Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

II. 𝐝𝐞𝐚𝐭𝐡 𝐝𝐨𝐞𝐬𝐧'𝐭 𝐭𝐚𝐤𝐞 𝐭𝐡𝐞 𝐝𝐞𝐚𝐝

Chicago 13.12.2009 

— Przejdźmy do kolejnej informacji. Słyszałaś o tym strasznym zabójstwie, które wydarzyło się dwa dni temu Bella?
— O tak, kto nie słyszał. Mężczyzna który parę lat temu był policjantem, ale został zwolniony za bycie skorumpowanym, zamordował na oczach swoich dzieci własną żonę. I to strzałem w tył głowy! Biedna kobieta nie miała jak nawet się bronić. Co za potwór...
— Zgadzam się, ale jednak sam zgłosił się na posterunek policji i przyznał się do zabójstwa.
— Nie zmienia to faktu, że ją zabił. Z tłumaczeń policji wynika, że od dawna kobieta i dzieci były ofiarami przemocy domowej, a sam oskarżony był alkoholikiem i narkomanem. Policja była niejednokrotnie wzywana przez sąsiadów z dołu.
— Czemu im wcześniej nikt nie pomógł?
— Wiesz jak policja podchodzi do spraw z "czarnej strefy". Margines społeczeństwa, takich historii w domu jak ta jest o wiele więcej. 
— Potworność. Dzieci pewnie do końca życia będą miały traumę. W końcu ich własny ojciec zamordował ich matkę.
— Obecnie znajdują się w jednym z lepszych domów dziecka, gdzie czekają aż jacyś dobrzy ludzie ich adoptują. Wiesz ten prowadzony przez uznaną nauczycielkę. Sąd również poinformował, że są pod stałą opieką psychiatrów i powoli dochodzą do siebie...

— Co to za oglądanie telewizji?!

Paru chłopców odwróciło głowy na swoją opiekunkę. Pani Davis była dyrektorką domu dziecka w Chicago. Zajmowała to stanowisko już od ponad trzydziestu lat i była szanowaną osobą w kręgach pomocy społecznej jak i w opinii publicznej. Jej empatia i pomoc słabszym była jej wizytówką przez co wszyscy jej ufali. W końcu spod jej skrzydeł wychodziły młode osoby, które w przeszłości należały do najniższych klas społecznych, a po jej wychowaniu wychodzili w świat jako odmienione osoby. Starsza pani o miłym uśmiechu, okrągłych okularach i kwiecistych strojach przypominała każdą typową dobrą babcię, która da ci dodatkowy kawałek ciasta i jakiś banknot na lody. Tak została bynajmniej przedstawiona Dantemu i Madeline jak tylko tutaj trafili i przekroczyli próg gabinetu dyrektorki. Prawda jednak odbiegała od tego co mówiono.
Pani Harrieta Davis była osobą surową, radykalną i łatwo wpadającą w złość. Jej wyuczony uśmiech pojawiał się jedynie przy rodzicach, którzy to chcieli zaadoptować jakieś dziecko lub przy inwestorach, którzy fundowali nowe zabawki lub umeblowanie. Na co dzień dzieci natomiast widziały surowy wyraz kobiety, która nie przyjmowała sprzeciwu. Wszyscy mieli robić tak jak ona sobie tego życzyła, a jeśli jej się sprzeciwiono to na pewno czekała na niego za to surowa kara. 

Dante słysząc jej głos przeniósł puste spojrzenie na nowych kolegów, którzy przerażeni wyłączyli telewizor, nieświadomi tego, że to o nim był program i uciekli bocznym drzwiami do wspólnej sypialni. Chłopcy i dziewczynki widzieli się jedynie podczas zabaw wspólnych, no chyba, że byli rodzeństwem to mogli widywać się trochę częściej, ale tylko za zgodą pani Davis. Spali w osobnych pokojach podzieleni wiekowo, tak samo łazienki. Na stołówce znajdowała się część prawa dla dziewczynek i część lewa dla chłopców. Dzieci do dwunastego roku życia nie miały obowiązku chodzić w specjalnych "mundurkach". Wszystko przypominało szkołę katolicką, w której nie było samego Boga. 
Kobieta przeklęła głośno i poprawiając okulary zwróciła wzrok na czarnowłosego, który siedział na parapecie. Dante odkąd ją zobaczył stwierdził, że pani Davis była bardzo podobna do mopsa. Prawdopodobnie przez policzki i zmarszczki jakie miała. Ta natomiast prychnęła i szybkim krokiem znalazła się koło niego.

— A szanowny młodzieniec co robi? — spytała ostro patrząc na niego podejrzliwie. 

— Siedzę i myślę — odparł najspokojniej na świecie patrząc w oczy kobiety.

— A nie wiesz, że jest już po dwudziestej pierwszej i grzeczni chłopcy powinni szykować się spać? — wysyczała uśmiechając się przymilnie. 

— Ale ja już jestem gotowy do spania — powiedział schodząc z parapetu i pokazał, że pod czarną bluzą ma niebieską piżamę oraz spodnie w kratę o podobnym kolorze co góra. 

— Co nie zmienia faktu, że powinieneś leżeć w łóżku od piętnastu minut.

Czarnowłosy zwrócił uwagę, że prawa powieka dyrektorki niebezpiecznie zaczęła drgać, co oznaczało, że jest na granicy wybuchu złością. Bez słowa ruszył w stronę części sypialnianej nie chcą na noc oberwać jakąś głupią karą. Wolał nie sprawiać problemów, w końcu musiał jakoś spotykać się z siostrą, a karą mógłby być zakaz widzenia się. Słyszał bynajmniej tak od starszych chłopców, kiedy dowiedzieli się o jego sytuacji.
Zamykając białe drzwi usłyszał jeszcze jak pani Davis przeklina siarczyście i wyszła z "świetlicy" zamykając ich na klucz. Westchnął ciężko i odwrócił się napięcie ruszając do swojego łóżka. Sypialnie były dość sporymi pokojami z dziesięcioma piętrowymi łóżkami oddzielonymi małymi szafkami z czteroma szufladami. Zawsze do jednej przeznaczeni byli dwaj chłopcy, którzy w dwóch szufladkach mogli schować swoje prywatne drobiazgi. Na końcu znajdowały się szafy, gdzie Dante musiał zmieścić swoje ubrania oraz bieliznę na dwóch półkach i w jednej małej "skrytce" jeśli mógł to tak nazwać. Jemu trafiło się łóżko po lewej stronie praktycznie na samym końcu pokoju. Dzielił je z Benem, który był o dwa lata starszy od niego. Na szczęście starszy nawet nie próbowali się zapoznać się z młodszym i widzieli się tylko rano jak się budzili oraz wieczorem gdy kładli się spać. Dante szybkim krokiem chciał po prostu dojść do swojego łóżka, ale w połowie drogi stanął przed nim Thomas, czyli niemianowany przywódca starszaków. 
Był od Dantego starszy również o dwa lata, ale wszystkich przerastał o głowę i był zdecydowanie większy od reszty. Lubił się rządzić i siłą brał to co uważał za swoje. Taki typowy głupawy osiłek, których Dante miał w szkole. Jednak Thomas strasznie upodobał sobie gnębienie nowego współlokatora i na każdym kroku starał się jak najbardziej uprzykrzyć mu życie. No przynajmniej w momentach kiedy zadowolił się naśmiewaniem z jeszcze młodszych lub słabszych. Czarnowłosy spojrzał na niego lekko zadzierając głowę do góry, by móc mu spojrzeć w oczy. 

— Co się lampisz gówniarzu? — warknął blondyn marszcząc gęste brwi i popychając chłopca do tyłu. Pierwsza zasada jaka panowała tutaj to na pewno, żeby nie patrzeć mu w oczy. Pokazywałeś wtedy, że się go nie boisz i rzucasz u wyzwanie. Czyli nie zachowywałeś się jak wystraszony szczeniaczek.

 — Chce pójść do swojego łóżka, a ty specjalnie stanąłeś mi na drodze — powiedział próbując minąć chłopaka, który znowu zagrodził mu drogę swoim ciałem.

— Nigdzie nie pójdziesz do póki ja ci na to nie pozwolę — zaśmiał się zakładając ręce na torsie — Trzeba Cię trochę utemperować, bo odkąd się tutaj pojawiłeś uważasz, że swoim dziwnym zachowaniem zwrócisz na siebie czyjąś uwagę — dodał przez zaciśnięte zęby pochylając się do przodu. 

Dante jedynie westchnął ciężko i niedelikatnie odepchnął Thomasa, który poleciał na łóżko swojego kolegi. Wszyscy wstrzymali gwałtownie oddech patrząc to na oszołomionego blondyna to na niewzruszonego czarnowłosego, który usiadł na swoim łóżku. Jedenastolatek ich nie rozumiał. Takich osiłków jak blondyn trzeba najzwyczajniej w świecie ignorować lub traktować jak denerwującą muchę w nocy. Pozbywać się. Kiedyś pewnie by tak nie pomyślał, ale po tamtym wieczorze zmienił się diametralnie.
Przestał się uśmiechać, nawet w stronę siostry, a jego spojrzenie było puste. Do wszystkiego podchodził obojętnie i zaczął się zachowywać w taki sposób by jak najmniej osób zwracało na niego uwagę. Był cieniem samego siebie. Słyszał przez zamknięte drzwi pani psycholog, z którą rozmawiali, że to właśnie on najgorzej zniósł widok śmierci matki i na pewno będzie potrzebował długotrwałej terapii. Jednak dyrektorka wtedy stwierdziła, że trochę czasu pod jej skrzydłami i ponownie odzyska radość z życia i będzie uroczym, posłusznym chłopcem gotowym do adopcji. Uśmiechał się wtedy krzywo uświadamiając sobie, że spadł z deszczu pod rynnę. Spod ręki pijaka trafił do fanatycznej babki. Chciało mu się śmiać ze swojego losu. 

Thomas otrząsnął się z szoku i szybkim zdenerwowanym krokiem podszedł do niego. Bez ostrzeżenia chwycił go za bluzę i podniósł na równe nogi. Dante w tym czasie patrzył na niego pusto, ale nie mógł się powstrzymać od kpiącego uśmieszku. Przypomniało mu to aż sytuacje kiedy podobnie ojciec go trzymał. Czyżby znowu miał dzisiaj umrzeć?

— Myślisz, że możesz sobie pozwalać na takie zachowania kurwiu? — warknął starszy — Czy będziesz na mnie patrzył tym martwym wzrokiem jakbyś jakiś niedojebany był? — dodał zdenerwowany. 

— Denerwuje Cię fakt, że pojawił się ktoś kto się Ciebie nie boi? 

Źrenice blondyna zwęziły się pod wpływem gniewu i już się zamachnął, by uderzyć czarnowłosego, ale nagle drzwi do ich sypialni się otworzyły z hukiem. Obaj spojrzeli w tamtą stronę, a Thomas pchnął niższego, który wylądował na łóżku. Była to jedna z pań, które ich pilnowały, ale Dante nie potrafił sobie przypomnieć jej imienia. Jednak była to osoba, która ślepo wierzyła w zasady pani dyrektor i pilnie ich przestrzegała. Dosłownie taka pani Davis wersja mniej potężna. 
Zaczęła krzyczeć, że wszyscy mają iść do łóżek, bo będzie gaszone światło. Oczywiście nie obeszło się bez gróźb i ostrzeżeń o nie chodzeniu po ośrodku w nocy. Musiała jednak jeszcze pokrzyczeć z pięć minut na starszych chłopców, którzy na jej złość reagowali śmiechem i zaczęli rzucać poduszkami po pokoju. Dopiero jak złapała jednego i uderzyła go drewnianą laską w plecy to się uspokoili. Czarnowłosy przyglądał się temu w ciszy. Tutaj naprawdę nie było o wiele lepiej niż w poprzednim domu. 

Zegary wybijały jedenastą w nocy kiedy to Dante patrzył pusto w górę. Nie mógł usnąć od dłuższego czasu i cierpliwie czekał aż sen go zmorzy. Jednak jak tylko na chwilę zamknął oczy od razu pojawiał mu się obraz martwej matki i ojca z bronią. Otwierał wtedy gwałtownie powieki i cała akcja zaczynała się od początku. Był tym zmęczony. Najchętniej usunąłby to wydarzenie z głowy. Co noc prześladowały go martwe, ciemne oczy kobiety, a czasami miał wrażenie, że dalej sam jest ubrudzony jej krwią. Słyszał raz na jakiś czas strzał i krzyk siostry, a jego samego opanowywały dziwne drgawki i problemy z oddychaniem. Zazwyczaj nie mógł przewidzieć kiedy nastąpi kolejny taki "atak", ale wtedy zawsze dorośli mówili, że przejdzie. Musiał w sobie dusić stratę matki i tego, że odebrano mu część wolności. W końcu nie chodził już do swojej szkoły tylko do specjalnie wybranej placówki przez panią Davis. Nie mógł już widzieć swojej siostry kiedy chciał i chyba to go bolało najbardziej. Jednak z drugiej strony widział jej przestraszony wzrok gdy na niego patrzyła. Takim spojrzeniem obdarowywała jedynie ich ojca. Wszystko go przytłaczało.
Westchnął ciężko i obrócił się na drugi bok. Chciało mu się płakać, ale nie mógł. Jakby umysł zapomniał wszystkich rzeczy związanych z emocjami. Nie uśmiechał się szczerze, nie mógł też się wypłakać, nie denerwował się na nic. Wszystko mijało koło niego, a godziny przelatywały mu przez palce. Zacisnął mocno powieki mając wrażenie, że w tej ciszy słyszy znowu ciężkie kroki mężczyzny i po cichu zaczął prosić by tej nocy sobie poszedł. Chciał w końcu spokojnie odpocząć.

Chicago 20.12.2009 

Siedział w małym korytarzu machając bezwiednie nogami. Obok niego siedziała jego siostra, która zaciekawiona patrzyła przez szybę w drzwiach, za którymi siedziała dyrektorka z państwem Cheney. Przed chwilą mieli spotkanie z ludźmi, którzy chętnie by ich zaadoptowali. Było to urocze małżeństwo, które wiedziało, że nie może spodziewać się własnego dziecka. Stwierdzili, że ta dwójka potrzebuje dużo miłości, której oni są w stanie dostarczyć. Pani Cheney była kobietą o przyjaznym uśmiechu jasnych oczach i gęstych blond włosach związanych w kitkę. Od razu polubiła malutką Madeline, z którą zaczęły żywo dyskutować i bawić się lalkami. Pan Cheney był za to wysokim mężczyzną o ulizanych brązowych włosach i czarnych oczach. Zdecydowanie mniej entuzjastyczny niż żona i sprawiający wrażenie twardo stąpającego po ziemi. To z nim Dante w większości spędził czas, głównie odpowiadał na pytania mężczyzny o szkołę czy ogólne samopoczucie. Chłopak miał wrażenie, że mężczyzna był tu jedynie ze względu na żonę, ale Dante wolał się nie dopytywać. 
Czarnowłosy spojrzał na swoją siostrę, która z delikatnym uśmiechem patrzyła na swoją białą spódniczkę. Zwrócił uwagę, że dziewczynka była na co dzień mniej energiczna niż przed przybyciem tutaj. Uśmiechała się delikatniej i częściej jej myśli gdzieś uciekały. Zwrócił też uwagę na jej zachowanie wobec niego. Nie podbiegała do niego z uśmiechem i od razu przytulała. Była bardziej ostrożna, jakby się go najzwyczajniej w świecie bała. Z każdym dniem coraz bardziej ten strach był widoczny, a on czuł się bezradny. Nieważne ile razy pytał o to, odpowiedź zawsze brzmiała, ze to gorszy dzień. I tak od ponad tygodnia.

— Jak ci się podobają? —  spytał zwracając na siebie uwagę brunetki.

—  Że państwo Cheney? —  dopytała, a czarnowłosy przytaknął lekko —  Pani Rose jest strasznie miła i bardzo przyjemnie mi się z nią rozmawia. Za to jej mąż wydaje się nieco oschły, ale to pewnie związane z jego pracą, w końcu jest  prokuratorem — odparła zamyślając się chwile.

— A gdyby chcieli nas zaadoptować, to zgodziłabyś się?

—  To, żeby zaadoptować dziecko potrzebna jest jego zgoda? — spytała mocno zdziwiona.

—  No tak. Wiesz nie wyślą nas do ludzi, których nie polubimy. Byłoby to bezsensowne —  wytłumaczył patrząc kątem oka na rozmawiających dorosłych.

Dziewczynka zamyśliła się na dłuższą chwilę marszcząc przy tym śmiesznie brwi. Dante uśmiechnął się pod nosem widząc jej postawę, ale postanowił tego nie komentować. W końcu zadał jej dość ważne pytanie. Czy ci ludzie, których dopiero poznała, a którzy chcieli ich zaadoptować tuż przed Bożym Narodzeniem, będą dla nich dobrymi opiekunami? Jednak po chwili Madeline kiwnęła twierdząco świadcząc, że pani Cheney będzie na pewno dobrą mamą. Capela uśmiechnął się pierwszy raz od dawna w miarę szczęśliwy. Jeśli jego siostrze ci ludzie odpowiadali to mu również. Liczyło się dla niego tylko jej szczęście. 

— A gdyby... —  zaczął niepewnie spuszczając wzrok —  Chcieliby wziąć tylko Ciebie? Chcieliby mieć tylko córkę — spytał niepewnie. Nie chciał wyobrażać sobie takiej sytuacji, ale był świadom, że nie jest atrakcyjną opcją dla młodego małżeństwa. W końcu nikt nie chce brać pod opiekę dziecka z problemami.

 — Nie mów tak — pisnęła zasłaniając usta — Na pewno wezmą nas razem. Jesteśmy rodzeństwem. Bez Ciebie nigdzie się nie wybieram! — dodała pewnie i mocno się do niego przytuliła.

— Kocham Cię Maddie i pamiętaj dla mnie twoje szczęście będzie zawsze najważniejsze — szepnął cicho przytulając ją mocniej. 

Po kolejnych kilku minutach jego siostra poszła do toalety zostawiając go samego. W tym samym czasie małżeństwo wyszło z gabinetu i weszło do specjalnego pokoju spotkań. Dante wiedział, że nie powinien ich podsłuchiwać, ale ciekawość wzięła nad nim górę. Po cichu podkradł się pod drzwi, które były lekko uchylone. Przez szparę widział, że pani Rose siedzi w fotelu kiedy to mąż stał przed nią z rękoma założonymi na torsie. Pewnie mieli przedyskutować to czy ich polubili.

— Ja bym ich chciała już dzisiaj zabrać —  powiedziała kobieta, a czarnowłosy musiał naprawdę wytężyć słuch by móc ją usłyszeć.

— Rose proszę Cię, jak ta dziewczynka jeszcze mi pasuje to ten chłopak jest jakiś dziwny — odparł mężczyzna ostro — Siedział jakiś niemrawy, odpowiadał na pytania i nic więcej. Naprawdę chcesz wziąć go do nas?

— Pamiętaj, że widział śmierć własnej matki. Ma traumę i potrzebuje wsparcia od nowych rodziców —  zaczęła spokojnie poprawiając włosy —  Słyszałeś dyrektorkę, że zachowuje się tak odkąd tu trafił.

—  A jeśli on już taki był od początku? Jeśli już tak zachowywał się w poprzednim domu? Tacy jak on sprawiają same problemy i schodzą na drogę kryminalistów — prawie krzyknął wyrzucając ręce w powietrze.

— Pamiętaj, że to ja głównie się będę nimi zajmować, bo ty ciągle pracujesz —  odparła groźnie wstając.

—  I to ja będę was utrzymywał. Zgadzam się tyko na dziewczynkę, on ma tutaj zostać —  żachnął odwracając się napięcie.

 Chłopak szybko zajął z powrotem swoje miejsce. Idealnie dwie sekundy po tym pan Cheney wyszedł z pomieszczenia i spojrzał na niego chłodno. W odpowiedzi starał się delikatnie uśmiechnąć chociaż miał wrażenie, że jego serce już i tak zniszczone jest ponownie wdeptane w ziemię, a oczy powoli zachodzą łzami. Pan James jedynie go minął i wrócił do gabinetu dyrektorki. Po kilku chwilach po nim pojawiła się jego żona, która miała delikatnie zaczerwienione okolice oczu, ale dalej na twarzy utrzymywała uśmiech. Podeszła do niego i delikatnie pogłaskała go po głowie i weszła również do gabinetu.
Znowu był problemem, ponownie niszczy czyjeś szczęście. Jego samo bycie na tym świecie sprawia, że wszyscy wokół są nieszczęśliwi. Nawet ludzie, który poznał niecałe dwie godziny temu. Zacisnął mocno zęby czując, że panikuje. Jakiś wielki ciężar zaczął go uciskać w klatce piersiowej, a głębokie oddechy nie dostarczały odpowiedniej ilości tlenu. Złapał się za bluzę i biegiem uciekł spod gabinetu. Wpadał na przypadkowych ludzi, ale nawet ich nie przepraszał. Marzył by stąd zniknąć, znaleźć się znowu w ich małym mieszkaniu i pozwolić ojcu by go zabił. Chciał umrzeć tak naprawdę umrzeć. Codzienne umieranie wewnętrzne było męczące. Był problemem najpierw dla mamy, sprawiał kłopoty i nie był w stanie jej ochronić. Teraz jest przeszkodą na drodze do szczęścia Madeline, dosłownie on był przyczyną. Jednak nie pozwoli teraz na to, by z jego powodu siostra miała stracić szansę na kochających rodziców, dobry dom i szansę na dobrą przyszłości. Z ich dwójki jej mogło się udać.

Wpadł do swojej sypialni jak burza. Na szczęście nikogo w środku nie było, ponieważ były wspólne zajęcia w świetlicy z wycinania ozdób świątecznych. Dopadł się do swojego łóżka i wyciągnął spod niego sporą torbę sportową i plecak. Plan był prosty. Wiedział, że jeśli Maddie dowie się, że państwo Cheney wezmą tylko ją, a go zostawią to dziewczynka zostanie tutaj w sierocińcu z nim. Ale jeśli zniknie... Przestanie być problemem dla niej, tego małżeństwa, jego współlokatorów jak i personelu. Jego zniknięcie sprawi, że problemy wszystkich również znikną. Miał jednak mało czasu na realizację swojej samobójczej misji. W końcu był ledwo jedenastolatkiem bez pieniędzy z bagażem oraz problemami psychicznymi uciekający z w miarę bezpiecznego schronienia w nieznane. Jednak on już podjął decyzję. Nie popełni jeszcze raz tego samego błędu. Jego niezdecydowanie sprawiło, ze tutaj się znaleźli. 
Spakował najcieplejsze ciuchy jakie znalazł w szafie, nie patrzył czy były jego czy kogoś innego, były mu potrzebne to brał. W kieszeniach lub gdzieś między ciuchami znalazł parę banknotów i sporo drobniaków, nawet jakieś bułki i owoce! Uśmiechnął się kpiąco widząc, że pierwszy raz od tych jedenastu lat los stał po jego stronie. Samobójcza misja, która miała zerowe szanse na to, że przeżyje dłużej niż dwa tygodnie. Ale nie interesowało go to. W końcu i tak chciał umrzeć, a szczęście Maddie było najważniejsze.

Przebrał się w cieplejsze ciuchy i zarzucił na plecy plecak, a na ramię ciężką torbę. Westchnął ciężko i wszedł do łazienki, w której nie było krat. Dodatkowo wychodziły na tą mniej uczęszczaną część ogrodu, dzięki czemu mógł uciec niezauważony. Opiekunowie i tak byli zajęci swoimi obowiązkami i nikogo nie było w części sypialnianej. Wdrapał się na parapet i ostrożnie otworzył okno. Chłodne powietrze gwałtownie uderzyło go w twarz powodując zimny dreszcz. Dosłownie jakby przyroda chciała go zniechęcić przed wykonaniem swojego planu. Jednak on po tych paru dniach poczuł, że żyje. Wziął swoje mierne życie i albo ono zakończy się na któreś ulicy miasta albo spotka gdzieś swoje szczęście. Obie opcje mu odpowiadały, chociaż ta pierwsza była bardziej rzeczywista. Odwrócił się jeszcze raz by spojrzeć na sypialnie po raz ostatni. Zmarszczył brwi żałując, że kiedykolwiek tu się pojawił i splunął na podłogę wyrzucając torbę przez okno. Następnie sam wyskoczył przez nie opuszczając budynek sierocińca.

Na szczęście skok z pierwszego piętra na sporą zaspę śniegu nie była bolesna, a nawet zabawna. Szybko strzepał nadmiar śniegu by ten nie wsiąknął w ubrania i podniósł głowę patrząc na otwarte okno, skąd przed chwilą wyskoczył. Zrobił to. Uciekł sprawiając, że zniknie z życia tak wielu osób. Stanie się anonimowym dzieckiem, które będzie szwendać się po ulicach miast. Żałował? Ani trochę. Była to jego decyzja, która sprawiła, ż jego życie zmieni się diametralnie. Nie ociągając się wziął torbę i jak gdyby nigdy nic przeszedł przez dziurę w murze zostawiając sierociniec za sobą. I tylko przez chwilę zakuło go poczucie żalu i gniewu na siebie z powodu swojego zachowania wobec siostry. 
Jednak odepchnął je szybko uświadamiając sobie też dokładniej co zrobił i w jak bardzo chujowej znalazł się sytuacji gdy minął komisariat. Był jedenastolatkiem, który uciekł z sierocińca, okradając go przy okazji z pobudek czysto egoistycznych. Przyspieszył jedynie krok tak jakby chciał by te niechciane myśli opuściły jego głowę. I jak na złość śnieg zaczął coraz mocniej padać przykrywając małych puchem wszystkie możliwe powierzchnie. Piękny początek nowego życia

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro