21:20
Zielona zimowa kurtka, otępiały, być może nieco przygaszony wzrok, palce twardo zaciśnięte na pasku torby wiszącej na ramieniu, dłonie zaczerwione z zimna, podobnie jak blade na co dzień policzki i brutalne warknięcie, krok w tył, załzawione, ciemne niczym wszystkie czarne dziury w kosmosie, oczy.
— Dlaczego? — Nie mam mu tego za złe, nigdy nie miałem; mógł owijać sobie mnie wokół palca, niszczyć, uzależniać, miażdżyć mocą zbolałych słów, a ja i tak wszystko mu w y b a c z a ł e m.
Nerwowo przygryza policzek od wewnątrz i kręci maniakalnie głową na boki; przepraszam. Przeprasza spojrzeniem.
— Powodzenia Domen, obyś wrócił mocniejszy — mówię spokojnie, gdy nie odpowiada. Nie wiem czy mówię o jego formie, czy odporności psychicznej i umiejętności pojęcia ludzkich zachowań czy uczuć, zupełnie dla niego niezrozumiałych.
Kiwa się na boki, uciekając spojrzeniem, odrywając palce od torby, w błahym geście, dotykając mojej dłoni; proszę. Prosi dotykiem.
— Do zobaczenia — rzucam, mocniej zaciskając zęby. Powiedz tylko słowo, głupie słowo, Prevc, zapewnij, odrzuć, zrób cokurwakolwiek.
Odrywa chłodne palce od mojej skóry, nadal nie pozwalając mi zbliżyć się na odległość mniejszą niż pół metra. Wszyscy dookoła tylko patrzą; Peter, z niechęcią zwykle widoczną w spojrzeniu, którą zastępuje zrozumienie, kilku Norwegów, czekających na mój ruch, trenerzy i sztaby szkoleniowe.
Domen Prevc wraca do domu.
— A może żegnaj, huh? — rzucam pogardliwie, odchodząc. Nie zważam na jego otwarte ze zdziwienia usta, dłoń goniącą moją sylwetkę, czy kolejną partię łez cisnących się do młodzieńczych oczu.
Stoi tam jeszcze przez kilka sekund, nim wsiada do autokaru, nim znów przybiera maskę zobojętnienia; chcę. Chce całym sobą.
O dwudziestej pierwszej dwadzieścia nie tęsknię za Domenem, piję wytrawne wino, którego nienawidzę podobnie jak i jego, wypalając pół paczki papierosów. A powietrze nadal pchnie miętą i naburmuszeniem; pachnie nim.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro