Rozdział 2 - Czerwona noc
- Stój, idioto! – krzyknął ponad moim ramieniem Terry.
Rick w ostatniej chwili docisnął stopę na hamulec i samochód, z piskiem opon wyhamował przed oszołomioną kobietą, która chwile potem pognała wąską uliczką, znikając w mroku.
- Cholerne babsko – syknął kierowca czarnego vana – W takim tempie rozstrzelają nas jakieś osiedlowe wymoczki.
Spojrzałam na zegarek w telefonie.
- Dwie minuty.
Ktoś jęknął, a ktoś inny odpalił papierosa. Przez mrok panujący w środku, trudno było mi określić kto gdzie siedzi.
- Źle się czuje – odezwał się Charlie.
- Jednak wymiękasz – stwierdził z rozbawieniem blondyn.
- Stul dziób, palancie.
- Hej – warknął Rick – jeśli macie zamiar się tłuc, róbcie to na zewnątrz.
- Andy, daj fajkę – zwróciłam się do ciemnowłosego chłopaka. Wyciągnął w moją stronę rękę, w której trzymał paczkę czerwonych Marlboro. Podziękowałam mu skinieniem głowy, choć wątpię czy to zauważył.
Zaciągnęłam się dymem i rozkoszowałam smakiem nikotyny w moich ustach.
Przypomniały mi się słowa Ricka, które wypowiedział, gdy Terry wspomniał o Charlie'm.
To go znajdziemy i odwieziemy w częściach do jego domu.
Samochód gwałtownie zahamował, a ja uderzyłam głową w burtę.
- Jesteśmy. – kierowca samochodu, przeskoczył przez siedzenia i usiadł między mną a Andy'm – ładujcie broń, bo za trzydzieści sekund zwierzyna zostanie wypuszczona z klatek.
Usłyszałam dźwięk przeładowywanego magazynku w pistolecie i drzwi od vana, otworzyły się.
- To co? – Terry wyskoczył z samochodu – robimy zakład, kto zabije więcej osób w ciągu dwunastu godzin?
Za nim wyszedł Rick, potem Andy, ja i za mną wygramolił się Charlie.
- Przegrany stawia kolejkę u Hectora – oznajmił Rick i przybił piątkę z blondynem.
- Wchodzisz Naomi? – Bennett wyszczerzył się w moją stronę.
Moją wypowiedź zagłuszyła syrena. Co roczna czystka właśnie się rozpoczęła. Do siódmej rano, wszystkie oddziały ratunkowe są zamknięte. Wsadziłam za pasek od czarnych spodni, nóż militarny, a przez ramie przewiesiłam karabin, który zarzuciłam na plecy. W lewą rękę złapałam pistolet maszynowy. Spojrzałam po twarzach kolegów. Każdy z nich ukrył swoją twarz pod maską. Poszłam w ich ślady i nasunęłam na swoją białą maskę, przypominającą kota.
Andy w klasycznej białej masce, z czarnymi kółkami wokół oczu, przypominał Tim'a aka Masky'ego z Marble Hornets. Reszta miała podobne, z tym że powypisywane na nich były różne słowa i były w różnych kolorach.
Otoczyliśmy ze wszystkich stron vana. Pierwsze godziny są najgorsze. Wszędzie jest cicho, jakby makiem zasiał. Każdy dokonuje przestępstwa po cichu i dopiero po bliżej nie określonym czasie zaczyna biegać ze spluwą po mieście i strzelać gdzie popadnie.
To właśnie czystka robi z ludźmi. Zmienia ich w potwory. Chociaż, nie. Nie można o nich mówić że zmieniają się w istoty złe, cieszące się z cierpienia innych. Oni już nimi są. Czystka tylko pokazuje ich prawdziwą naturę. Przez te pieprzone dwanaście godzin, po ulicach nie chodzą ludzie, a wygłodniała zwierzyna zabrana z dziczy i wpuszczona do miasta.
Na samą myśl o tym, mój palec wędruje na spust pistoletu. Nie jesteśmy od nich lepsi.
Jesteśmy popierdoleni.
Jesteśmy hołotą.
Jesteśmy potworami.
Jesteśmy ludźmi.
Usłyszałam za sobą strzał, a chwile potem coś zwaliło się na ziemie. W pierwszym momencie pomyślałam, że to któryś z chłopaków, ale te myśli rozwiały się kiedy usłyszałam jęki jakiegoś starszego faceta. Wychyliłam głowę w tamtą stronę, akurat w momencie kiedy Andy przyłożył pistolet do potylicy tego mężczyzny i pociągnął za spust. Krew chlusnęła, brudząc białą maskę chłopaka i reszte ubioru. Ciało mężczyzny bezwładnie leżało u jego stóp, czekając aż jutro rano ktoś zapakuje je w czarny worek i zawiezie do kostnicy.
- Wygrywam – oznajmił i jak gdyby nigdy nic, odwrócił się tyłem do zwłok i oparł plecami o samochód.
Terry prychnął, a Rick parsknął śmiechem.
- Jeszcze zobaczymy, Lewis.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro