Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

ROZDZIAŁ 4.

- Załóż rękawiczki.

    - Mamo...

    Słowa Antka były krótkie, ostre, przecinające powietrze. Tego dnia, gdy obudził się za późno, odjechał mu autobus, promienia słońca przylepiały się do ciała, w aucie było zimno przez zepsutą klimatyzację, oddech zamarzał mu w płucach i gdy po ciężkich dwóch dniach wyczołgał się z weekendowego kaca, nie potrzebował, by mama kazała mu zakładać rękawiczki. Kobieta złapała jego dłoń i uniosła ją na wysokość oczu, jej okulary spadły na końcówkę nosa, a ona przyglądała się skórze Antka, całej czerwonej i wysuszonej.

    - Mamo - powtórzył (krótko, ostro, przecinając powietrze). - Proszę, przestań.

    - Czy ty czasem patrzysz na swoje ręce? - spytała z wyrzutem. Antek patrzył na swoje dłonie, nawet częściej, niż powinien, bo uświadamiały mu, że dalej był sobą, że dalej znajdował się w tym samym, niezmieniającym się ciele i że dalej otaczała go ta sama martwa warstwa komórek, która tylko czasem złuszczała się razem z jego uczuciami, wymieniając je na nowe, świeże, które można odczuć kilka razy mocniej. - Nie wiem czy jakaś dziewczyna cię zechce z takimi dwiema czerwonymi łopatami zamiast rąk.

    Antek rozchylił lekko usta.

    - Co ty powiedziałaś? - Wyrwał dłoń z jej uścisku. - Jesteś niepoważna.

    Z ust mamy wydobyło się westchnięcie. Była uparta, zawsze stawiała na swoim i nawet wtedy, gdy Antek był jeszcze mały, bezbronny, budził się z koszmarów i wkraczał w nowy sen na jawie, potrafiła oprzeć się jego ogromnym oczom, które świeciły się dla niej w dwóch kolorach. Odmawiała mu słodyczy, gdy wiedziała, że zjadł za dużo, nie kupowała mu ubrań i nowych zabawek, gdy czuła, że Antek nie chciał ich naprawdę, tylko pragnął dopasować się do tej luki w społeczeństwie, w której było dla niego miejsce. Wykształciła w sobie odporność na jego krzyki i lamenty, ale to wcale nie znaczy, że straciła wszelką wrażliwość - wręcz przeciwnie, jeśli Antek naprawdę potrzebował pomocy, stała obok niego z wyciągniętą ręką.

    Odwróciła się do niego bokiem. Antek wyjrzał za okno, chcąc jak najwyraźniej zaznaczyć swoją irytację. Westchnął, to auto całe było nabrzmiałe od jego westchnień, tyle ich słyszało, dało się je wyczuć od razu podczas wsiadania, gdy kładły się z całym swoim ciężarem na barkach, pełzły wzdłuż karku, kręgosłupa, cienkich żyłek na ramionach. Złapał za klamkę i szarpnął nią, ale drzwi się nie otworzyły.

    - O Boże. - Przetarł twarz ze zmęczeniem. - Teraz jeszcze zamierzasz mnie tutaj uwięzić. Świetnie.

    Kobieta uśmiechnęła się lekko, jak gdyby zadowolona z siebie.

    - Szkoła jest tam. - Antek wskazał palcem budynek. - Będę w środku za jakąś minutę. Moje ręce to przeżyją.

    - Nie byłabym taka pewna - odpowiedziała, wyciągając w jego stronę te cholerne rękawiczki, które wzbudzały w Antku złe uczucia, jak gdyby były czymś więcej, niż zwykłymi, czarnymi rękawiczkami. Dla niego symbolizowały brak wolności i także dojrzałość do podejmowania decyzji, swego rodzaju wkroczenie w dorosłość, co zupełnie go przygnębiało. Zakładając je, odrzuciłby ten swój młodzieńczy bunt, zmieniłby się, przekształcił w osobę, która utrzymuje całą rodzinę i rozlicza się z PIT-u. Zmierzył się wzrokiem ze swoją mamą, miała czarną, elegancką sukienkę, włosy spięte klamrą, wokół jej szyi wisiał naszyjnik z zawieszką.

    - Nie jestem już małym dzieckiem - powiedział w końcu. Na tyle było go stać.

    - Nieprawda. - Pokręciła głową. - Jesteś. Dla mnie zawsze będziesz małym dzieckiem, Antoś. Już na wieczność. - Uśmiechnęła się ciepło. Antek pomyślał, że ten uśmiech topił serca, tak jak słońce na zewnątrz topiło śnieg. Nie chciał pozwolić, by roztopiło także jego wnętrze. - Weź je. - Znowu wyciągnęła ku niemu rękawiczki.

    Sięgnął po nie niechętnie, a raczej wyrwał je z uścisku mamy, po czym wcisnął w nie swoje zmarznięte dłonie. To było dobre uczucie, przynoszące ukojenie, to było jak skok do wody w upalny dzień, jak powrót do domu po długim, ciężkim dniu. W życiu by się do tego nie przyznał, ani przed mamą, ani przed samym sobą, więc wyjrzał za okno, dalej wyrażając swoje niezadowolenie.

    - Teraz mnie wypuścisz?

    Kobieta zaśmiała się, kręcąc głową.

    - Torturowanie mnie naprawdę sprawia ci radość.

    - Koszt wyjścia dziś to jeden całus. - Przyłożyła palec z pierścionkiem do zaróżowionego policzka. - Połowa ceny. Niżej nie zejdę.

    - Jesteś naprawdę zabawna. - Uśmiechnął się uśmiechem pełnym ironii. - Mam osiemnaście lat. Osiemnaście - powiedział sylabami.

    - Masz pięć lat, Antek - stwierdziła, kładąc jedną dłoń na kierownicy, a drugą poprawiając włosy. Włączyła przycisk, który odblokowywał drzwi. - Mentalnie, ma się rozumieć.

    - Ty wcale nie jesteś starsza - odpowiedział z pewną złością, która przypisana jest tylko młodym ludziom, którzy czują w sobie bunt wobec dorosłości, złością, którą wypełnia tysiąc słów wrzynających się w gardło, złością, która czasem wychodzi z człowieka oczami, płynie po policzkach razem ze łzami i ulatnia się z ust razem z krzykiem. Antek spojrzał jeszcze raz na mamę, sięgnął po plecak i wyszedł z samochodu. Kiedy zatrzasnął drzwi, jego mama zaczęła otwierać okno, a on usłyszał dobrze mu znany pisk (to auto przydałoby się naprawić). - Co? Co znowu? - Obejrzał się na nią.

    - Miłego dnia, synku.

    Antek cały się zaczerwienił.

    - Jedź już. Pa. - I odwrócił się.

    - Kocham cię! - krzyknęła za nim, śmiejąc się pod nosem, a on z trudem oparł się chęci przyłożenia dłoni do uszu. Schował ręce (w rękawiczkach) do kieszeni i zatopił się w tłumie uczniów jak najszybciej, byle tylko odciąć się na moment od normalnego życia i zapomnieć o porażce, jaką przeżył przed chwilą w aucie.

    Przed szkołą czekał już na niego Tymek i Antek z jego uśmiechu wyczytał, że widział całą zaistniałą sytuację.

    - Nic nie mów - ostrzegł go cierpkim głosem, wchodząc przed drzwi do środka.

    - Hej, przecież się nie odezwałem! - bronił się, unosząc dłonie do góry (bez rękawiczek). - Ale jak już sam zacząłeś...

***

Antek dużo myślał o nieznajomej, o tym, jak się przy niej poczuł. Może to była wina alkoholu, a może czegoś nowego, czegoś, z czym Antek do tej pory się nie spotkał. Na przerwach rozglądał się po korytarzach, szukając jej wzrokiem (ciągle obracając w głowie jej pytanie: Chodzisz do Frycza?), a potem, gdy dzień kończył się tym, że nigdzie jej nie było, karcił samego siebie za tę głupią nadzieję, jaką sobie dawał. Tyle że ona również wyglądała jak ktoś kto, czyta Proces, żeby uciec przed światem, a Antek poczuł, że są tacy sami, identyczni, jak dwie krople wody i tego właśnie potrzebował - rozmowy z kimś, kto go zrozumie, kto też śnił koszmary i uciekał na każdej możliwej płaszczyźnie życia.

    Luty rozpoczęła burza, która rozpętała się w środku nocy i trzymała Warszawę aż do końca dnia. Antek nie mógł zasnąć - przez tę burzę, jak i drugą zawieruchę, która siała spustoszenie w jego sercu.

    Z samego rana ubrał się, spakował i pojechał autobusem do Tymka, który dalej dochodził do siebie po jakiejś domówce, na której znalazł się przypadkiem, jak starał się tłumaczyć. I tym samym przypadkiem wypił więcej, niż powinien, jakby kolejny dzień był wyjątkowym świętem tylko dla niego, kiedy nie musiał funkcjonować. Antek pomógł mu postawić się do pionu, zaparzył mu herbatę i zrobił śniadanie. Byli sami, ojciec Tymka musiał nie wrócić na noc, bo inaczej klęczałby teraz w salonie, przed obrazem Matki Bożej, który wisiał nad kanapą, i modliłby się za swojego syna, żeby wrócił mu rozsądek. Antek wypił sok, ale zrobiło mu się od niego niedobrze, w ogóle nie miał ochoty jeść.

    Było dwadzieścia minut przed dwunastą, a oni siedzieli na małym, niepościelonym łóżku Tymka w jego pokoju, na którego ścianach wisiały plakaty, odręczne napisy i rysunki. Antek wpatrywał się w logo Nirvany, które Tymek malował przy nim osiem lat temu i zerknął na cytat znajdujący się tuż obok, zapisany czarnym tuszem, z krzywymi literami: TRZEBA ŻYĆ, A NIE TYLKO ISTNIEĆ. Plutarch. Antek zrobił to którejś nocy, gdy nie mógł zmrużyć oka, a pijany przyjaciel spał obok niego ze spokojnym oddechem, jakby nigdy o niczym nie śnił. Po prostu wstał, wyjął marker z dużej, drewnianej szafy i usiadł pod ścianą, przypominając sobie cytat, który wywarł na nim takie wrażenie, że czasami tracił oddech, gdy o nim myślał.

    - Te tosty są okropne - stwierdził Tymek, wypluwając kawałek jedzenia na talerz. Antek spojrzał na tę sytuację z niesmakiem, odrywając swoją uwagę od ściany. - Wiesz co? Nie wróżę ci kariery kucharza.

    - Wielka szkoda. Ale musimy już wychodzić, mamy mało czasu. Nie zdążymy na autobus.

    Obaj siedzieli jeszcze przez chwilę, wpatrując się w ścianę i czując pustkę.

    W drodze spotkali się z Wojtkiem. Śnieg zdążył stopnieć, zamiast niego na ulicach pojawiły się długie, głębokie kałuże, w których Antek zatapiał buty przy każdym kroku. Życie w tamtej chwili było dziwne odległe, cały świat był jak powieść, opowiadanie z rąk niesfornego pisarza, wiersz napisany przez poetę o złamanym sercu. Antek szedł między przyjaciółmi, ale czuł się tak, jakby duszą znajdował się kilka metrów za nimi. 

   Tymek opowiadał o jakimś nowym filmie, który obejrzał, i wydawał się strasznie żywy i jaskrawy, strasznie podekscytowany, gdy wymawiał jego tytuł. Tymek miał taką samą przypadłość jak Antek, tyle że zamiast książek wolał oglądać filmy - stare, nowe, polskie czy zagraniczne, bez znaczenia. To była rzecz, która sprawiała mu przyjemność i o której mógłby mówić godzinami, a Antek mógłby słuchać go godzinami, bo w końcu przyjaźnili się i patrzenie na szczęśliwego Tymka trochę rozjaśniało mu dzień. Skończył opowiadać dopiero wtedy, gdy znaleźli się na boisku za szkołą. Przychodzili tutaj często, zawsze w trójkę, bez dziewczyn, nawet w takie soboty, jak ta, kiedy nie mieli zajęć i powinni robić tysiąc innych rzeczy.

    Ławki były mokre, mimo to usiedli na nich, bo kto mógł im tego zabronić? Sami wyznaczali swoje granice, Antek w takich chwilach czuł się wolny, nawet jeśli miał wstać z ogromną plamą na spodniach, wcale by tego nie żałował, bo mógł robić to, co chciał, tak samo wspinali się na dach garażów kilka ulic stąd, i nawet jeśli miałby spaść na ziemię, kręciłoby mu się w głowie, na kolanach miałby krwawiące przetarcia i porażkę w swoim sercu, tego również by nie żałował. Bo dla takich momentów żyją ludzie młodzi, tacy jak on, którzy nie są nawet w połowie przygotowani na dorosłość i są tylko ciągiem nierównych wspomnień.

    - Napisałem wczoraj do Zosi - zaczął Tymek, kładąc się na ławce. - Byłem spalony i pijany. Nie myślałem za dużo. - Wzruszył ramionami.

    - Do tej Zosi? - spytał Wojtek. - A co z twoją nową dziewczyną?

    - Już nie mam dziewczyny.

    - Och. - To był Antek. - Wybacz. To trochę zabawne.

    - Masz rację, to w chuj zabawne - mruknął Tymek, wyciągając jointa z plecaka i odpalając go zapalniczką wyjętą z kieszeni. - Nie odpisała mi i trochę zrobiło mi się przykro. Myślałem, że może dalej mnie kocha.

    Wojtek z Antkiem spojrzeli po sobie, omijając wzrokiem Tymka.

    - No co?

    - Nic. Po prostu... O Boże, nie powinieneś tego robić.

    - Wojtek, jesteś moim pieprzonym głosem rozsądku. Gdzie byłeś wczoraj? - zapytał, wypuszczając dym z płuc i uśmiechając się, wyciągnął długie nogi przed siebie i zaciągnął się po raz kolejny.

    - Coś jeszcze jej wysłałeś? - zapytał Antek.

    - Zdjęcie mojego... - urwał, widząc nieco zdziwiony wzrok Antka. - Jeny, przepraszam. Zapomniałem, że w pobliżu siedzą dzieci.

    - Jak mogłeś! - jęknął oburzony Wojtek, podnosząc się z ławki i podbiegając do Antka, obejmując go mocno i zakrywając mu uszy. - Proszę, kurwa, nie wyrażać się w ten sposób przy moim dziecku - zaśmiał się, a Tymek do niego dołączył. Antek przez chwilę próbował wyplątać się z jego uścisku i w końcu odepchnął go od siebie, tak, że Wojtek z powrotem opadł na swoją ławkę i położył się na niej, zaplatając dłonie na brzuchu. - Jak one szybko dorastają...

    Tymek również ułożył się wygodnie na swoim miejscu, kładąc jedną rękę pod potylicą, a w drugiej wciąż trzymając skręta. Antek patrzył na nich z uniesionymi brwiami, ale przecież miał niczego nie żałować, więc nie żałowałby również tego, że jego plecy będą całe mokre od wody, która zebrała się w dziurach ławki, dlatego po chwili dołączył do nich, wbijając wzrok w niebo. Oddychali głośno, trzymając w płucach całe powietrze świata.

    - Napisałem jej, że tęsknię - powiedział w końcu Tymek, a Antka sparaliżowało. Jego przyjaciel coraz rzadziej się zwierzał, przez chwilę pomyślał nawet, że może on też opowie im o nieznajomej, ale wydało mu się to na tyle niewygodne i infantylne, że odpuścił. - I że... Cholera. Że chciałbym z nią pogadać. - Nagle wydobył z siebie cichy, smutny śmiech. - Wiecie co? Jestem debilem.

    - Nie jesteś.

    - Jestem. Podkreślam: ona nawet mi nie odpisała.

    Antek właściwie nie znał Zosi. Nigdy jej nie spotkał, z ich grupy znała ją tylko Ida, bo przyjaźniły się w dzieciństwie i Tymek zobaczył ją po raz pierwszy, kiedy spotkał je przypadkiem na schodkach. Podobno miała ładne, brązowe włosy, piegi i naprawdę duże piersi (to był opis Tymona Starskiego), Ida od siebie dodała, że była bardzo miła i kochana, przez co Antek zawsze myślał, że to Tymek złamie jej serce. Miał tendencję do wchodzenia w niezobowiązujące relacje, które kończyły się prędzej czy później bez większych konsekwencji dla niego, traktował te wszystkie dziewczyny przedmiotowo i może dlatego nikt nie wierzył mu, gdy zapewniał, że z Zosią będzie inaczej.

    Ostatecznie miał rację, w końcu to ona złamała mu serce, nie na odwrót.

    - Zresztą, jebać związki. I tak jej nie kochałem - zaśmiał się, kłamiąc. Antek miał wrażenie, że do jego uszu wleciały odłamki szkła. Nie był to śmiech typowy dla Tymka. Mimo że każdy jego śmiech zdawał się od siebie różnić, ten był całkiem inny, nie pasował do niego ani trochę. - Boże, ja już więcej nie chcę się pakować w to gówno. - Uniósł dłonie i wyciągnął środkowe palce, pokazując je niebu. - Pieprz się, świecie. Mogę być samotny na wieczność.

    Antek odwrócił się tak, by móc na niego spojrzeć. Tymek miał ostre rysy, które mogą zranić, jeśli przejedzie się po nich palcem, jego włosy układały się dookoła głowy jak aureola, dzięki czemu można było dostrzec kilka złotych kolczyków w jego prawym uchu. W ręce trzymał paczkę papierosów, którą podrzucał do góry i łapał, kiedy tylko zaczynała spadać. Jego oczy nagle stały się szkliste, jakby lada moment miał się rozpłakać. Ale uśmiechał się, cholera, uśmiechał się tak szeroko, jak nigdy wcześniej. Antkowi zrobiło się słabo.

    - Dobra, świecie - zaczął Wojtek - ja dla równowagi wszechświata chciałbym za to znaleźć dziewczynę, najlepiej do końca roku szkolnego. Nie musi być ładna, chcę tylko umieć z nią rozmawiać. Chciałbym też zdać maturę z fizyki. I w ogóle zdać z fizyki. A, jeszcze przydałoby się, żeby rodzice pozwolili mi wyjechać na studia do Krakowa. Nie chcę dusić się tutaj całe życie. - Zamyślił się na chwilę. - To chyba wszystko.

    Niebo stało się odrobinę jaśniejsze. Antek pomyślał jedynie, że chciałby zastygnąć w tej chwili, żeby móc przeżywać ją każdego dnia na nowo i na nowo. Czuł się wieczny, nieskończony. Czuł się tak dobrze, tak cholernie dobrze - dlaczego więc coś w jego wnętrzu kazało mu krzyczeć? Dlaczego Antek tak bardzo chciał krzyczeć, dlaczego myślał SAMYMI WIELKIMI LITERAMI, dlaczego chciał zedrzeć gardło, dlaczego chciał płakać i śmiać się, i patrzeć w niebo, dlaczego chciał krzyczeć, skoro wszystko było tak piękne, tak cudowne i tak silnie przepełniało go uczuciem wolności?

    Dlaczego?

    (Całą trójką leżeli w ciszy. Choć każdy z nich w głowie zadawał sobie podobne pytania - dlaczego? Ale żaden nie potrafił odnaleźć odpowiedzi).

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro