Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

•Dzień 10 "Dotyk niczego"•

To przedziwne uczucie kogoś nie cierpieć,  a jednocześnie kochać. Postanowiłem na chwilę dać się ponieść tym kilku sprzecznym emocjom.

Byliśmy w pociągu, pewnie o cholernie późnej porze.

Rzeczywiście, było dwadzieścia minut po trzeciej.

Na zewnątrz ciemno.

Na kolanach miałem rozłożony laptop, z informacjami o najbliższej misji.

A na ramieniu spał mi Chuuya.

Ech, a to pech.

W sumie to więcej, oparł głowę na moim obojczyku i tulił się do mego ramienia.

Szepcąc moje imię przez sen.

Nie nazwisko, imię.

Odetchnąłem.

Przedział był całkiem pusty, a światełka w nim tylko czasem na moment się włączały.

Pachniało w nim jakoś nieprzyjemnie, niedobrze. W sumie to jak w melinie.

Czułem lekkie ciepło na sercu.

Postanowiłem się pomęczyć jeszcze chwilę i zastanowić się nad kwestią mojej kolejnej śmierci.

Jak umrzeć, nie budząc Chuuyi?

Zamknąłem oczy.

— Kocham cię, Dazai Osamu. — usłyszałem senny szept i zadrżałem.

Taki sam ton.

Te same słowa!

Tylko ich nadawca nie ten.

Ile razy kochałem słuchać tego od mego Odasaku?

A dziś mówi mi to Chuuya.

To okrutna kpina.

Zadecydowałem, by zregenerować siły.

Zasnąłem.

Obudził mnie Chuuya, lekkim pocałunkiem w usta.

Smakował papierosami i tanią kanapką.

— Chodźmy, im szybciej zaczniemy, tym szybciej skończymy.

Gdybyś wiedział, co dla mnie znaczą te słowa, na pewno byś ich nie użył w tej rozmowie.

Przygotowaliśmy się wspólnie do misji, a ja udawałem całkiem dobrze najzwyczajniejaszą rozmowę z nim.

Chociaż... dla mnie z pewnością nie była zwyczajna.

— Śniło ci się coś? — zagaiłem, zaintrygowany nieco tym jego wcześniejsz wyznaniem.

— Wesele, na którym ktoś dla żartu rzucił bukietem i dostałeś nim w twarz.

Uśmiechnąłem się.

— I co wtedy?

— Stwierdziłeś, że jesteś przeznaczonym mi ćwokiem.

— Ćwokiem?

— W moich snach jesteś głupszy niż zwykle.

— Nawzajem. Mi... mi się śniło, że to ty jesteś wyższy. To było śmieszne, bo nie mogłem ci spojrzeć w twarz.

— Czemu?

— Bo wtedy mi spadało sombrero.

Ten sen akurat był prawdą. Kiedyś śniło mi się, że byliśmy Meksykanami. To było... dziwne.

Chuuya roześmiał się, a ten śmiech wydał mi się taki... przyjemny dla ucha.

Ech.

Co to będzie, gdy się okaże, że jestem dla Chuuyi kimś takim jak Odasaku dla mnie?

Spojrzeliśmy wspólnie w dół, gdzie czekał tłum ludzi. Pewnych wygranej z nami, oczywiście.

Niedoczekanie.

— To jaki jest twój dzisiejszy niesamowity plan? — zakpił rudzielec, jednak jego spojrzenie było ciepłe.

— "Kropla drąży skałę"? — zasugerowałem jedną z wymyślnych misji. — Pamiętasz, jak mówili do siebie agenci CIA w tym filmie?

— Do zobaczenia po drugiej stronie, Osamu. — wyszeptał, zdejmując zębami rękawiczkę.

— Do zobaczenia po drugiej stronie, Chuu.

Nadawcy ciemnej hańby, nie musicie budzić mnie ponownie.

Odsunąłem się na bezpieczną odległość, sam zaczynając walkę od boku, a Chuuya zeskoczył na nich z góry, od razu pokonując jednym susem kilkudziesięciu.

Uśmiechnąłem się lekko. Czasem brakowało mi tych misji.

Ale tylko czasem.

Sam uporałem się z tymi, którzy biegli na mnie, a Chuuya używając Uszkodzenia rozniósł w pył wszystkich pozostałych.

Dziwiło mnie, że budynek wytrzymał.

Wpadłem jednak na myśl, że jeśli teraz go zostawię, to on zginie.

A to ja miałem ginąć.

Westchnąłem i jeszcze na chwilę odłożyłem moment mojej autoegzekucji.

Podszedłem do niego, ignorując niebezpiecznie brzmiący śmiech.

Wtem wpadł mi idealny pomysł.

Zanim złapałem go za nadgarstek, splotłem palce mojej drugiej dłoni z jego.

Poczułem dotyk... niczego.

Skumulowanego niczego, co właśnie miało mnie zabić.

Chyba mu się udało.

Najwyraźniej, skoro nie czuję już nic, a powieki mi opadły.

Żegnaj, żabojadzie.

Przepraszam, Chuuya.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro