ROZDZIAŁ 27.
a/n: pisanie idzie mi ostatnio strasznie mozolnie i pomyślałam, że jeśli wrzucę jeden rozdział z części drugiej, to może troszkę, odrobinkę mnie to zmotywuje. także miłej lektury, mam nadzieję, że czujecie się dobrze mimo ponurej pogody!
CZĘŚĆ II
Ida Ślesińska była złotą dziewczyną - zawsze najlepsze stopnie, zawsze najmilszy uśmiech, zawsze wyciągnięta do ludzi dłoń. Lubiła być sobą; czasami stawała przed lustrem i podziwiała swoją urodę, ale nie czuła się wtedy jak mitologiczny Narcyz, wręcz przeciwnie, Ida dostrzegała swoje niedoskonałości i starała się kochać je tak, jak kochała każdą inną rzecz na tym świecie. Skoro Bóg zaplanował ją w ten sposób, musiała się z tym pogodzić. Stworzona przez niego Ziemia była dobra i Ida z tej wdzięczności, którą czuła każdego dnia, podziwiała w niej różne rzeczy - siadała na parapecie w swoim pokoju, uchylając okno i wpatrując się w zachodzące słońce; chodziła sama na spacery i zachwycała się drzewami, ich gałęziami, których cień niekiedy przypominał jej drugiego człowieka; kładła się na trawie, obserwując jak chmury płyną po niebie, zmieniając nieustannie kształt. Zdarzało jej się płakać, ale wiedziała, że cierpienie było nieodłącznym elementem istnienia i bez niego nikt nie mógłby być w pełni dobrym, dlatego to cierpienie również starała się umiłować.
Nawet w tamtej chwili, gdy leżała na swoim łóżku i miała wrażenie, że nigdy więcej nie będzie w stanie nikogo pokochać (nikogo poza Antkiem), gdy czuła, jak materac zapada się pod jej ciężarem, gdy światło księżyca nieśmiało zaglądało do jej pokoju przez zasłoniętą firanę, gdy życie wydawało jej się naprawdę brzydkie, powtarzała sobie, że Bóg przez cały czas na nią patrzył i jeśli postanowił, że musi przez to przejść, to faktycznie Ida musiała to zrobić, dla niego, dla siebie i dla tego całego świata, który stworzył.
Myślenie o Antku bolało. Ida miała kilka lat na analizowanie jego ciała i twarzy, teraz miała wrażenie, że znała już każdy jego element - widziała w swojej głowie jego ciemne włosy, oczy o dwóch różnych kolorach, uśmiech, który sprawiał, że miękło jej serce, prosty nos, dwa drobne pieprzyki nad górną wargą, długie nogi i ramiona, gęste brwi i dłonie, te piękne dłonie, które były dla niej idealne, jak ręce malarza, poety, kogoś o artystycznej duszy. Wiedziała, że Antek przykładał do nich szczególną wagę i może to właśnie sprawiło, że tak bardzo je w nim kochała. Kiedy Ida nie mogła spać w nocy, wyobrażała sobie, że chwyta jego ręce i bawi się jego palcami, jeździ opuszkami po knykciach, bada wszystkie kości, gładzi delikatnie skórę. Przynosiło jej to ukojenie, nawet gdy gdzieś głęboko w jej duszy kryła się świadomość, że to niemożliwe, Antek przecież nigdy by się na to nie zgodził. Nie zgodziłby się przyjąć jej miłości.
Zawsze starała się natomiast unikać myślenia o ich pocałunku. Nie była pewna, czy Antek o nim pamiętał - tamtej nocy naprawdę spożył za dużo alkoholu i przez kilka pierwszych dni Ida próbowała wybadać teren, z jego zachowania wywnioskować, czy zapomniał. A on był wobec niej taki sam - odrobinę wycofany, ale nigdy nie na tyle, żeby nie mogła go dosięgnąć. I chociaż wtedy już wiedziała, że nie pamiętał, jakaś jej część dalej łudziła się, że może to pomyłka, że może błędnie odczytała jego reakcję i mimo wszystko Antek potrafił przywołać w sobie tę krótką chwilę intymności, która ich łączyła. Myślenie o tym bolało podwójnie. W chwilach załamania, kiedy pozwalała sobie wspomnieć ten pocałunek, Ida przestawała wierzyć w całą dobroć świata i w to, że Bóg miał ją w swej opiece. Płakała do sufitu i próbowała przypomnieć sobie słowa wszystkich modlitw, jakie znała, ale nie potrafiła. Nie trwało to wiecznie. Wystarczało, że Ida budziła się rano razem ze wschodzącym słońcem i znów czuła się tak, jakby miała na sobie nową skórę, nową szansę, która owinęła się wokół jej nóg i rąk.
To nie były jednak jedyne momenty, w których Ida przestawała wierzyć. Czasami, gdy jej rodzice kłócili się po raz kolejny, rzucając w siebie słowami, które wylatywały z ich ust jak ostrza, również czuła się opuszczona przez Boga. Zwłaszcza wtedy, gdy ostrza zbaczały ze swojej trasy i zamiast trafiać w docelowe serca, docierały do Idy, wbijając się w jej kruche ciało raz za razem.
Jeszcze kilka lat temu, gdy tylko słyszała, że mama lub tata unoszą głos, biegła do pokoju siostry. Aurelia była jej schronem, przytulała tak, że Ida nie mogła oddychać, a potem brała jej twarz w swoje dłonie i ocierała każdą łzę, która wypływała spod jej powiek. Teraz Ida była w liceum, Aurelia wyjechała do Wrocławia na studia, a Idzie dalej zdarzało się podczas kłótni rodziców biec do jej pokoju, jak gdyby z nadzieją, że tym razem ją tam zastanie. Mimo to za każdym razem witał ją ten sam widok, czyli: nienagannie pościelone łóżko i zawsze przekrzywiony pod tym samym kątem plakat z reprodukcją „Pocałunku" Gustava Klimta przyklejony ozdobną taśmą do ściany. Zamykała za sobą drzwi i siadała na samym środku pomieszczenia, podkulając nogi. Aurelia rzadko przyjeżdżała, a Ida rzadko mówiła jej o tym, co działo się w ich mieszkaniu. Zresztą, nie musiała tego robić - jej siostra dobrze o tym wiedziała, nie potrzebowała żadnych słów, które tylko by ją w tym przekonaniu utwierdzały.
Jeśli jej rodzicom było przeznaczone być ze sobą do końca, Ida wiedziała, że tak będzie i zazwyczaj wmawiała sobie, że kiedyś wszystko się ułoży. Czasami tylko myślała o tym, co się stanie, jeśli wezmą rozwód. Nie lubiła się tym dzielić, właściwie jeden, jedyny raz wspomniała o tym przy drugiej osobie i był nią Antek. Powiedział jej wtedy, że jej rodzice przecież się kochają, a ona sama stwierdziła, że może właśnie to jest problem. Ida doskonale wiedziała, co miłość do Antka potrafiła z nią robić, więc jeśli dodawała do tego jeszcze ponad dwadzieścia lat, które jej rodzice spędzili razem, rozumiała, jak zniszczone musiały być ich wnętrza. Mówiła sobie, że może musieli się rozstać, żeby uświadomić sobie, że nie są w stanie bez siebie żyć. A może musieli przeczekać jeszcze odrobinkę, jeszcze tylko jeden dzień, tydzień, miesiąc, rok, dekadę, żeby ich relacja się uspokoiła. To było coś, na co Ida nie miała wpływu. Nie mogła tego zmienić, nieważne ile łez by wylała i ile błagalnych słów powiedziałaby w ich stronę. Wiedziała, że Bóg zaplanował dla nich to, co będzie najlepsze i jeśli się kłócili, to te kłótnie też nie działy się bez powodu. Może były formą uświadamiania ich, jak dużą siłę ma miłość.
- Ida!
Kilka minut wcześniej udało jej się w końcu podnieść z łóżka. Nadchodziła północ. Ida siedziała nad notatkami z polskiego, powtarzając w ciszy najważniejsze dzieła średniowiecza; czytała „Rozmowę mistrza Polikarpa ze Śmiercią" i zatrzymała się przy opisie wyglądu śmierci. Zastanawiała się, czy miała jakąkolwiek formę, ciało, twarz? Czy naprawdę była tak brzydka, jak opisywali ją wielcy poeci? Może wbrew pozorom była piękna, wyzwalająca. Może była ciepłym uciskiem, przeciągłym pocałunkiem złożonym na spierzchniętych ustach.
Kiedy Ida usłyszała swoje imię, oderwała wzrok od wiersza. Pierwszą rzeczą, jaką miała przed oczami, było jej własne wyobrażenie śmierci i na kilka sekund odebrało jej ono oddech. (Wcale nie było takie piękne). Dopiero po chwili zauważyła Aurelię stojącą w progu jej pokoju.
- Co ty tu robisz? - spytała, uśmiechając się szeroko. Odsunęła krzesło tak samo, jak odsunęła na bok swoje zmartwienia. Rozległ się głośny, nieprzyjemny dźwięk tarcia nogi krzesła o podłogę. Aurelia zmarszczyła nos i przytknęła dłonie do uszu, podczas gdy Ida rzuciła się na jej szyję. - Co ty tu robisz? - powtórzyła, odsuwając się od siostry na odległość ramion. - Rodziców nie ma do jutra. Tata wyjechał na delegację do Krakowa. A mama pojechała do babci. Wiesz, ostatnio trochę choruje. A ty nie miałaś dzisiaj kolokwium?
- Miałam. Napisałam, nie zdałam i przyjechałam do ciebie. To moje osobiste veni, vidi, vici. Tylko że nic nie zwyciężyłam. Ale trudno, od czegoś są drugie terminy, co? - zaśmiała się, mocniej ściskając Idę. Nie widziały się od zeszłych wakacji i Ida stała się od niej wyższa, a fakt ten trochę ją przerażał - w końcu Ida zawsze była jej młodszą siostrzyczką, małą, malusieńką jak ziarenko piasku. - A jak idą twoje przygotowania do matury?
Ida złapała ją za dłoń i zaprowadziła do biurka, pokazując ręką rozłożone notatki.
- Nie wygląda to najlepiej. I ty też nie wyglądasz najlepiej - powiedziała Aurelia, wskazując palcem na siostrę. - Bez urazy, słońce. Spałaś w ogóle?
- Trochę - zmusiła się do śmiechu. - Chodź. Zrobię ci kawę.
Siedziały w kuchni, w tle leciała tandetna muzyka z radia, przez którą przebijały się ich podekscytowane głosy. Musiały nadrobić zaległości z kilku miesięcy, pisały tylko co kilka dni i zazwyczaj były to naprawdę krótkie wiadomości, które nie miały na celu przekazania istotnych informacji. Czasami Aurelia wysyłała siostrze zdjęcia małych kotów, a Ida odpowiadała jej tym samym. W trakcie rozmowy Ida dowiedziała się, że Aurelia znalazła pracę i w końcu mogła pozwolić sobie na wynajęcie kawalerki. Do tej pory mieszkała w pokoju w niewielkim mieszkaniu, które dzieliła z czwórką różnych współlokatorów, z którymi ciężko jej było znaleźć nić porozumienia. I, co najbardziej zdziwiło Idę, Aurelia znalazła dziewczynę. (Zrobiło jej się smutno, że siostra od razu jej o tym nie powiedziała, ale miała świadomość, że ich relacja nie wyglądała już tak, jak dawniej).
- A co z tym twoim kochasiem? Coś się udało? - spytała Aurelia, upijając sporego łyka swojej kawy.
Ida wzięła głęboki wdech i uśmiechnęła się, starając się zakryć wszystkie rany pod maską obojętności.
- Wiesz, jak jest - odpowiedziała, próbując skupić na czymś uwagę. Spojrzała na wisiorek Aurelii, złoty łańcuszek z wygrawerowaną Maryją. - Poza tym, nikt już nie używa słowa kochaś.
- Musisz mi ciągle wypominać, jaka jestem stara? - zaśmiała się, trącając Idę w ramię.
- Spójrz na nas. Siedzimy o północy w kuchni, pijemy kawę i rozmawiamy jak dwie dawne przyjaciółki, które spotykają się po latach. Obie jesteśmy stare.
- Może masz rację. Nie wiem, czy patrzyłaś ostatnio w lustro, ale na czole wyszła ci zmarszczka. To nie zwiastuje nic dobrego.
- Uważaj, bo zaraz zaczniemy liczyć twoje zmarszczki.
- O nie! - Aurelia schowała twarz w dłoniach, pochylając się nad podłogą. Jej długie, brązowe włosy dotknęły płytek kuchennych. Ida poczuła prawdziwe szczęście, takie, które dawno nie gościło w jej sercu. Wiedziała, że to było chwilowe, ale właśnie może to sprawiło, że kurczowo trzymała się tego uczucia, jak gdyby było jej tratwą, a ona płynęła po środku oceanu. - Tylko nie to.
Przez chwilę Ida po prostu jej się przyglądała, licząc uderzenia swojego serca.
- Tęskniłam za tobą - powiedziała w końcu.
- Ja za tobą też, słońce. - Aurelia w końcu usiadła prosto, miała zarumienione poliki. - Ale to nie znaczy, że odpuszczę ci tego kochasia. - Pogroziła siostrze palcem, jak gdyby wciąż była małym dzieckiem. - Masz mi powiedzieć wszystko. Rozumiesz? Wszy-stko.
Więc Ida powiedziała jej wszystko.
***
Tymon Starski czytał książki. Czytał mało i wolno. Chciał zrozumieć każde zdanie tak, jak nie rozumiał go nikt inny; chciał chłonąć słowa i nauczyć się z nich, jak żyć; chciał znaleźć się na środku pustyni i krzyknąć w przestrzeń, że nie jest taki, jakim wszyscy go znają; chciał usiąść naprzeciwko Antka i pokazać mu swoje ulubione cytaty, które zaznaczał ołówkiem na kartkach; chciał pisać - brzydko, nierówno i nieskładnie, byle tylko odciążyć swoją głowę z kilku myśli; chciał przyjść na lekcję polskiego i zaśmiać się razem z resztą klasy, gdy nauczycielka kolejny raz pomyli jego imię i zwróci się do niego Kazimierz Starski, zamiast udawać, że nie wie o istnieniu „Lalki".
Mimo to nie potrafił zrobić żadnej z tych rzeczy. Nie potrafił, bo wiedział, że wtedy wszystkie mury, które przez tyle lat budował wokół swojej duszy, runęłyby w ułamku sekundy, nie zdążyłby mrugnąć, wziąć oddechu; starannie pielęgnowana przez niego warstwa fałszu i kłamstw zostałaby z niego brutalnie zdarta, a jego skóra, tak cienka i papierowa, nie byłaby dłużej odporna na zewnętrzny świat. Tymek stałby się zbyt wrażliwy. Zbyt prawdziwy. To przerażało go najbardziej, to było jego największym lękiem, koszmarem, który nawiedzał go co noc. Dlatego nie tylko nie potrafił zrobić tych rzeczy, ale przede wszystkim nie mógł.
Leżał na podłodze w swoim pokoju, trzymając nad twarzą „Traktat o łuskaniu fasoli"; przednią okładką zasłaniał lampę, która świeciła mu w oczy. Nie mógł w pełni skupić się na sensie czytanej treści, bo nie był w stanie przestać myśleć o tym, że ukradł tę książkę Antkowi, podczas gdy ten spał w swoim łóżku. Teraz, dotykając jej własnymi palcami, Tymek czuł się tak, jakby w jakiś sposób ją brudził, niszczył i zarażał, mimo że naprawdę starał się, by nie zagiąć w niej choćby rogu jednej kartki. Gdy zorientował się, że nie zrozumiał niczego, co przeczytał przez ostatnią minutę, przesunął stronę w tył i spróbował na nowo, ale bolała go głowa i jedyne, czego pragnął, to zapaść w niemożliwie długi sen.
Schował książkę pod łóżkiem i zakrył ją prześcieradłem, po czym usiadł wyprostowany, opierając się plecami o materac. Wziął głęboki wdech. Kiedy Tymek nie rozmawiał z Antkiem, czuł się bardziej pusty, niż zazwyczaj; nie miał przy sobie nikogo, kto potrafiłby zagłuszyć ciszę w jego wnętrzu. Był sam, całkiem sam. To było dla niego jak kara. Nie bez powodu na Ziemi żyło ponad siedem miliardów ludzi - bycie samotnym nie było czymś naturalnym, zwłaszcza dla Tymka.
TRZEBA ŻYĆ, A NIE TYLKO ISTNIEĆ, przeczytał, patrząc na nierówny napis Antka na ścianie. Zacisnął dłonie w pięści - miał ogromną ochotę w coś uderzyć, w cokolwiek, nawet we własną twarz. Nie znosił kłócić się z Antkiem, właściwie jeśli już to im się zdarzało, nie rozmawiali przez dzień, może dwa, ale zawsze znajdywali sposób, by jakoś się pogodzić i zapomnieć o powodzie, który ich podzielił. Tęsknił za nim, ale wcale nie oznaczało to, że był gotowy się do niego odezwać. Antek wiedział teraz o nim wszystko, wszystko, nawet to, co Tymek tak starannie chciał przed nim ukrywać. Nie mógłby spojrzeć mu w oczy i uśmiechnąć się jak kiedyś, bo kłamstwa, którymi karmił swojego przyjaciela, obróciłyby się przeciwko niemu i zacisnęły wokół jego szyi niczym sznur, na którym wieszają więźniów na publicznych egzekucjach.
Miał świadomość, że to, co czuł, było wyolbrzymione, ale Tymek tak długo żył w wykreowanym przez siebie świecie, że teraz mógłby nie potrafić zaczerpnąć oddechu, gdyby tylko znalazł się w prawdziwej rzeczywistości. Patrzenie w oczy Antka ze świadomością, że po raz pierwszy widzi go takim, jaki był w środku, byłoby czystym cierpieniem.
Przyłożył dłonie do skroni, ból głowy doskwierał mu coraz bardziej. Zazwyczaj nie brał tabletek, lubił fizyczny ból i lubił się nim delektować, ale teraz wyłącznie wbijał go głębiej w tę całą ciszę, która go otaczała.
Poszedł do kuchni, otwierając po kolei każdą szafkę i wyrzucając z nich wszystko, byle tylko znaleźć apteczkę. Drżały mu dłonie, kilka przypadkowych rzeczy wypadło mu z rąk, zanim sam zdążył je upuścić. Wziął krzesło i podsunął je do blatu, po czym wszedł na nie i zajrzał do ostatniej, położonej najwyżej szuflady, do której Tymek, jak sobie właśnie uświadomił, od dawna nie sięgał. Zawsze była pusta i teraz zdziwił się, wyciągając z niej okrągłe pudełko po ciastkach, które służyło za schowek dla lekarstw. Kiedy wziął je do rąk, zauważył, że z tyłu znajdowała się jeszcze gruba, czerwona teczka. Bez zastanowienia sięgnął po nią i zszedł na podłogę.
Odstawił krzesło na swoje miejsce i usiadł na nim, kładąc znalezione rzeczy na poobdzieranym, drewnianym stoliku. Zdał sobie sprawę, że serce bije mu szybciej, niż zazwyczaj, chociaż nie był pewien, co było tego powodem. Czuł się jak wtedy, gdy był mały i rodzice zakopywali na plaży skrzynki z monetami, których Tymek szukał wokół ich parawanu z plastikową łopatką. Kiedy je odnajdywał, miał wrażenie, że czeka go otwarcie najcenniejszego skarbu na świecie, ale nie tylko - wiedział, że w środku były też kartki z podpowiedziami, gdzie leżą kolejne skrzynki, ukryte przez jego tatę, gdy mama smarowała go kremem do opalania, mapy z czerwonymi literami X, które kojarzyły mu się z wszystkimi filmami o piratach, które tak kochał oglądać. Otworzył pudełko, chociaż jego palce wciąż nie mogły się uspokoić.
Pierwszym, co zobaczył, było puste opakowanie po Xanaxie. Wziął je do ręki i obrócił w każdą stronę. Wtedy zauważył drugie opakowanie. I trzecie. Kilka pudełek po Diazepamie. (Co za ironia - Tymek załatwiał Diazepam od kolegi, który miał na niego receptę, podczas gdy lek był przez ten cały czas w jego mieszkaniu). Wyrzucał je po kolei, słysząc tylko, jak odbijają się od płytek podłogowych. Pod spodem leżało kilka wypełnionych niezgrabnym pismem recept, były pomięte i pogniecione. Przyglądał się im bez zrozumienia, mimo że w jego głowie powoli wszystko nabierało sensu. Nie potrzebował nawet sprawdzać, na czyje nazwisko były wypisane znalezione recepty. Ojciec nigdy nie zdradził mu, w jaki sposób radził sobie z odejściem żony, ale teraz Tymek już wiedział. Zaśmiał się cicho, kiedy w końcu na samym dnie zauważył tabletki na ból głowy. Wziął dwie i przełknął je śliną.
Już chciał wrócić do swojego pokoju, zostawiając po sobie bałagan, ale wtedy zauważył czerwoną teczkę, którą położył na przeciwległym końcu stołu. Uśmiechając się głupio, sięgnął po nią, licząc na to, że będą w niej kolejne recepty ojca czy jakieś dokumenty, które chciał ukryć przed synem. Jednak kiedy ją otworzył, jego uśmiech zaczął blednąć, przepoczwarzać się w coś innego, grymas twarzy, uczucie, którego Tymek do tej pory nie znał. Na wierzchu leżała gruba, wypełniona czymś na siłę koperta, była brudna, rozdarta i posklejana taśmą. Ale nie to przykuło jego uwagę. Czymś, co najbardziej rzucało się w oczy, był ogromny napis po środku koperty - DO TYMONA STARSKIEGO.
To było pismo jego mamy. Potrafił je rozpoznać nawet po tylu latach.
Tymek sięgnął po nożyczki i ostrożnie naciął papier, tak, by nie uszkodzić zawartości koperty. Wyjął z niej zgięte na pół kartki zapełnione słowami, zdaniami, całymi akapitami, o których istnieniu wcześniej nie miał pojęcia. Rozprostował je wszystkie (było ich dokładnie dziewięć) i posegregował według daty, którą jego mama zapisała w prawym górnym rogu. Nagle pożałował tego, że w ogóle podniósł się z podłogi w swoim pokoju. Nie czuł smutku. To było inne uczucie, dziwne i nierówne, jak gdyby kilka emocji podzieliło się ze sobą swoimi skrawkami, by stworzyć coś nowego, coś, na co człowiek nigdy nie byłby gotów.
Listy. Jeden na rok. Wszystkie napisane tego samego dnia - jedenastego lutego. Dokładnie wtedy, gdy jego mama bez słowa wyjechała z Warszawy.
Zaczął je czytać - co innego miał zrobić. Wiedział, że to błąd. Wiedział, że miało to roztrzaskać jego serce na jeszcze mniejsze kawałki, ale nie mógł się powstrzymać. Jego mama głównie pisała o tym, jak bardzo go kocha i jak bardzo chciałaby, żeby Tymon do niej przyjechał, żeby z nią zamieszkał, ale tylko jeśli on sam tego chciał. Opowiadała o swoim nowym mieszkaniu, o ludziach, o pracy, o kocie, który każdego ranka przychodził do jej ogródka, o słońcu, które świeci inaczej, niż Warszawie, słabiej, ale wcale nie gorzej. Przez te dziewięć lat pisała do niego, mając nadzieję, że któregoś roku w końcu jej wybaczy i zrozumie, czemu zostawiła jego i tatę samych.
Ale Tymek wciąż nie mógł tego zrozumieć, nawet gdy dotarł do końca ostatniego, tegorocznego listu, w którym mama zapewniała, że czeka na jakiś znak, jakąkolwiek odpowiedź. Cały akapit poświęciła na pisanie o tym, że nigdy nie widziała siebie w roli matki. Babcia Tymka zawsze traktowała ją jak zabawkę bardziej niż jak dziecko, była tylko marionetką w jej pięknym przedstawieniu, miała mieć ogromną rodzinę, męża i dobrze płatną pracę, a ona tego nie chciała. Próbowała, ale nie mogła dostosować się do jej wyobrażeń. Dlatego musiała uciec, żeby zacząć od nowa, żeby żyć tak, jak naprawdę chciała. Wydawało jej się, że to jedyne rozwiązanie, ale z biegiem czasu zdała sobie sprawę, jak bardzo brakuje jej śmiechu Tymka, jego pięknych oczu i słodkich blond loków, które sprawiały, że wyglądał dla niej jak anioł. Nie potrafiła być mamą, ale chciała się nią stać. Dla niego.
Tymek nie mógł uwierzyć, że ktokolwiek chciałby zrobić coś dla niego, tylko i wyłącznie.
Zebrał wszystkie listy i ścisnął je w dłoni, po czym wrócił do swojego pokoju, gdzie czytał je na okrągło jeszcze przez godzinę. To było nierealne. Jego mama nie istniała. Nie żyła - tak w końcu mówił wszystkim dookoła. Została wymazana z pamięci świata. Gdy pierwsze łzy zebrały się pod jego powiekami, nawet nie próbował ich wstrzymać, pozwolił im spłynąć po polikach, by ostatecznie opadły na któryś z listów. A kiedy uświadomił sobie, że jedyną osobą, obok której chciał się teraz znaleźć, był Antek, poczuł tak dołujący smutek, że przez chwilę zapomniał, jak się oddycha.
Na zewnątrz było już ciemno, gdy usłyszał klucz przekręcony w drzwiach. Nie wiedział, która była godzina, czas był płynny i tworzył dziwne pętle wokół jego ciała, zamykając go w jednym, niemożliwie długim momencie. Nie wiedział też, ile razy zdążył przeczytać wszystkie listy; przez chwilę miał wrażenie, że czytał je wieczność, że znał w nich każde słowo, każdą nierówno zapisaną literę. Słuchał w milczeniu, jak jego ojciec zdejmuje buty, wzdycha ciężko, odwieszając kurtkę i stawia ciężkie kroki w kierunku kuchni. Kiedy wszystko nagle ucichło, Tymek wziął głęboki wdech. Nie był gotowy. Zdecydowanie nie był na to gotowy.
Coś w nim pękło, gdy jego ojciec jak gdyby nigdy nic, z obojętną miną zawrócił i skierował się do salonu, rzucając tylko:
- Posprzątaj po sobie.
Tymek podniósł się gwałtownie z podłogi i złapał ojca za łokieć, zmuszając go do zatrzymania się w progu. Mężczyzna spojrzał na niego uważnie, nie wiedząc, jak zareagować. Otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, ale wtedy zauważył trzymaną przez Tymka kopertę i momentalnie poczuł, jak wszystkie słowa od niego uciekają. Tymek, patrząc na niego, czuł się przerażony. Przerażony tym, jak podobni do siebie byli, nie tylko wyglądem, ale i charakterem. Bolało go to, bolało cholernie, bo gdyby tylko mógł, gdyby tylko wiedział, odciąłby się od niego całkowicie i zamieszkał z mamą.
- Co to ma być? - zapytał, podsuwając mu listy pod twarz. - Co to ma, kurwa, być?
- A jak, kurwa, myślisz? Co to może być? - odpowiedział, wyrywając kopertę z jego ręki. Odsunął się o krok i zaczął drzeć ją na małe kawałeczki razem z całą zawartością. Tymek wpatrywał się w to z osłupieniem. - Powinienem zrobić to już dawno temu - dodał, rzucając wszystkie skrawki na podłogę. - Ta kobieta nie zasługuje na ciebie, rozumiesz? Zostawiła nas. - I obrócił się na pięcie, wchodząc do salonu, by usiąść na kanapie.
Tymek stał w miejscu, patrząc na pozostałości listów.
- Nie powinieneś grzebać w moich rzeczach.
- Szukałem tabletek.
- Jasne. - Mężczyzna sięgnął po pilota i włączył telewizor, wyciągając nogi przed siebie. - Posprzątaj po sobie.
- Ty niczego nie rozumiesz. - Tymek stanął metr od niego, zasłaniając mu ekran. - Niczego, kurwa, nie rozumiesz.
- Rozumiem więcej, niż ci się wydaje.
- Całe moje życie to kłamstwo. Przez ciebie.
- Oczywiście.
- Mógłbyś chociaż na mnie spojrzeć.
Ojciec westchnął przeciągle, kierując swój wzrok na Tymka.
- Zniszczyłeś mi życie.
- To mocne słowa jak na kogoś, kto ma osiemnaście lat.
- Zniszczyłeś mi życie - powtórzył Tymek. - Wiedziałeś, że jeśli przeczytam te listy, będę chciał zamieszkać z mamą. Prawda? Wiedziałeś, że cię nienawidzę. I ty też mnie, kurwa, nienawidzisz. Więc w czym problem? W czym jest, kurwa, problem? Dlaczego mi ich nie pokazałeś? Miałbyś spokój.
- Tymek, twoja mama była chora - powiedział, a słowa te uderzyły w Tymka z niespodziewaną siłą, siłą, której słowa nie powinny trzymać. - Chodziła do lekarza. Przepisywał jej tabletki. Miała jakieś problemy z głową. Uroiła sobie, że musi uciec i to zrobiła. Gdybyś z nią zamieszkał, pewnie stałoby się to po raz kolejny. Znowu by cię zostawiła, bo po prostu cię, kurwa, nie kocha. Teraz rozumiesz? Nikogo nie kocha. Ani mnie, ani ciebie, ani swojej własnej matki. Nikogo. - Jego głos, mimo wszystko, był opanowany. I właśnie to najbardziej raniło Tymka. Ta obojętność, zgoda na rzeczy, na które on nie chciał się godzić.
- W listach pisała co innego.
- Kłamanie zawsze przychodziło jej z łatwością. - Uśmiechnął się głupio, po czym wychylił się tak, by móc widzieć telewizor. Tymek zrobił krok w lewo, by znów zasłonić ekran. - Odpuść. Chociaż ten jeden, jedyny raz, proszę cię, odpuść. Rano obudzisz się i wrócisz do swojego normalnego życia. Wszystko będzie tak samo. Zapomnisz o tym za dwa dni.
- Jesteś nienormalny.
W odpowiedzi jedynie wzruszył ramionami i wtedy Tymek nie mógł już dłużej się powstrzymywać. Nachylił się nad ojcem i odepchnął go dwiema dłońmi tak, że odbił się od oparcia kanapy. Mężczyzna wstał gwałtownie i chciał coś powiedzieć, ale wtedy Tymek zrobił to ponownie, jeszcze bardziej agresywnie, czując, jak wszystkie złe emocje kumulują się w jego rękach, dodają mu siły. Przez chwilę stali naprzeciwko siebie, milcząc.
- To ciebie nie kochała - powiedział Tymek drżącym głosem, powoli kręcąc głową. - Czytałeś te listy. Wiesz, że to ciebie nie kochała. Nie mnie. - Uniósł rękę i przyłożył palec do klatki piersiowej ojca, jak gdyby chciał go nim dźgnąć prosto w serce. - Ciebie nie da się kochać. Nie mnie. Jesteś pierdolonym...
Wtedy ojciec uderzył go w twarz.
Tymek bił się wiele razy, z ludźmi starszymi i młodszymi od siebie; czasami chodził z sinym okiem czy złamanym nosem, a czasami to osoba, z którą się bił, chodziła z sinym okiem czy złamanym nosem; zdarzało się, że uciekał potem przed policją i że tłumaczył się przed dyrektorem, jeśli wdał się w bójkę z kimś ze szkoły. Ale nigdy, nigdy wcześniej nie uderzył go ojciec. Nie wiedział, co zrobić w tej sytuacji - czy w jakiś sposób powinien odpowiedzieć? Rzucić się na niego z pięściami? Mimo tych wszystkich możliwości, Tymon stał w miejscu. Może po części właśnie tego pragnął. Kiedy poczuł ból, momentalnie spadł z niego jakiś ciężar. Pozwolił, by ojciec uderzył go raz jeszcze - i drugi raz, i trzeci, aż w końcu krew zaczęła powoli sączyć się z nosa i rany przy łuku brwiowym i spływała po jego skroniach, a on miał wrażenie, że jest tak lekki, że lada moment uniesie się w powietrzu.
Tymek opierał się o ścianę plecami, przytwierdzony do niej przez ojca.
- Zmusiłeś mnie do tego - powiedział mężczyzna, patrząc na swoje dłonie, całe zakrwawione, z obdartymi knykciami, grube, spracowane dłonie. Dłonie, które nie powinny wylądować na twarzy jego syna. - To jest, kurwa, twoja wina. Rozumiesz? - zapytał, puszczając Tymka i odsuwając się o krok. - Nigdy bym ci tego nie zrobił.
Posmak metalu w ustach nie był mu obcy. Przetarł krew rękawem bluzy i schylił się, by podnieść rozrzucone po podłodze skrawki listów. Bez słowa poszedł do korytarza, słysząc za sobą krzyki ojca, których sensu nie chciał i nie próbował zrozumieć. Założył buty i wyszedł z domu, zbiegając po klatce co dwa schodki, żeby jak najszybciej uciec.
Nie odszedł daleko. Usiadł na ławce w pobliskim parku, paląc papierosa, którego znalazł w kieszeni bluzy razem z zapalniczką. Świat wokół niego był taki spokojny; ten świat, drzewa, niebo, gwiazdy nie wiedziały, co działo się w jego wnętrzu. On sam tego nie wiedział i poddał się kolejnym próbom zrozumienia czegokolwiek, ale wszystko w nim było czerwone, rozmazane, niewyraźne. Kiedy minęła go starsza para, posłał im przeciągłe spojrzenie, które zmusiło ich do przyspieszenia kroku. A może jednak była to krew, która zdążyła już zaschnąć na jego twarzy. A może jeszcze coś innego w jego wyglądzie, posturze czy energii, którą emanował. Dopalił szluga i zanim zgasił go o ławkę, podciągnął rękaw bluzy i przyłożył już ledwie tlącą się końcówkę papierosa, by poczuć coś, co znał już wcześniej.
Ale to było za mało.
Poszedł do sklepu, kupił szklaną butelkę i wylał z niej całą zawartość na ziemię. Wrócił na tę samą ławkę i wyjął z kieszeni skrawki listów, po czym próbował złożyć je w całość. Kiedy zdał sobie sprawę, że to niemożliwe, zaczął czytać pojedyncze słowa, które wyrwane z kontekstu nie miały większego sensu i powtarzał je szeptem, chcąc na zawsze zachować je w pamięci (nieważne jak długo miało trwać jego na zawsze). Odpalił zapalniczkę i spalił wszystkie te słowa, czując, jak ukryte pomiędzy literami znaczenia unoszą się w powietrzu. Wziął głęboki wdech. Zastanawiał się, czy gdyby faktycznie przeczytał listy wcześniej, chciałby zostawić całe swoje życie i wyjechać z mamą daleko od Warszawy. Czy jego tata miałby wtedy jakikolwiek powód, żeby wstawać rano i chodzić spać w nocy? Czy Antek znalazłby innego przyjaciela?
Tymek wiedział, że nie był dobrym człowiekiem, a tym bardziej dobrym synem i dobrym przyjacielem. Wydawało mu się, że łatwo byłoby go zastąpić, kimkolwiek. Może bez niego Antkowi żyłoby się lepiej. Może bez niego Antek czytałby książki cały dzień i czułby się najszczęśliwszy na świecie. Może bez niego rodzice Antka nie musieliby się martwić, że którejś nocy ktoś zakradnie się do ich domu. Może bez niego cały świat byłby ładniejszy, mniej połamany.
Złapał butelkę i uderzył nią z całej siły o ławkę. Kiedy rozbiła się na kilka kawałków, wziął jeden z nich do ręki i chociaż drżała mu dłoń, udało mu się przyłożyć jego krawędź do przedramienia.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro