny i kolejny mecz piłki nożnej.

- Baker wiedział o Blair.

Słowa odbijały się echem w samochodzie, w którym powstanie echa było fizycznie niemożliwe.

Ashton poruszył się na siedzeniu pasażera, choć bardzo nie lubił siedzieć w tym właśnie miejscu, i spojrzał na Cala czekając na więcej.

- Spotkaliśmy Dawsona, wtedy, kiedy wyszliśmy z Lukiem. – nie patrzył na Ashtona. Wzrok skupiał na tablicy rejestracyjnej stojącego przed nim samochodu, chociaż i tak potem jej nie pamiętał. – Powiedział, że pociągnie Luke'a za sobą.

- Pierdolenie. Luke nie zabił Julii, to niedorzeczne. – Ashton pokręcił głową, a jego rozczochrane loki opadły na czoło. – Baker po prostu chce namieszać i pozbyć się poczucia winy.

- Powiedział, że Robert nie będzie miał nic przeciwko kolejnemu nazwisku na akcie oskarżenia. Nie będzie miał zdecydowanie nic przeciwko nazwisku Blair wśród swoich ofiar. I zobacz co się stało. – korek ruszył i Calum wcisnął pedał gazu, kontynuując swój wywód. – Pierdolona Julia Baker. Naprawdę, mam po dziurki w nosie jej i jej chorego brata. I czemu my? Już się od tego odsunęliśmy. To nie ma z nami nic wspólnego. On nie chce pozbywać się poczucia winy, on chce zmyć z rąk krew swojej siostry.

- Gdyby Baker chciał, by Blair nie żyła, nie siedzielibyśmy teraz w tym samochodzie, a ona nie leżałaby w szpitalu, tak? Jej matka wybierałaby trumnę. – Ashton zaskoczony był swoją śmiałością w tym temacie. – On chce nas nastraszyć. Mój samochód, Kyle, ruletka... Tylko...

- Posunął się za daleko, Ash. Zwłaszcza, że teraz i Blair i pan Hudson są w szpitalu, a my jakoś musimy ochronić swoje tyłki i wiesz o tym. Dobrze, że zdążyła nam powiedzieć o kłamstwie idealnym, chociaż nie sądzę, żeby bez niej udało nam się cokolwiek wymyślić.

- Trochę wiary. – mruknął Ashton marszcząc brwi. – Jeśli dostaniemy się do ich mieszkania w Cambridge, na pewno coś nam już zostawiła.

- Zabiłbym go. Zapierdoliłbym Bakera i wiem, że Luke by mnie w tym poparł. Michael też. Ty też byś to poparł, Ashton.

Blizna na plecach zapiekła Ashtona, chociaż była już stara i wyblakła, nadal czasem dawała o sobie znać. Albo jemu wydawało się, ze dawała o sobie znać. Blizna przypominała mu o nocy w Oak Hill, o tym jak ledwo łapał oddech a jego płuca pełne były płynów.

- Dlaczego pojechałeś tędy a nie Charles do Beacon?

- Chciałem popatrzeć na park.

W Boston Common często przesiadywali w przeszłości. Wyciągali się po lekcjach na trawie, palili papierosy i rozmawiali, aż nie wzywały ich z grubsza inne obowiązki. Luke zwykłe układał głowę na udach Blair a ona bawiła się jego włosami wysuwając twarz do słońca, kiedy Tracy i Ashton przepychali się w oddali a Calum z Michaelem podawali sobie niewielką piłkę do piłki ręcznej. Świat na moment znów był szczęśliwym miejscem, kiedy Calum wrócił do tego momentu.

Calum spojrzał przez boczną szybę i wydawało mu się, że ich widzi. Szczęśliwych, roześmianych we wczesnomajowym słońcu. Chciał im powiedzieć, by nie rezygnowali z tego, nie dawali się wciągnąć w chore gierki dziewczyny, którą poznają w niedługiej przyszłości.

Ashton wysiadł pod swoją kamienicą, i Calum poczekał jeszcze chwilę, nim odjechał w kierunku mieszkania Corrine. Chciał już ja przytulić, chciał żeby wplotła palce w jego ciemne, gęste włosy i żeby swoim słodkim, francuskim akcencikiem opowiedziała o mu o wszystkim, co go ominęło. Mogła mu nawet opowiadać o swoim durnym serialu, który tak namiętnie oglądała. Chciał po prostu słuchać jej głosu, bo Corrine nie należała do tego świata. Ona nie wiedziała.

Otworzyła mu otulona różowym szlafrokiem z zaspaną twarzą. Wilgotne włosy otulały jej delikatną twarz o miękkich, kobiecych rysach. Wydawała się być nieco zaskoczona wizytą o tak wczesnej porze. Rzeczywiście, mógł chociaż wysłać wiadomość albo zadzwonić. Jednak dla wszystkich Straceńców godziny w tej chwili nie miały znaczenia i każde z nich miało wrażenie, że poprzedni dzień, dzień wypadku Blair, jeszcze nie dobiegł końca.

- Wczoraj wyszedłeś w pośpiechu. – zauważyła Corrine.

Jej mieszkanie miało jedną sypialnię i wypełnione było słońcem. Jasnoniebieskie ściany i „koronkowe" ozdoby sprawiały wrażenie francuskiej lekkości i delikatności, jakby znalazł się w jakimś salonie w Paryżu.

Calum przytulił Corrine mocno. Jej włosy pachnące szamponem, jej ciało miękkie i ciepłe, jej usta posmarowane balsamem. Była ciepła, znajoma i dobra. Nie mógł jej w to wciągnąć. Nie mógł pozwolić zrobić jej krzywdy. Pogładził włosy dziewczyny a w tym geście było coś, co do złudzenia przypominało pożegnanie. Nie, Calum Hood się z nią nie żegnał.

- Zjemy śniadanie? – zapytała w końcu odsunąwszy się lekko. – Mama przysłała konfitury z Francji.

- Różaną? – kochał różaną!

Corrine kiwnęła głową i zaprowadziła go do małej kuchni z białymi szafkami. Usiadł na krzesełku z Ikei i obserwował jak Corrine krząta się, otwiera różne szafki, coś z nich wyciąga a potem chowa. Mógłby zatrzymać ten moment w pamięci na zawsze. Ją dokładnie taką, niepomalowaną, nieprzygotowaną, żywą.

Z tej sceny emanował spokój, którego brakowało w południe w szpitalu Massachusetts General. Głośne pikanie, niemalże wariacja na ekranie maszyny monitorującej czynności życiowe przyciągnęła nie tylko pielęgniarki, ale i dwóch lekarzy oraz trzech rezydentów. Zdezorientowana Tracy Turner zerwała się ze swojego krzesełka i pobiegła do szklanych drzwi, za którymi znalazła szybę, przez którą mogła obserwować Blair. Choć właściwie, nie mogła jej już obserwować. Dookoła łóżka przyjaciółki roiło się od ludzi w szpitalnych strojach, którzy przekrzykiwali się w akompaniamencie piszczących urządzeń.

Wtem ktoś odwrócił się. Chyba to była kobieta ale w stresie towarzyszącym Tracy w tej chwili, w stresie, który ją sparaliżował, nie była w stanie rozpoznać nikogo. Po chwili, albo po godzinie czy też niezliczonej ilości czasu, kobieta objęła Tracy za ramiona i wyprowadziła ją z małego pomieszczenia, a gdy tylko drzwi się zamknęły, Tracy chciała się rozpłakać.

- Co? Co się z nią...? Czy ona...?

Nie mogła! Tracy szarpnęła się do przodu, ale wtedy ktoś wzmocnił uścisk jeszcze bardziej, ale to nie były już ramiona kobiety. To był Erik, tak samo, o ile nie bardziej, zmęczony jak ona, wyprany z resztek emocji trzymał ją mocno. Czy nie słyszał tego pikania? Nie słyszał tych wariujących maszyn?

Wierzgnęła jeszcze raz czując jak rozpacz kumuluje się gdzieś w jej żołądku. Wiedziała, że zaraz wybuchnie.

- Nie słyszysz? To Blair! – Tracy spróbowała jeszcze raz. – Jak możesz być tak kurewsko opanowany?

A potem sama odpowiedziała sobie na to pytanie. No tak, był Hudsonem.

Jednak kiedy odwróciła głowę, by na niego spojrzeć dostrzegła zaszklone oczy Erika okolone ciemnymi sińcami, zagryzioną wargę. Zrobiło jej się go szkoda. Że też nie pomyślała. On cierpiał. Cierpiał, i to jak. Nie mógł zrobić nic, bo i tak by go tam nie wpuszczono. Nie mógł tak od tak wtargnąć, bo zaraz by go wyprowadzili i nie mógl im przeszkodzić, bo ratowali życie jego siostry. Jego siostry a jej przyjaciółki, Blair Joanne Hudson patrzyła śmierci w oczy a oni stali na tym pieprzonym korytarzu, Tracy histeryzując, Erik próbując ją uspokoić.

- Nie możesz tam wejść, Tracy! – warknął Erik. – Nie możemy ich rozproszyć.

- Ale Blair!

Ktoś wybiegł, ktoś wbiegł, ktoś krzyknął „Znowu się zatrzymała!". Ktoś inny przyciągnął za sobą jakieś urządzenia. Tracy w końcu skapitulowała i zawisła na ramionach Erika. „ZABIERZCIE HUDSONA!" Jakieś ramiona pociągnęły ich do tyłu. Tracy nie wiedziała, jak to zrobi, ale będzie musiała o tym powiedzieć reszcie. Będzie musiała powiedzieć o tym Anthony'emu. I co jeszcze się wydarzy? No tak, Baker wygra.

Nie wiedziała do końca jak właściwie znalazła się w pokoju przygotowawczym lekarzy, ale czyjeś miękkie dłonie usadziły ją na sofie obitej białą skórą. Obok niej usiadł Erik. Jakiś spokojny, kobiecy głos mówił kojące rzeczy, ale Tracy była wściekła na wszystko, i nie słuchała dokładnie. Jej oczy pełne łez zapobiegały dobremu widzeniu, jej usta gdyby się otworzyły, zapewne by krzyczały.

To nie mógł być koniec. Blair musiała mieć jeszcze czas.

dzisiaj bez notki! dawajcie znać, co myślicie!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro