•Dzień 8 "Huśtawka nastrojów"•
Rozbudził mnie dziecięcy chichot. A nawet kilka rozbawionych chichotów. Gdy otworzyłem oczy, zauważyłem wokół siebie dzieciaki.
Dobrze wiedziałem, co to za dzieciaki.
— Wujku, znowu nam zaspałeś! Co to by było, jakby to była szkoła! — narzekała na mnie Sakura. — Oni są tacy głodni, a ja nie dosięgam do lodówki.
Od razu wstałem i zająłem się tym, czego tak chcieli. W sumie cała gromadka pięciu szkrabów podreptała za mną do kuchni i bardzo uważnie obserwowała moje poczynania. Rozczulało mnie to.
Chciałem je o coś zapytać, ale powstrzymałem się, samemu sobie odpowiadając na owe pytanie.
Ja zaspałem, a one chodziły głodne.
To oznaczało tylko, że nie było nikogo, kto by wstał przede mną i to zrobił. Spojrzałem na krzesło i wyobraziłem sobie siedzącego na nim Odasaku. Odwróciłem wzrok, nie chcąc płakać.
Dotarło do mnie też to, co wreszcie miało stać się dla mnie próbą. Doszło do mego umysłu, że jeśli dzieciaki nie poradziły sobie, gdy spałem, to co zrobią, gdy umrę?
Skupiłem się na pracy w domu. Gdy dzieciaki się najadły, posprzątałem po śniadaniu i podpowiedziałem im kilka najróżniejszych zajęć, bym mógł w spokoju porozmyślać.
Spuściłem głowę. Dzieci mają mieć mnie, czy ja mam mieć siebie i Odasaku? Szczerze, w żadnym z poprzednich dni tak bardzo się nie wahałem. Żaden z wyborów nie podobał mi się w stu procentach, ale wątpię, by kiedykolwiek, gdziekolwiek się takowy znalazł.
Przeczesałem włosy i spojrzałem na swoje zdjęcie z dzieciakami. Wyglądało dokładne jak to, które Odasaku zawsze nosi w portfelu. Czyżbym zajmował jego miejsce w tej historii? Może to on tutaj jest samobójcą, a ja byłym mordercą na zlecenie z takim pięknym marzeniem?
Uhm, zaczynam się rozklejać.
Usiadłem przy biurku w swym pokoju i wyjrzałem za okno. Jak umrzeć w takim miejscu?
Okolica była przepiękna, cała zielona, pełna drzew i innych roślin. Słyszałem świergot rozśpiewanych ptaków i śmiech dzieci na podwórku.
Czekaj... drzewa...
Pokręciłem głową, ale myśl wróciła. I jeszcze raz i jeszcze raz. Nieodparta propozycja powieszenia się na drzewie. Nie było to najoryginalniejsze rozwiązanie, ale mimowolnie wydawało mi się o wiele mądrzejsze niż jakiekolwiek inne.
Nie potrafiłem przyłożyć sobie noża do skóry. Nie potrafiłem zajrzeć dokądkolwiek z myślą szukania truzcizn. Każde, słowem każde rozwiązanie od razu się psuło, bo w głowie potrafiłem mieć dziesiątki obrazów, które doprowadziły mnie do płaczu.
Czy naprawdę wystarczył m kwadrans z piątką dzieci, bym miał ochoty rzucić to wszystko w chwilę, w cholerę, gdziekolwiek, byleby już nigdy o tym nie myśleć?
Zapłakałem. Po prostu zacząłem płakać, bo wiedziałem, że jest za późno, żeby się wycofywać. Stanowczo za poźno.
O dziwo Kikai nie odezwał się ani słowem. Może nie miał nic do powiedzenia? A może miał, ale zdecydował, że to niemiejsce i nie moment na coś tak durnego?
To i tak nieważne. Podniosłem się i wyjąłem z szuflady linę. Gdy wymknąłem się z domu, szedłem w stronę jednego z oddalonych drzew jakna ścięcie głowy.
Głupiej głowy.
Mijałem różne zwierzątka, spoglądające na mnie. Czułem się, jakby wszystko wokół było na mnie z tego powodu obrażone.
To już było dziwne.
Dotarłem na miejsce, a następnie obejrzałem dokładnie linę, którą miałem w rękach. Była silna, bardzo dobra. Solidna. Bez większych problemów zawiązałem ją na drzewie, formując jej supeł na taki, który wyśmienicie pasuje do sytuacji.
Widziałem stąd dom, z którego wyszedłem. Dzieci, wracające z podwórka, również.
Ciekawe, co powiedzą, gdy zniknę.
Pewnie tego nie usłyszę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro