•Dzień 10 "Dotyk niczego"•
To przedziwne uczucie kogoś nie cierpieć, a jednocześnie kochać. Postanowiłem na chwilę dać się ponieść tym kilku sprzecznym emocjom.
Byliśmy w pociągu, pewnie o cholernie późnej porze.
Rzeczywiście, było dwadzieścia minut po trzeciej.
Na zewnątrz ciemno.
Na kolanach miałem rozłożony laptop, z informacjami o najbliższej misji.
A na ramieniu spał mi Chuuya.
Ech, a to pech.
W sumie to więcej, oparł głowę na moim obojczyku i tulił się do mego ramienia.
Szepcąc moje imię przez sen.
Nie nazwisko, imię.
Odetchnąłem.
Przedział był całkiem pusty, a światełka w nim tylko czasem na moment się włączały.
Pachniało w nim jakoś nieprzyjemnie, niedobrze. W sumie to jak w melinie.
Czułem lekkie ciepło na sercu.
Postanowiłem się pomęczyć jeszcze chwilę i zastanowić się nad kwestią mojej kolejnej śmierci.
Jak umrzeć, nie budząc Chuuyi?
Zamknąłem oczy.
— Kocham cię, Dazai Osamu. — usłyszałem senny szept i zadrżałem.
Taki sam ton.
Te same słowa!
Tylko ich nadawca nie ten.
Ile razy kochałem słuchać tego od mego Odasaku?
A dziś mówi mi to Chuuya.
To okrutna kpina.
Zadecydowałem, by zregenerować siły.
Zasnąłem.
Obudził mnie Chuuya, lekkim pocałunkiem w usta.
Smakował papierosami i tanią kanapką.
— Chodźmy, im szybciej zaczniemy, tym szybciej skończymy.
Gdybyś wiedział, co dla mnie znaczą te słowa, na pewno byś ich nie użył w tej rozmowie.
Przygotowaliśmy się wspólnie do misji, a ja udawałem całkiem dobrze najzwyczajniejaszą rozmowę z nim.
Chociaż... dla mnie z pewnością nie była zwyczajna.
— Śniło ci się coś? — zagaiłem, zaintrygowany nieco tym jego wcześniejsz wyznaniem.
— Wesele, na którym ktoś dla żartu rzucił bukietem i dostałeś nim w twarz.
Uśmiechnąłem się.
— I co wtedy?
— Stwierdziłeś, że jesteś przeznaczonym mi ćwokiem.
— Ćwokiem?
— W moich snach jesteś głupszy niż zwykle.
— Nawzajem. Mi... mi się śniło, że to ty jesteś wyższy. To było śmieszne, bo nie mogłem ci spojrzeć w twarz.
— Czemu?
— Bo wtedy mi spadało sombrero.
Ten sen akurat był prawdą. Kiedyś śniło mi się, że byliśmy Meksykanami. To było... dziwne.
Chuuya roześmiał się, a ten śmiech wydał mi się taki... przyjemny dla ucha.
Ech.
Co to będzie, gdy się okaże, że jestem dla Chuuyi kimś takim jak Odasaku dla mnie?
Spojrzeliśmy wspólnie w dół, gdzie czekał tłum ludzi. Pewnych wygranej z nami, oczywiście.
Niedoczekanie.
— To jaki jest twój dzisiejszy niesamowity plan? — zakpił rudzielec, jednak jego spojrzenie było ciepłe.
— "Kropla drąży skałę"? — zasugerowałem jedną z wymyślnych misji. — Pamiętasz, jak mówili do siebie agenci CIA w tym filmie?
— Do zobaczenia po drugiej stronie, Osamu. — wyszeptał, zdejmując zębami rękawiczkę.
— Do zobaczenia po drugiej stronie, Chuu.
— Nadawcy ciemnej hańby, nie musicie budzić mnie ponownie.
Odsunąłem się na bezpieczną odległość, sam zaczynając walkę od boku, a Chuuya zeskoczył na nich z góry, od razu pokonując jednym susem kilkudziesięciu.
Uśmiechnąłem się lekko. Czasem brakowało mi tych misji.
Ale tylko czasem.
Sam uporałem się z tymi, którzy biegli na mnie, a Chuuya używając Uszkodzenia rozniósł w pył wszystkich pozostałych.
Dziwiło mnie, że budynek wytrzymał.
Wpadłem jednak na myśl, że jeśli teraz go zostawię, to on zginie.
A to ja miałem ginąć.
Westchnąłem i jeszcze na chwilę odłożyłem moment mojej autoegzekucji.
Podszedłem do niego, ignorując niebezpiecznie brzmiący śmiech.
Wtem wpadł mi idealny pomysł.
Zanim złapałem go za nadgarstek, splotłem palce mojej drugiej dłoni z jego.
Poczułem dotyk... niczego.
Skumulowanego niczego, co właśnie miało mnie zabić.
Chyba mu się udało.
Najwyraźniej, skoro nie czuję już nic, a powieki mi opadły.
Żegnaj, żabojadzie.
Przepraszam, Chuuya.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro