ROZDZIAŁ 28.
W tamtej chwili nie myślał za dużo. Był zły na wszystko - na rodziców, na maturę, na siebie, może i na cały świat. Wydawało mu się, że podjął tę decyzję dopiero teraz, w tej jednej, jedynej milisekundzie, którą potrafił wyodrębnić spośród wszystkich innych milisekund na linii czasu, choć tak naprawdę od początku wiedział, że zgodzi się na wyjazd z Tosią, nawet jeśli nie chciał się do tego przyznać. To była jego szansa, jego wielka, ogromna szansa, szansa, której nie można było pozwolić uciec.
Więc stał na środku swojego pokoju, ubrania leżały rozrzucone w pośpiechu na podłodze, tuż przy ramie łóżka stała otwarta torba wyciągnięta przez niego ze strychu, i podnosił losowe części garderoby, próbując zdecydować, czy brać je ze sobą. Nie zdążył wyjechać, a już nie chciał tu wracać. Na pewno nie chciał wracać szybciej, niż na matury. Zdążył to dokładnie rozplanować w swojej głowie - wsiądzie w pierwszy pociąg do Warszawy z rana i prosto z dworca pójdzie do szkoły. Na maturę. Na jego pierwszą w życiu maturę. Pójdzie bez przygotowania, bez zarwanej na koszt nauki nocy, bez garnituru, bez koszuli, po prostu pójdzie tam i ją napisze. Tyle. Nic więcej. Nagle wszystkie miesiące, spędzone na zamartwianiu się maturą, stały się w jego oczach małe i nijakie, były bezużyteczne, były zmarnowanym czasem.
Wyjeżdżali o piątej dwadzieścia trzy. Jego rodzice mieli wrócić do domu dopiero późnym wieczorem, więc Antek zakładał (a raczej - miał nadzieję), że będą jeszcze spali, podczas gdy on wymknie się przez okno, tak jak zawsze robił to Tymek. Czuł się dziwnie podekscytowany na myśl o czekającej go podróży. Postrzegał ją jak przygodę, był bohaterem wielkiej powieści, której najciekawsze rozdziały czaiły się ledwie kilka stron dalej. Uśmiechał się sam do siebie i po chwili karcił się za ten uśmiech, tylko po to, by po chwili znów wrócił on na jego twarz. Nie mogło być inaczej. Antek był tak szczęśliwy, że zdecydował się napisać do Tymona, ignorując ich wcześniejszą kłótnię. Napisał: MUSZĘ CI POWIEDZIEĆ O CZYMŚ WAŻNYM. Tymek nie odpowiedział, właściwie nawet nie odczytał tej wiadomości, ale Antek się tym nie przejmował, bo wiedział, że prędzej czy później musiał się do niego odezwać. Przecież wciąż byli tą samą dwójką przyjaciół, którą byli wcześniej.
Kiedy zapiął torbę, czuł się tak, jakby właśnie w tym momencie był punkt kulminacyjny jego młodości, punkt, po którym wszystko będzie tylko lepiej, po którym każda najmniejsza rzecz w jego życiu zacznie dążyć do szczęśliwego zakończenia. Nie wtedy, na studniówce, a teraz, gdy przypomniało mu się, że nie spakował szczoteczki do zębów i biegł po nią do łazienki. Musiał podzielić się tym z Tymkiem, bez względu na wszystko, inaczej chyba pękłby od tych emocji.
W końcu usiadł na kanapie na dole, włączając telewizję. Leciał w niej stary film, czarno-biały, niemy. Antek jadł odgrzewaną pizzę. Kiedy zadzwonił do Tymka po raz pierwszy, odezwała się poczta głosowa. Za drugim razem połączenie skończyło się po trzecim sygnale.
Kiedy na ekranie pojawiły się napisy końcowe, rozległ się dzwonek do drzwi. Antek po raz kolejny uśmiechnął się do siebie, próbując policzyć który to już raz uśmiechnął się mimowolnie, bez udziału świadomości, i podniósł się z kanapy. Idąc wzdłuż korytarza, czuł rosnącą ekscytację, tyle że nie była to ta sama ekscytacja, którą czuł jeszcze godzinę wcześniej, w swoim pokoju. W tej ekscytacji było coś niebezpiecznego, coś, co kazało mu zawrócić i położyć się w swoim łóżku, by zasnąć w niewiedzy. Był prawie pewien, że przed drzwiami stał Tymek, chociaż naprawdę rzadko używał on głównego wejścia. Podczas tej krótkiej, kilkusekundowej drogi Antek zdążył zmienić swoje nastawienie tysiące razy, ale jednego był pewny - Tymek był jego przyjacielem i nieważne, co się między nimi działo, wszystko w końcu musiało się ułożyć.
Ale wtedy otworzył drzwi i jedyną rzeczą, jaką czuł, była cisza. Cisza, na którą składał się szum telewizora w tle, jego poszarpany oddech i słowa, które chciałby wypowiedzieć na głos, ale których nie potrafił ze sobą połączyć. W pierwszej chwili pomyślał: To musi być kolejny koszmar. Ja tylko śnię. To nie był koszmar, a Antek wcale nie śnił. To nigdy nie był koszmar, nieważne jak często Antek powtarzałby to w swojej głowie, nie stałoby się to prawdą, żadnego dnia ani żadnej nocy. Znajdował się w prawdziwym świecie, może po raz pierwszy tak prawdziwym i surowym, ale wciąż tym samym, co zawsze.
Tymek patrzył na niego pustym wzrokiem. Antek nie mógł oderwać się od jego oczu. Przyjaciel stał przed nim z obróconymi ramionami, wystawiał je przed nim jak dzieło sztuki, jakby był dzieckiem, które pokazuje brzydki obrazek mamie, obrazek złożony z czerwonych, nierównych linii, oczekując, że i tak pochwali go za to, jak na dobrego rodzica przystało. Antek pozwolił sobie spojrzeć na nie tylko na sekundę, która wystarczyła, by jego serce stanęło.
Tymek z powrotem zasłonił ramiona bluzą i schował dłonie w kieszeniach, uśmiechając się - to był ten sam uśmiech, co zawsze, tylko trochę bardziej złamany.
Po chwili ściągnął plecak i wyjął z niego książkę. Wysunął ją w stronę Antka, mówiąc:
- Masz. Przepraszam, że jestem tak późno. Specjalnie po nią wróciłem.
Antek wziął od przyjaciela swój własny egzemplarz „Traktatu o łuskaniu fasoli" i przyglądał mu się bez zrozumienia. Tak naprawdę nie zauważył nawet, że zniknął z jego półki.
- Czytałeś? - spytał.
- Jasne, że nie - odpowiedział Tymek. Wskazał palcem na wnętrze domu. - Mogę wejść?
Antek przesunął się o krok i wpuścił go do środka, jednocześnie otwierając książkę i przeglądając w niej przypadkowo wybrane strony. Były zapisane ołówkiem, ale nie tylko jego pismem. Niektóre zdania należały do Tymka. Jego słowa były cięższe i ciemniejsze, zdawały się być częścią tekstu, jak gdyby zostały wydrukowane i Antek mógłby je znaleźć w każdym innym egzemplarzu. Odwrócił się, by spojrzeć raz jeszcze na przyjaciela - czasami patrzył na niego i miał wrażenie, że choć znał go tyle lat, nie znał go wcale. A raczej znał tylko tę jego część, którą Tymek chciał pokazywać i która może nie była korzystna, a odpowiednia, bezpieczna. Od tego wszystkiego zaczęło kręcić mu się w głowie. Przypomniał sobie przedramiona Tymka i zebrało mu się na wymioty. O czym świadczyły te rany? Ile ich było? Czy były także w innych miejscach na jego ciele? Czemu w ogóle się tam pojawiły? Dlaczego Tymek to robił? I dlaczego mu nie powiedział?
I wtedy do Antka dotarło, że w jego głowie powinno pojawić się tylko jedno pytanie i powinno ono brzmieć - dlaczego to ja ich nie zauważyłem? Dlaczego Antek ich nie zauważył, mimo że prawie każdego dnia wydawało mu się, że potrafi wyczuć ich obecność? Dlaczego nic nie zrobił?
Chciał podejść do Tymka i złapać jego dłoń, i już nigdy jej nie puszczać, by upewnić się, że nie zniknie. Antek jednak wolałby śnić, wolałby codzienne, dożywotne koszmary, wolałby, żeby Tymek leżał teraz spokojnie w swoim małym, obskurnym pokoju, żeby przed snem wypalił papierosa (lub dwa) i żeby myślał o rzeczach dobrych, z poduszką powoli zapadającą się pod ciężarem jego głowy. Antek wolałby wiedzieć, że jego przyjaciel był cały czas tym samym Tymonem Starskim, który pomógł mu podnieść się po pierwszym upadku z deskorolki, który podał mu jego pierwszą butelkę piwa, który oglądał z nim straszne filmy, a później siedział pod kołdrą z latarką przy brodzie i opowiadał jeszcze gorsze historie przeczytane dzień wcześniej w internecie, który spisywał z niego prace domowe i który dawał Antkowi spisywać prace domowe, spisane od jeszcze kogoś innego, który uśmiechał się do niego, nawet gdy obaj mieli okropny dzień, który śpiewał z nim głośno piosenki w jego pokoju, który zabrał go na pierwszą imprezę i który przemierzał z nim ten cholerny świat, nie zważając na całe zło, które razem pokonali i które mieli jeszcze pokonać.
- Zaczynasz mnie przerażać, Antek. Starsze panie w autobusie patrzyły na mnie w ten sam sposób.
Antek dopiero po tych słowach wyrwał się z zamyślenia i nostalgicznego wpatrywania się w Tymka. I dostrzegł, że oprócz ran na przedramionach jego twarz również była okaleczona; sine plamy powoli nabierały kształtu na jego skroniach, a przy rozciętej brwi widniała strużka zaschniętej krwi. Antek zaczął się bać, że Tymek zawróci, ucieknie i już nigdy więcej nie pojawi się obok niego. A on nie będzie w stanie go uratować. Zamknął drzwi (na klucz, który od razu wsunął do kieszeni spodni) i wszedł do kuchni. Tymek siedział na wysokim krześle przy barku, przeglądając w nim alkohole.
Antek miał w głowie myśl, że to dobrze, że jego rodzice nie zdążyli wrócić. I jednocześnie nie potrafił zrozumieć, jakim cudem te dwa zdarzenia na siebie naszły. Może gdyby jego rodzice zostali, Tymon wciąż niczego by sobie nie zrobił. Czy to w ogóle miało jakiś sens?
- Herbaty? - spytał Antek, czując się głupio. Ich spojrzenia się skrzyżowały.
- A może wódki? - zaproponował Tymek.
Antek posłusznie schylił się i wyjął butelkę wódki z barku, po czym sięgnął po kieliszki. Ręce tak mocno mu drżały, że omal nie rozlał całego płynu na blacie. Tymek sięgnął po swoją porcję i wypił ją na raz. Antkowi podeszło coś do gardła. Przyłożył kieliszek do ust, ale czuł, że nie da rady niczego przełknąć.
- Może herbaty z wódką? - zapytał po chwili, byle tylko przerwać ciszę. Tymek roześmiał się głucho. W jego oczach znajdowała się czarna dziura, powiększająca się z każdą kolejną sekundą. Przecież Antek już kiedyś ją widział, dlaczego nie zorientował się, jak dużą część jego przyjaciela zdążyła już pochłonąć?
- Poproszę.
Antek zaczął wykonywać mechaniczne ruchy - podszedł do zlewu, złapał czajnik, napełnił go wodą, włączył go, sięgnął po dwa nowe kubki, wrzucił do nich po torebce melisy (na uspokojenie), a po chwili zalał je wodą (tylko do połowy). Podsunął kubki Tymkowi, który dolał wódki aż po brzeg. Antek pomyślał, że ta chwila była okropnie surrealistyczna. Spojrzał na zegar. Była dwudziesta trzecia trzynaście.
Tymek szybko wypił całość i odłożył pusty kubek, przecierając usta ramieniem. Antek nie mógł na to patrzeć. Dlaczego Tymek to robił? Chciał, żeby bolało jeszcze mocniej?
- Kurwa. Jestem ostatnią osobą, do której powinieneś przyjść. Ja...
- Naprawdę? - przerwał mu Tymek, sięgając po kubek, który należał do Antka, dosłownie wyrywając mu go z roztrzęsionych dłoni. - Przyjaźnimy się.
- Tak, ale... - Tymek uniósł brwi, jakby tylko czekał na to, ile bezsensownych słów jeszcze znajdzie w sobie Antek. - Boże. Przecież ja jestem okropny. Nawet nie wiem, co mam, kurwa, zrobić. Nie umiem założyć bandażów. Mam zadzwonić po karetkę? Zrobiłeś to przeze mnie? - Zaczął płakać. Dławił się i dusił. - Dlaczego ty jesteś taki spokojny?
- A jaki mam być?
- Nie wiem. Kurwa, nie wiem. Bardziej... - urwał. - To przeze mnie. Przepraszam. Nie chciałem... Nie chciałem, żeby tak wyszło.
- Tak, Antek. Bo we wszystkim, jak zawsze, chodzi o ciebie.
Antek otworzył szeroko oczy. To w niego uderzyło. Na tyle, że przez kilka sekund nie mógł oddychać. W końcu usiadł obok przyjaciela, a raczej bezwładnie opadł na miejsce koło niego i przyłożył dłonie do skroni. Tak bardzo nie chciał patrzeć, bardzo nie chciał patrzeć, bardzo, bardzo, bardzo nie chciał patrzeć na jego przedramiona, bardzo, bardzo, bardzo, w jego głowie miały one już własną postać, było w niej dużo krwi, chaosu, krwi i chaosu, i czegoś, czego Antek wciąż nie mógł zrozumieć; i nagle wszystko zaczęło się zlewać, i psuć, i zacierać, i zginać, i zgniatać, i Antek miał dość. Chciał zniknąć tak bardzo, tak mocno, tak bardzo, bardzo, bardzo, gdy uświadomił sobie, że jakaś jego część dalej była na tyle ciekawa, że byłaby w stanie podsunąć rękawy bluzy Tymka i zadać sobie samej ból. Bo dla Antka wszystko sprowadzało się do niego i do jego bólu. Był tak samolubny i tak zapatrzony w siebie, i choć dobrze o tym wiedział, nie potrafił nic z tym zrobić. Nie chciał nic z tym zrobić.
- Nie mam siły o tym rozmawiać, Antek. Przyszedłem do ciebie, bo po prostu nie mogę znieść bycia samemu, rozumiesz? A ty, nieważne, co zrobisz, i tak jesteś moim przyjacielem i przy tobie czuję się chociaż trochę mniej samotny. Więc ogarnij się i podaj mi bandaż, i najlepiej jeszcze jeden kieliszek wódki. I może sam też się napij. Będzie ci lepiej.
Antek posłuchał go, robiąc każdą czynność, którą wymienił; kilka pojedynczych łez dalej sunęło po jego poliku. Nie rozmawiali dużo, dopiero trzeci łyk alkoholu pomógł Antkowi się rozluźnić, chociaż dalej nie wiedział, czy tak to wszystko powinno przebiegać. Czy właśnie tak zachowuje się przyjaciel. Ale on i Tymek byli inni, niż pozostali, ich relacja była krzywa i odstawała od wszelkich norm, dlatego zamiast rozmawiać o kłótni, położyli się w pokoju Antka i wpatrywali się w sufit, zagubieni we własnych myślach.
- Możesz jechać - powiedział Tymek po dłuższej chwili milczenia, kiedy Antek już zaczął podejrzewać, że zasnął.
- Co?
- Nad morze - dodał, jakby to było oczywiste. - To nie jest ta ważna rzecz, o której chciałeś mi powiedzieć?
- Tak - powiedział, kręcąc głową. - Tak. Właściwie to tak. Skąd wiedziałeś?
- Tosia napisała do mnie i spytała się, czy mamy jakieś plany na tydzień przed maturami. To było przed naszą kłótnią.
- Ale...
- Jedź. Wiem, że chcesz.
Antek usiadł na łóżku i spojrzał na przyjaciela, zmuszając go do otworzenia oczu. Przez ten czas całkowicie zapomniał o wyjeździe z Tosią. W rogu jego pokoju leżała zapakowana torba, którą jego podświadomość postanowiła po prostu zignorować. Tymek obrócił się na prawy bok i oparł głowę na dłoni. Zdążył zabandażować sobie przedramiona i zmyć krew z twarzy. Antek dalej nie do końca rozumiał, skąd wzięły się jego siniaki, ale podejrzewał, że rozwiązanie było proste i typowe dla Tymka: mógł po prostu wdać się w bójkę z przypadkową osobą i Antek wiedział, że lepiej nie pytać o szczegóły.
- Jesteś gotowy. Jedź.
- Mówiłeś, że nie chcesz być sam.
- Nie będę. Znajdę sobie jakieś towarzystwo. - Uśmiechnął się słabo. - Antek, jedź. Naprawdę. Oczaruję jakoś twoją mamę. Wiesz, że nie może mi się oprzeć - dodał. Antek mimowolnie zaśmiał się na te słowa. Na chwilę zapadła między nimi cisza.
- Jesteśmy dalej pokłóceni? - spytał.
- Nie wiem - powiedział Tymek, z powrotem kładąc się na plecach. Podłożył ręce pod głowę i patrzył się na rysunek gwiazd na suficie. - Może nigdy nie byliśmy. Tak to już jest w przyjaźniach, nieważne, co zrobimy, dalej będziemy się przyjaźnić. Ty nie powiedziałeś mi o Zosi, ja powiedziałem Idzie o Tosi. Jesteśmy kwita. Oboje trochę namieszaliśmy sobie w życiach.
- Wiesz, że złamałeś jej tym serce.
- Antek, nie zaczynaj. Ty złamałeś Idzie serce, nie mówiąc jej od razu.
Nie odpowiedział na to. Czuł, że nie istniało żadne prawidłowe usprawiedliwienie, którego mógłby użyć. A przede wszystkim wiedział, że Tymek miał rację.
- Wyjaśnicie sobie wszystko, jak wrócisz znad morza. Idzie zdąży przejść, ty ochłoniesz. Będzie dobrze.
Antek również położył się na plecach. Ich ciała prawie się ze sobą stykały.
- Tak myślisz?
- Tak myślę.
- W porządku.
- To jak, jedziesz?
- Nie wiem. Tak. Może.
- Jedź. Jedź albo sam zawiozę tam ciebie i tę twoją cholerną walizkę. A jestem pijany. To nie skończy się dobrze. Boże, ile ta walizka ma lat? Przysięgam, że miałeś ją na obozie w podstawówce.
Antek jeszcze raz spojrzał na swojego przyjaciela. Wyglądał tak łagodnie, tak pięknie, tak, że mogłoby się wydawać, że jego wnętrze wcale nie było zniszczone. Bał się go zostawić. Bał się, że Tymek tylko go podpuszczał, że tak naprawdę był to test ich relacji i jeśli wyjedzie, on się już nigdy więcej do niego nie odezwie. Ale wtedy, patrząc na niego chwilę dłużej, dostrzegł coś jeszcze. Iskrę nadziei w jego oczach, zapowiedź tego, że jego słowa były szczere. Że naprawdę chciał, żeby Antek pojechał. I że po jego powrocie, faktycznie wszystko się ułoży. Prawdopodobnie.
Czuł, że będzie żałował podjętej przez siebie decyzji. Nie potrafił tego wyjaśnić. Ale może właśnie dlatego ją podjął. Może chciał udowodnić samemu sobie, że jego własne przeczucia nie zawsze stają się rzeczywistością. Że czasem wystarczy zaufać drugiej osobie i zdać się na jej słowa. W końcu Antek tak strasznie kochał słowa.
- Dobrze. Pojadę. Ale masz mnie nie zawozić. Rozwaliłbyś auto na pierwszym zakręcie.
- Chcesz się założyć? - spytał Tymek, śmiejąc się cicho. Antek odpowiedział mu tym samym, a potem milczeli tak długo, że jego przyjaciel zdążył zasnąć. Wsłuchiwał się w jego rytmiczny oddech, aż sam powoli zaczął odpływać w stan nieświadomości. Sufit rozmazywał się przed jego oczami, wyobraźnia podsuwała mu coraz nowsze obrazy w głowie.
Jego ostatnią myślą przed zaśnięciem było: może powinienem zrobić inaczej. Może tylko wtedy wszystko faktycznie się ułoży.
Antek zapomniał o tym, gdy tylko się obudził.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro