24. 'cause I've already made that mistake
Ashton był skałą. Był skałą, na której wspierali się jego przyjaciele. Był skałą i tarczą. Pozwalał się na sobie wspierać i otaczał wszystkich silnymi ramionami by problemy zanadto ich nie nadszarpnęły. Oddawał się w całości tej grupce z Dzielnicy Snobów, klubowi popaprańców.
Prawda była taka, że Ashton był zawsze. Nocne telefony, długie rozmowy, niekończące się przejażdżki, wypłakiwanie oczu w ramię... To on trzymał włosy i zostawiał leki przeciwbólowe. To on pisał wiadomości żeby sprawdzić, czy ze wszystkimi jest dobrze. To on proponował wyjścia na śniadanie i to on podkładał się, żeby tylko nikt z jego najbliższych nie został zraniony. I sam za to dostawał po tyłku od kiedy pamiętał.
Czasem wracał do wydarzeń sprzed lat, kiedy w liceum krył przed nauczycielami Luke'a i Blair obściskujących się w szatni koszykarzy, albo kiedy próbowali z Michaelem wytłumaczyć trenerowi Banksowi, że Calum naprawdę był chory a nie skacowany po nocy imprezowania poprzedzającej jeden z ważniejszych meczy piłki nożnej. Mike'a ratował od nieukończonych prac domowych, i ostatecznych terminów oddania esejów, a Tracy od namolnych facetów. Właściwie, on i Tracy mieli szczególną więź, nie taką jak Blair i Luke, ale szczególną, bo kiedy potrzebowała, na imprezach udawał jej chłopaka, żeby rugbiści i zapaśnicy ze szkoły się od niej odwalili.
Żył w przekonaniu, że przyjaciele zrobiliby to samo dla niego i nigdy nie sądził, że będzie musiał się o tym przekonywać. Nigdy aż do teraz, aż do tej chwili, kiedy obserwował skupioną Blair siedzącą po turecku na kanapie w mieszkaniu na Harvardzie. Okulary zsuwały się z jej nosa, zaciskała usta w wąską kreskę i zamaszyście pisała, próbując wymyślić kłamstwo doskonałe. Była tak niewymuszenie zjawiskowa. Nawet nie wiedziała, że Ashton ją obserwuje, a jednocześnie wyglądała przy tym idealnie.
Michael i Tracy poszli po jedzenie na wynos, a oni zgodzili się zostać i zacząć kombinować. Ash zdecydowanie wolał zostać z Blair, w razie gdyby wydarzenia dzisiejszego dnia przelały czarę goryczy. Wolał tego ciężaru nie zwalać na Michaela, więc usiadłszy przy stole czekał na wybuch, chociaż panna Hudson chyba nie miała jeszcze wybuchnąć.
Była zadziwiająco spokojna. Oczywiście, że ona i Luke się kłócili. Często i ostro, ale zwykle się godzili. Nigdy jednak nie powiedziała mu, że jeśli wyjdzie, może nie wracać. Chyba liczyła, tak Ash przypuszczał, że Luke odwróci się i posłusznie usiądzie na krześle. Może jednak przyjęła taktykę ignorowania problemu dopóki sam się nie rozwiąże. Może teraz postanowiła traktować Luke'a jak powietrze.
- Co o tym myślisz? – spytała przyciągnąwszy Asha z powrotem do tego ciasnego salonu. – Robert Baker zmuszał Ofiary groźbami i siłą do poddawania się jego rozkazom. Wielokrotnie groził śmiercią i cierpieniem nie tylko Ofiar z Oak Hill, ale także rodzin i najbliższych przyjaciół.
- Brzmi dobrze. – Ashton uniósł brwi i kiwnął głową a potem wstał i przeniósł się na kanapę tuż obok Blair, odsunąwszy papiery leżące na każdej płaskiej powierzchni w salonie. – Blair...
- Ash...
- Ty pierwsza.
- Przepraszam. – Ashton naprawdę wierzył, że przepraszała. Chciał wierzyć w to, że przepraszała za wiele rzeczy, za całe trzy lata i poprzednie lata też, chociaż faktycznie nie zawiniła. Jednak rozsądek podpowiadał mu, że przepraszała za ostatnią kłótnię, ich pierwszą kłótnię po której się na siebie obrazili.
- W porządku, Blair. – kiwnął głową. Ponad jej ramieniem odczytał kolejne części, nakreślone jej ładnym, pochyłym pismem.
- Nie jest w porządku, Ash. – odłożyła długopis zamykając tym samym notatnik. Poprawiła się na sofie i spojrzała na Ashtona zaszklonymi oczami. – Ja naprawdę już nic z tego nie rozumiem. Powinnam ci od razu powiedzieć a nie się z tobą kłócić ale...
Powiedziała to wszystko na jednym wdechu, nim urwała a gorące łzy spłynęły po zaróżowionych policzkach. Wytarła je szybko jakby bała się, ze Ashton uzna to za okazanie słabości i zamilkła na chwilę zaciskając usta w wąską kreskę.
- To była wina Roberta. – jęła w końcu mówić, ale jej nienaturalnie zmieniony głos przeraził Asha chyba bardziej niż znaczenie tych słów. Co było winą Roberta? Nie ważne. Łamiący się tembr delikatnego zwykle głosu Blair niemalże rozdarł mu serce. – Zawał mojego taty... To on.
Ashton zmarszczył brwi. Nie był studentem medycyny i nie znał się za bardzo na zawałach i innych takich, ale nawet z jego skromną wiedzą w tym zakresie mógł śmiało stwierdzić, że zawały nie były niczyją winą. One po prostu były. Uniósł rękę, chcąc dotknąć ramienia Blair, ale cofnął ją, kiedy dziewczyna wzdrygnęła się i pokręciła głową.
- Blair, ja nie sądzę żeby... Twój ojciec żyje w dużym stresie.
- To był Robert. – uparła się. Miała tą upartą minę, którą widział już zbyt wiele razy. – Eric przeczytał badania ojca. Wiesz, radzieccy agenci też zatruwali wrogów ale ich trucizny nie zostawiały śladów... Baker próbował zabić mojego ojca.
Mógł jej powiedzieć, że to największa głupota. Mógł powiedzieć, że nie ma racji, mógł powiedzieć, że to absurdalne, ale nie powiedział. Przejęcie w głosie Blair, jej strach w oczach, jej delikatne drżenie ramion, kiedy o tym mówiła. Jego z jakiegoś powodu to zabolało. Ale wiedział doskonale z jakiego.
- Trochę o tym czytałam.
Oczywiście, że czytała!
- Wygląda na to, że Robert po prostu się potknął. Coś nie wypaliło i... Boję się, Ash.
Wydawała się być bardzo krucha, jak stworzona z porcelany. Przez moment Ashton bał się nawet na nią spojrzeć, by przypadkiem nie rozpadła się pod ciężarem jego wzroku. Blair była naprawdę silną młodą kobietą, najsilniejszą, jaką znał, zaraz po jego matce. W tej chwili jednak cała siła ją opuściła, i znów potrzebowała tarczy. Oni wszyscy potrzebowali.
Dźwięk telefonu wyrwał ich z dramatycznej sceny. Blair jeszcze raz wytarła policzki i poprawiła kulary.
- Nie mój. – mruknęła, odkładając komórkę na stolik.
- Mój też nie. – Ashton wzruszył ramionami i rozejrzał się w poszukiwaniu źródła dźwięku.
Bluza Michaela rzucona byle jak na krzesło. Zlokalizował odznaczający się w kieszeni telefon. Wstał i wyciągnął komórkę, a na ekranie błyszczał kontakt doktora Dallasa. Powinien odebrać? Powinien to zrobić? Nim jezcze zadał sobie to pytanie odebrał połączenie.
- Halo?
- Halo, dzień dobry. Tu Lionel Dallas. – znajomy głos młodego psychiatry był kojący. Chyba wszyscy psychiatrzy mieli ten uspokajający tembr. – Chciałem zapytać o niewykupione recepty z ostatnich miesięcy. Nie wiem, czy dalej je wypisywać. Pan Clifford?
Ashton rzucił jedno nerwowe spojrzenie na Blair. Nie słyszała. Uf. Wszedł do kuchni. Powinien podawać się za Michela? Znów zrobił coś zanim w ogóle zdążył przemyśleć to dwa razy.
- Jakie recepty, na co?
- Uh... Na stały zestaw leków. Według informacji zwrotnej nie zostały realizowane na przestrzeni... Kilku ostatnich miesięcy. Jeśli pan zmienił lekarza, wolałbym wiedzieć...
Ashton zastygł w bezruchu. Przez kuchenne okno dostrzegł Tracy i Michaela zmierzających w stronę kamienicy z siatkami wypełniony jedzeniem na wynos. Wstrząsnęła nim wściekłość. Michael był dużym chłopcem, ale był też kurewsko nieodpowiedzialnym dzieciakiem. Jak mógł nie zauważyć?! No i Blair miała rację. Musiał jej to przyznać. Cholera jasna, Ash, zganił się w myślach.
- Nie. Proszę je dalej wypisywać. Dowidzenia. – mruknął, zaciskając długie palce na komórce Michaela. Zakończył połączenie bez pożegnania i wrócił do salonu.
- Kto to? – Blair zamrugała niebieskimi oczami, czujnie lustrującymi każdy ruch Ashtona. Schował telefon Michaela na miejsce i jeszcze raz wypunktował w głowie wszystkie plusy i minusy powiedzenia jej.
Plusy były... Nie było ich. Lista minusów za to zaczynała się od 'Wkurwi się i zacznie wydzierać na Michaela' i skończyła na 'Będzie codziennie kazać mi liczyć tabletki w opakowaniu leków Michaela zaraz po tym, jak zmusi mnie do wykupienia mu recepty i wmuszania w niego lekarstw'. Wydął usta i już miał coś powiedzieć, ale Blair go ubiegła.
- Ashton, czy kiedyś powiecie mi całą prawdę?
Czy ona urządziła sobie dzisiaj festiwal trudnych pytań? Westchnął zewnętrznie i wewnętrznie. Potarł zmęczoną twarz ze śladem zarostu. Od kilku dni zastanawiał się, czy nie zapuścić brody. Wyglądałby jak Kudłaty ze Scooby'ego Doo. Naprawdę nie chcieli jej wciągać w brudy Bakera.
- Kiedyś. – mruknął wymijająco. W domyśle 'nigdy'.
- Zauważyłeś, że przyjaźnimy się od tylu lat i nadal mamy przed sobą setki sekretów? – spytała. – Wymyślenie kłamstwa idealnego to będzie dla nas pestka.
- Utrzymywanie sekretów a kłamanie to nie to samo, Blair. – Ashton zapalił małą lampkę stojącą na szafce i rozejrzał się po salonie.
Wszędzie było widać styl obu dziewczyn. Ozdoby na ścianach w stylu Blair i wpływy Tracy. Różowe trampki panny Turner rzucone byle jak pod oknem i malutki wisiorek Blair spoczywający spokojnie na komodzie. Książki, które obie kochały. Portret Doriana Graya należący do Blair i Małe Kobietki Tracy. Aparat analogowy którym robili kiedyś dużo zdjęć należący do Tracy spoczywał sobie spokojnie na półce obok niewielkiego tomiku poezji. Ten aparat był jak symbol lepszego czasu.
Drzwi wejściowe otworzyły się, i Michael z Tracy wrócili. Temat urwał się w tej samej chwili i może i dobrze. Ashton na widok Michaela znów odczuł niepohamowaną falę złości we własnych żyłach, a ona jak ogień przelewała się przez kolejne partie jego ciała.
Wściekłość towarzyszyła jednak nie tylko Ashtonowi. Luke chodził w linii prostej co chwilę zawracając. Jedenaście kroków, liczył, i zawracał i tak w kółko, co doprowadzało Caluma do szału. Próbował spokojnie spalić papierosa i jakkolwiek ukoić nerwy, ale z Hemmingsem kręcącym się bez większego celu było to nie tyle ciężkie, ile niemożliwe.
- Możesz wreszcie usiąść na dupie? Albo się ci chociaż, kurwa, zatrzymać?
Popołudniowe powietrze było suche i drapało w gardło, kiedy znowu znaleźli się w tym miejscu. Północne Quincy nie kojarzyło się Calumowi dobrze. Dzielnica sąsiadującego z Bostonem miasta składała się z takich samych, albo bardzo do siebie podobnych, domów o gównianych fasadach i zaniedbanych trawnikach. Teraz, mając już dwadzieścia jeden lat zastanawiał się, co tak naprawdę widzieli w tym miejscu i w tym życiu, które otwierał przed nimi Robert Baker.
Otóż, omotani przez kolesia który nadto przypominał Dominica Toretto, a gówniarzom takim jak oni, to imponowało, robili głupoty. Wychowani w ociekających luksusem domach chcieli wreszcie coś poczuć. Chcieli chociaż na chwilę dać się porwać temu, co oglądali w kinie. Chcieli poczuć się chociaż na chwilę panami własnego życia. Miał ochotę cofnąć się do momentu, w którym odbyli tą kluczową rozmowę z Julią, i każdemu z osobna przywalić w twarz, żeby się otrząsnęli. Wtedy nie wiedzieli, że wjeżdżają na autostradę, z której nie ma zjazdu. Ale co tamta banda dzieciaków mogła wiedzieć? Gówniarze, którym Baker naobiecywał niewiadomo jakiej adrenaliny mieli przed oczami sceny z Tokio Drift i wyścigi uliczne. Calum jak debil ćwiczył przed lustrem mówienie „Żyję na jedną czwartą mili". Na samo wspomnienie miał ochotę spalić się ze wstydu.
Luke w końcu zatrzymał się i oparł o samochód. Wyciągnął z kieszeni papierosa odpalił go pospiesznie i zaciągnął się głęboko. Calum patrzył na profil swojego przyjaciela. Luke nie należał do ludzi opanowanych. Dawał się ponieść emocjom zdecydowanie zbyt często, a to Calum był porywczy. W tej chwili Cal myślał, co siedzi w głowie Hemmingsa. O czym myśli na moment przed ponownym ujrzeniem koszmaru odradzającego się z popiołu?
- Myślisz o tym samym co ja? – spytał nagle Luke, wypuszczając dym z płuc.
- O życiu na jedną czwartą mili innych tekstach, które ćwiczyliśmy przed lustrem?
Zaśmiali się obaj. Jakimś cudem zawsze udawało im się czytać sobie nawzajem w myślach. Czy to teraz, czy w liceum, czy też kiedy bawili się, bo inaczej nie mógł tego nazwać, w gangsterów z Dzielnicy Snobów. Luke i Calum to było połączenie wiecznie wspólne. Czasem nawet żartowali, że Blair ma dwóch chłopaków, albo właściwie jednego o imieniu Cake.
Napięcie potęgowało tylko suchość powietrza. Czekali tam, gdzie często spotykali się z Robertem, przy starym opuszczonym już od dawna porcie. I tak, nawet blisko wody powietrze zdawało się być absurdalnie suche.
Warkot silnika samochodu wypełnił ich uszy i w tej samej chwili spojrzeli w stronę z której dochodził. Czarny chevrolet chevelle wtoczył się powoli i zatrzymał tuż przed nimi. Calum wstał z siedzenia kierowcy i zamknął drzwi, widząc całkowicie zaciemnione szyby. Nie wiedział czy Robert siedzi w środku. Właściwie, kogo by tam nie było, krew i tak zastygła mu w żyłach.
- Myślałem, że przyjedzie Irwin. – mruknął znajomy, gardłowy głos.
Mężczyzna wysiadł z auta i oparł się o dach samochodu. Kyle Dawson nie zmienił się przez te kilka lat. Nawet nie wiedzieli, że żyje. Ale jeśli on tu był, to Arlo i Miles też musieli się niedługo pojawić.
Calum wymienił zdziwione spojrzenie z Lukiem. Wyglądali jakby zobaczyli ducha. Kyle Dawson miał teraz przydługie włosy sięgające połowy jego szyi. Pod nimi kryły się tatuaże zrobione na opalonej skórze. Lustrował ich czujnym spojrzeniem lodowatych, szarych oczu. Znali go aż za dobrze. Pracował dla Roberta od kilku lat.
- Czemu? Już nas nie lubisz? – zakpił Calum próbując ukryć strach. Musiał wyglądać na wyluzowanego. Kyle był od niego tylko kilka lat starszy, teraz mógł mieć jakieś dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć lat.
- No co ty, Hood. Uwielbiam was dwóch. I czuję, że cieszycie się, że widzicie mnie a nie Bakera. Słusznie. Mam nadzieję, że Ashton nie jest specjalnie zły za ten samochód, co? O ile on...
- Żyje, jeśli o to pytasz.
- Całe szczęście. Lubię go. To mądrala. Na pogaduchy umówimy się innym razem. Wiecie, że Robert wyszedł i wiecie, że podał wasze nazwiska. Nie jesteście już Ofiarami. – Kyle oblizał spierzchnięte usta i złożył ręce w piramidkę. – Ty wiesz Hemmings, że sprawiedliwość i tak cię dopadnie, nie?
Calum drgnął. Chciał rzucić się na Kyle'a i zrobiłby to, gdyby nie silna ręka Luke'a na jego ramieniu. Ta sprawa była zamknięta dla całej czwórki. Baker zabił Julię. Koniec i kropka.
- Temperament ci nie przygasł, Hood. Dobrze! Panowie, nie mam czasu, ale chyba wiecie, po co się spotkaliśmy. Chciałem wam tylko powiedzieć, że teraz Robert, ja i Arlo utrudnimy wam życie do granic możliwości, aż sprawiedliwość was nie dogoni.
- Sprawiedliwość? Baker i tak pójdzie siedzieć. Trupy wywozili kilka godzin.
- No widzisz, masz rację. Ale on chce sprawiedliwości dla Julii. Ściślej rzecz ujmując, chce żeby ten, kto pozbawił jego małą siostrzyczkę życia, za to odpowiedział.
- To był on. Wiesz, że to on, Kyle. – w ton Luke'a wkradła się nuta rozpaczy, ale Kyle chyba tego nie zauważył. Wywrócił oczami i uśmiechnął się cynicznie.
- Panowie. Wiecie, że i tak wyjdzie na jego.
- Zobaczymy. – warknął Calum. Gdyby tylko Luke nie trzymał jego ramienia... - Po co nas tu ściągnąłeś? I po co instalowałeś ruletkę w naszych telefonach.
- Widzisz, teraz jak już nie jesteście z nami, jesteście przeciwko nam...
- Kto stoi nad Robertem? – wypalił Luke.
Kyle wyraźnie się zmieszał. Zmarszczył krzaczaste brwi i przekrzywił głowę a uśmiech powolutku zaczął spełzać z jego twarzy.
- Blair.
Luke wzmocnił uścisk na ramieniu Caluma a jego oczy otworzyły się szeroko. Gula urosła w jego gardle do niemożliwych rozmiarów. Poczuł jak krew powoli odpływa z jego twarzy i chyba całego ciała.
Kyle zaśmiał się krótko odrzuciwszy głowę do tyłu, a potem dodał bez cienia wesołości:
- No. To chyba się dogadaliśmy. Było myśleć wcześniej,dzieciaku. Teraz sam decyduj. Wszyscy wiemy, że to ty zabiłeś Julię Baker.Myślę, że Robert nie będzie miał nic przeciwko jeszcze jednemu nazwisku na jegoliście ofiar przedstawianej przy oskarżeniu.
rozdział pojawia się dziś, ze względu na jutrzejszy blackout. jest to istotna sprawa i nie mam zamiaru jej naginać, dlatego też jutro nie pojawi się rozdział do żadnej opowieści. dziękuję, że jesteście! jak zawsze love y'all, ale są rzeczy ważne i ważniejsze.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro